Bob Martin

Bob Martin

Fun Fact: Nie będę udawał, że mam coś do powiedzenia na temat Boba Martina. To prawdopodobnie najpopularniejszy w Polsce koszykarski no-name, bo wiele dzieciaków w latach 90. wyciągnęło jego kartę z paczki kupionych w kioskach upper decków. W NBA zagrał 54 mecze, wszystkie w koszulce Los Angeles Clippers (53 w sezonie 1993/94 i 1 w 1994/95), a chwilę wcześniej spędził trochę czasu w CBA, jako center Rapid City Thrillers. Wszystko to wydarzyło się pewnie dlatego, że były student i zawodnik University of Minnesota urósł do magicznych 7 stóp wzrostu, a jak dobrze wiemy, siedem stóp w drzwiach znacznie ułatwia wejście do ligi. Na tym koszykarski ślad po Bobie Martinie w zasadzie się urywa.

Ale, żeby nie było, że w tym poście nie ma niczego ciekawego, oto streszczenie Terminatora.

Jest rok 1984, w świetle błyskawic, gdzieś na obrzeżach Los Angeles pojawia się przerażający przybysz – przybywający z przyszłości cyborg, elektroniczny morderca wyglądający jak człowiek, o ile człowiek może wyglądać jak Arnold Schwarzenegger.

Chwilę wcześniej widzimy fragment przyszłości, z której pochodzi maszyna. Miasto Aniołów A.D. 2029 to skąpana w mroku post-apokaliptyczna ruina, plątanina prętów, bloków betonu, teatralnie wyeksponowanych ludzkich czaszek oraz laserów robiących „piu piu”, w której sztuczna inteligencja poluje na ludzi (wszystkich ludzi, a nie tylko grafików i copywriterów, jak dzisiaj).

Terminator rozpoczyna swoją zaprogramowaną misję od niezobowiązującego spaceru z gołym tyłkiem w kierunku trzech cyberpunków, którzy sami wyglądają, jakby byli androidami, tyle że z Blade Runnera. Postanawia ukraść ich neo-noirowy look eliminując ich wszystkich, w tym rzezimieszka, granego przez Billa Paxtona, pomagając mu trafić do bardzo elitarnego panteonu aktorów zabitych przez Terminatora, Obcego i Predatora. Inny punk ma z kolei łupaną kamieniem twarz Briana Thompsona, który wiele lat później, w „Z Archwium X”, wcieli się w mieszankę Terminatora, choć bardziej dwójki, z Obcym (był zmiennokształtnym zabójcą z kosmosu z mogącą zabijać krwią).

Tymczasem w innej części Los Angeles, w jednej z bocznych alejek, pojawia się drugi podróżnik w czasie – to członek ludzkiego ruchu oporu. Najpierw podejmuje zdecydowanie gorszą decyzję modową, niż w tym samym czasie Terminator, kradnąc spodnie bezdomnemu, a następnie ucieka przed patrolem policji do centrum handlowego. Tam bardzo wiernie odtwarza to, jak ja zachowuję się na zakupach w sklepie odzieżowym i nerwowo kompletuje resztę stylówki. Obaj rozpoczynają realizację swojego planu, który z grubsza jest taki sam – odnaleźć Sarę Connor. Różnią się szczegółami, bo cyborg chce ją zabić, a człowiek, nazywający się Kyle Reese, uratować, bo urodzi ona syna, Johna, charyzmatycznego przywódcę, który w przyszłości poprowadzi niedobitki ludzkości na wojnę ze Skynetem.

W międzyczasie poznajemy młodziutką Sarę, która mimo kiepskiej pracy i kiepskiego chłopaka (w tej roli, jako głos na automatycznej sekretarce, reżyser James Cameron, który ponad 20 lat później faktycznie zostanie chłopakiem Lindy Hamilton), wiedzie beztroskie życie. Mimo wszystko od razu czujemy, że kroczy (w zasadzie to zasuwa skuterkiem) szlakiem tragedii i śmierci – może zdradzają to jej smutne oczy, a może fryzura wyglądająca jak martwe zwierzę futerkowe (ok, dwaj uzbrojeni mężczyźni kartkujący książki telefoniczne w poszukiwaniu jej adresu, także nie ułatwiają pozbycia się ponurych przeczuć).

Czasem życie wysyła ci dyskretne sygnały, które sprawiają że z niepokojem zaczynasz oglądać się przez ramię. Sarah Connor otrzymuje od niego śpiewający telegram. Z telewizji dowiaduje się, że ktoś morduje kobiety nazywające się identycznie jak ona. Jest wtedy na mieście i zauważa stalkującego ją Kyle’a Reese’a, więc ukrywa się w dyskotece. Stamtąd dzwoni na policję, ale też do swojej współlokatorki, już zamordowanej przez Terminatora, który odsłuchuje wiadomość z automatycznej sekretarki i poznaje miejsce pobytu swojego celu. Dyskoteka zamienia się w saloon, gdy cyborg i Reese rozpoczynają strzelaninę. Sarah i Kyle uciekają, rozpoczyna się dość długi pościg samochodowy, w trakcie którego panna Connor poznaje przeznaczenie swoje i swojego nienarodzonego syna, a także charakterystykę technologii, która jest na jej tropie.

Terminator wjeżdża w mur i z jakiegoś powodu ucieka, zamiast skonfrontować się z kilkoma policjantami, którzy aresztują Reese’a. Oczywiście jego historyjka o podróżach w czasie i post-apokaliptycznej wojnie ludzi z maszynami kiepsko wypada w sali przesłuchań. W tym czasie Terminator liże rany, m.in. wydłubując sobie oko, na co ochotę ma także widz, gdy na ekranie pojawia się kiepska gumowa maska zastępująca uszkodzoną w walce twarz Arnolda. Po przegrupowaniu, maszyna masakruje cały posterunek policji, przy okazji wysyłając do panteonu aktorów zabitych przez Terminatora, Obcego i Predatora jego drugiego i ostatniego członka, Lance’a Henriksena.

Sarah i Kyle uciekają i po nocy spędzonej gdzieś pod mostem, ukrywają się w motelu. Czas zabijają robieniem bomb i uprawianiem seksu. Czyli, wiecie, klasyczna historia typu „chłopiec dostaje zdjęcie dziewczyny od jej syna – chłopiec zakochuje się w dziewczynie – chłopiec zostaje wysłany w przeszłość przez syna dziewczyny – chłopiec poznaje dziewczynę, w której zdjęciu się zakochał – chłopiec ratuje dziewczynie życie – dziewczyna czuje sympatię do chłopca – chłopiec płodzi z dziewczyną jej syna, który w przyszłości wyśle go w przeszłość, żeby go spłodził”.

Wcześniej, już po raz drugi, Sarah zdradza Terminatorowi swoją lokalizację przez telefon, tym razem dzwoniąc do mamy, pod którą podszywa się właśnie cyborg. Swoją drogą, jakby Terminator zabił mamę Sary Connor dwadzieścia lat wcześniej, to byłoby już po sprawie (choć pewnie skończyłoby się na tym, że Kyle Reese byłby też dziadkiem Johna Connora). Maszyna odnajduje ich w motelu i wywiązuje się kolejny pościg. Kyle zostaje ciężko ranny, ale Sarah taranuje jadącego na motocyklu Terminatora, powodując wypadek. Gdy poturbowani kochankowie szukają schronienia, cyborg próbuje ich rozjechać świeżo ukradzioną cysterną. Reese’owi udaje się wysadzić ją w powietrze, co jednak tylko pozbawia maszynę ludzkiej powłoki, nie spowalniając jej zbytnio.

Ostateczna potyczka ma miejsce w fabryce należącej do Cyberdyne Systems, tej samej firmy, która w przyszłości stworzy Skynet. Po tym jak Reese poświęca życie, detonując bombę wewnątrz egzoszkieletu, Sarah dobija terminatozi kadłubek w prasie hydraulicznej.

Ciężarna Connor wyjeżdża do Meksyku, żeby ukryć się przed niewygodnymi pytaniami i innymi zagrożeniami, urodzić syna, wychować go na przyszłego zbawcę ludzkości i przygotować się na nadchodzącą przyszłość (ciekawe, czy korciło ją, żeby pokazać przeznaczeniu środkowy palec i nie nazywać syna „John”). Na stacji benzynowej, jakiś chłopiec robi jej pamiątkowe zdjęcie, okazujące się być fotografią, która później trafi w ręce Kyle’a Reese’a i pchnie jego plemniki na ścieżkę prowadzącą do komórki jajowej Sary. Tymczasem nie tylko on spłodził wtedy swojego szefa – resztki robota z przyszłości odnalezione w fabryce, posłużyły Cyberdyne do rozpoczęcia prac nad sztuczną inteligencją, które zakończą się stworzeniem Skynetu i uzyskaniem przez niego świadomości.

Nadciąga burza.

A nieświadomy tego wszystkiego Bob Martin zaczyna właśnie naukę w liceum Apple Valley w stanie Minnesota.

Bob Martin
Otagowane ,

Clyde Drexler

Clyde Drexler

Fun Fact: Clyde The Glide miał jedną wadę jako gwiazda NBA – brak charyzmy, przez który zawsze umniejszano jego niebywały talent oraz osiągnięcia (czy wiecie, że Drexler w każdym sezonie swojej 15-letniej kariery grał w playoffach?). Wydaje się też, że ten brak charyzmy jego samego hamował w drodze na szczyt, przekładając się na absencję legendarnego „zabójczego instynktu”.

Nawet jego fani, do których się zaliczam, muszą przyznać, że choć był jednym z najbardziej widowiskowych graczy w historii NBA, to jakimś cudem nie zapadał w pamięć.

No bo nie wiem – wymieńcie np. jakiś słynny wsad Clyde’a, albo jakiś słynny rzut. Sorry, ale u mnie nic. To znaczy bez problemu przywołuję obraz szybującego Drexlera, jego podkurczone w locie nogi, widziałem też sporo montaży jego widowiskowych wyczynów, ale żaden z nich nie przedarł się do zbiorowej świadomości fanów koszykówki. Mówimy o gościu, który słynął ze wsadów i 5 razy wystąpił w Slam Dunk Contest ale nikt tego nie pamięta.

Dla mnie taką najsłynniejszą akcją jest chyba ten wsad z drugiego meczu finałów z Bulls, nad Billem Cartwrightem, po którym Drexler był chyba najbardziej ożywiony w całej swojej karierze…

Był też ten buzzer beater już w barwach Houston Rockets, choć wiadomo, że niska stawka meczu temperuje nieco zachwyty:

Tak obiektywnie, to najsłynniejszą akcją The Glide’a powinien być ten wsad:

Mamy tutaj wiele okoliczności sprzyjających budowaniu mitu:

  • uroda akcji,
  • rodzaj akcji, czyli poster dunk prawie z przeskoczeniem rywala,
  • ranga meczu, który był drugim starciem Finałów 1990,
  • otoczka wydarzenia, jaką był pojedynek będących na fali wznoszącej i efektownie grających Blazers, z obrońcami mistrzowskiego tytułu, niesławnie siermiężnymi Pistons,
  • obsada – w końcu Drexler przejechał się tutaj po największej gwieździe przeciwnika, czyli Isiah Thomasie.

Mimo wszystko mam wrażenie, że mało kto wraca do tamtej akcji. Nie znalazła się ona nawet w najlepszej dziesiątce wsadów w karierze Clyde’a, skompilowanej przez NBA.

Może po prostu nikogo nie obchodził w 1990 roku pojedynek małorynkowych Trail Blazers ze znienawidzonymi i pozbawionymi mainstreamowych gwiazd Tłokami, zwłaszcza, że był to pierwszy od 1979 roku finał bez udziału Celtics lub Lakers? A może skala trudności była za mała ze względu na filigranową posturę Thomasa? Pewnie nie zaszkodziłoby notowaniom tej akcji, gdyby sam Drexler lepiej ją sprzedał, tymczasem jego reakcja na to udane zagranie przypomina zachowanie człowieka, który stoi w kolejce jakimś urzędzie, patrzy się na pobliski parapet i się zastanawia, czy to prawdziwy marmur czy konglomerat.

W każdym razie warto przypomnieć, że Blazers wygrali tamto spotkanie 106:105 po dogrywce. Choć na 4.1 sekundy przed końcem, wyrównująca ówczesny rekord finałów szósta trójka Billa Laimbeera dała gospodarzom prowadzenie 105:104…

…to ostatnie słowo należało do Drexlera. Odważnie zaatakował grającego ze skręconą kostką Dennisa Rodmana, który nie dał rady legalnie powstrzymać go przed wejściem pod kosz, a następnie trafił obydwa rzuty wolne, ustalając końcowy wynik na 2.1 sekundy przed końcem.

To było ważne wydarzenie, bo Clyde miał opinię kogoś, komu w najważniejszych momentach nie można w pełni zaufać, która zapewne brała się też ze wspomnianego wcześniej braku charyzmy. Ta ostatnia akcja meczu numer 2 była znamienna: Drexlera pilnował kontuzjowany i wyraźnie utykający Rodman, a najlepszy obwodowy obrońca Tłoków, Joe Dumars, biegał za Terrym Porterem. Joe przyznał po meczu, że myślał, że to właśnie point guard z Portland odda ostatni rzut.

Innymi słowy: rywale uważali, że Rick Adelman prędzej powierzy losy meczu finałowego zawodnikowi, który wcześniej spudłował 8 z 11 rzutów, niż swojemu gwiazdorowi. The Glide był aż tak lekceważony.

A tak w ogóle, to sobie przypomniałem ile emocji było w pierwszych finałach NBA lat 90. Już o nich pisałem w tym tekście, więc tam odsyłam po wspaniałe rzuty Vinnie’ego Johnsona i Danny’ego Younga, ale warto też wspomnieć o wyjątkowej formie Laimbeera, który w drugim meczu wykręcił rekord trójek (po drodze do 26 punktów i 11 zbiórek), a w trzecim bił rekordy w zachodzeniu za skórę rywalom…

…oraz o Dumarsie, który tuż po Game 3 dowiedział się o śmierci ojca (Joe wcześniej uzgodnił z żoną, że jeśli schorowany tata umrze w dniu meczu, to on dowie się o tym dopiero po spotkaniu – Isiah był jedynym kolegą z drużyny, który podczas meczu znał złe wieści) ale dwa dni później znów wybiegł na parkiet i zdobył 26 punktów w meczu numer cztery.

Tutaj już wsad Drexlera nad Thomasem został doceniony (przegrał tylko z finals winnerem Vinnie’ego), ale nadal mam wrażenie, że to zapomniana akcja ze względu na tę bezbarwność The Glide’a. Zresztą zwróćcie uwagę na akcję z miejsca numer 8, w której Clyde Drexler w powietrzu przekłada piłkę z prawej do lewej ręki i kończy akcję. Jak Michael Jordan tak zrobił rok później, to się do dziś wszyscy zesrywają.

Charyzma, głupcze.

Otagowane

Olden Polynice

Olden Polynice

Fun Fact: Choć pamiętamy go głównie z wymiany za Scottie’ego Pippena w dniu draftu i – w mniejszym stopniu – z bycia specem od skromnych double-double na granicy startera i rezerwowego, Olden Polynice to także jeden z pierwszych aktywistów wśród współczesnych zawodowych sportowców.

W erze marketingowego boomu wokół ligi, którego nieformalnym mottem stały się słynne, choć nie do końca wiadomo, czy rzeczywiście wypowiedziane słowa Michaela Jordana „Republikanie też kupują buty”, liga raczej nie zachęcała zawodników do zabierania głosu w tematach politycznych i społecznych. Gdy 16 lutego 1993 roku Olden Polynice – będący wówczas rezerwowym centrem Detroit Pistons – ogłosił, że zaczyna strajk głodowy, był to zdecydowanie ewenement.

Powodem decyzji urodzonego w Port-au-Prince koszykarza był trwający w USA kryzys migracyjny. Od pewnego czasu, rząd przetrzymywał w bazie Guantanamo ponad 200 Haitańczyków zarażonych wirusem HIV. Mimo wcześniejszego uznania, że należy im się azyl polityczny (uciekali przed rządami terroru dyktatora Raoula Cédrasa, który w 1991 roku dokonał zamachu stanu), po wykryciu choroby odmówiono im wstępu na teren Stanów Zjednoczonych i zamknięto w nieludzkich warunkach w wydzielonej części obozu dla uchodźców. Zdesperowani Haitańczycy rozpoczęli strajk głodowy, który trwał tygodniami. Pomógł on zwrócić uwagę opinii publicznej i został wsparty także przez znane osoby, w tym np. pastora Jesse’ego Jacksona, który sam również rozpoczął głodówkę. To właśnie po rozmowie z nim, Olden postanowił wesprzeć swoich rodaków.

Terminarz sprzyjał podjęciu takiej decyzji, bo liga akurat zaczynała przerwę na Mecz Gwiazd. Polynice w dniu spotkania z Miami Heat zjadł tylko skromną sałatkę z makaronem (zapowiedział, że będzie przerywał post w dniu meczu), wyszedł na rozgrzewkę w koszulce z napisem „HAITI” i zapowiedział, że odwiedzi obóz dla uchodźców w Miami (co ostatecznie mu się nie udało bo strażnicy… wycelowali w niego broń i nakazali się oddalić).

Jedne źródła podawały, że będzie głodował do odwołania, inne wspominały o planie zakończenia strajku w poniedziałek, po Weekendzie Gwiazd. Ostatecznie Polynice zarzucił post już w sobotę, gdy zemdlał z osłabienia w swoim domu. Przyznał wtedy, że nie przemyślał najlepiej swojej decyzji, ale i tak dopiął swego – wieści o dramatycznej sytuacji haitańskich uchodźców dotarły także do czytelników sportowej sekcji. Niektórzy dziennikarze pisali jednak złośliwie, że trzydniowy strajk głodowy z furtką pozwalającą jeść, nie był przykładem największego oddania sprawie. Kryzys został zażegnany dopiero rok później (strajkujący zostali w końcu wpuszczeni do USA, choć rząd tak to rozegrał, żeby nie tworzyć precedensu i móc w przyszłości nadal przetrzymywać ludzi w obozach).

Oldena nie spotkał ostracyzm w takim stopniu, jak wcześniej Craiga Hodgesa czy później Mahmouda Abdul-Raufa, których właściwie po cichu wypchnięto z NBA, ale i tak jacyś rasistowscy debile zdobyli jego adres i wysyłali mu pogróżki, koledzy z drużyny i przeciwnicy go wyśmiewali, a ligowe biuro zadzwoniło i zaczęło go wypytywać czemu właściwie wmieszał się w tą sytuację zamiast zająć się kozłowaniem piłki.

Na odwrocie karty, która ilustruje dzisiejszy wpis, jest nawet aluzja do tamtego strajku głodowego, choć sprowadzona do jednego przymiotnika („civic-minded”) i zestawiona z totalnie randomowymi fun factami:

„Posiadający wszechstronne zainteresowania i zaangażowany obywatelsko Polynice pojawił się w programie telewizyjnym Totally Hidden Videos [to taka ukryta kamera – przyp. red] i jest utalentowanym artystą.”

Znacznie bardziej bezpośrednio skomentowały niezawodne w takiej sytuacji nieoficjalne karty Skinnies (które niedawno przywoływałem też w poście o Haroldzie Minerze):

A wracając do opisu z karty Toppsa: nie mam pojęcia co robił w ukrytej kamerze, ale jeśli chodzi o jego talenty artystyczne to Olden maluje – nie tylko obrazy, ale też graffiti oraz ubrania. Podobno tworzył również poezję a na początku 1992 roku zaczął pisać scenariusz filmu. Złośliwi (tak, to ja) dopisaliby do tej listy także aktorstwo – w 2000 roku (grał wtedy w Utah Jazz) dwukrotnie został oskarżony o podszywanie się pod funkcjonariusza policji w trakcie ataku drogowej agresji (początek XXI wieku skończył się dla niego sądowym nakazem udziału w terapii gniewu, po tym jak pobił człowieka na polu golfowym i zwymyślał prokuratorkę oskarżającą go w tej sprawie).

Choć uszczypliwości i wypominanie najgłupszych decyzji jest wpisane w DNA tego blogaska, niech nikt sobie nie pomyśli, że nawiązując do jego późniejszych problemów z kontrolowaniem emocji, umniejszam – jak wspomnieni wcześniej Niektórzy Amerykańscy Dziennikarze – „zaangażowanie obywatelskie” w trakcie kryzysu migracyjnego.

Trzeba mieć na uwadze, że każdy zawodowy sportowiec decydując się zabrać głos w ważnej sprawie, naraża się na ostrą krytykę, a cena jaką może zapłacić bywa liczona w milionach niezarobionych dolarów. Tak jest do dziś, mimo że NBA zrobiła się bardziej społecznie świadoma (choć oczywiście główną motywacją jest nadal dobro biznesu), a w 1993 roku byliśmy jeszcze dalej od czasów, kiedy sportowi aktywiści trafiali na okładki magazynu „TIME”.

O geście Polynice’a już nikt nie pamięta, no bo kto to jest Olden Polynice, ale warto docenić jego odwagę.

Tak że tego.

Chciałeś dobrze.

Szacun Olden.

Zwłaszcza, że w tygodniu, w którym głodowałeś wypadał Tłusty Czwartek.

Postaw kawę
Otagowane

Kevin Willis

Fun Fact: Z cyklu „Rzeczy, których można się dowiedzieć z rewersów kart NBA” – oryginalna pisownia imienia Kevina Willisa, to „Kevins”.

A oto Kevins bez „s” Willis w krótkiej historii o karmie, w dwóch częściach:

Otagowane

Harold Miner

Harold Miner

Fun Fact: Harold Miner lubi dotykać rzeczy nosem.

Dotykać rzeczy nosem.

Nie wąchać, dotykać nosem.

Piłkę.

Ściany.

Blaty stołów.

Siedzenia w samolocie.

Ramiona kolegów.

Asystenta trenera. W czasie meczu.

Gdyby mógł, a był tak skoczny, że naprawdę niewiele mu brakowało, dotykałby nosem także obręczy.

Jego dotykanie rzeczy nosem zostało nawet uwiecznione na nielicencjonowanej karcie koszykarskiej.

Harold Miner

Ale natręctw było więcej. Zwykł przystawiać do ucha dłoń i pocierać kciukiem o palec wskazujący, bo lubił ten dźwięk. W trakcie treningów lub meczów schylał się, by przeciągnąć ręką po parkiecie, co w pewnym momencie podchwycili jego koledzy z drużyny uniwersyteckiej i imitowali ten gest podczas prezentacji przedmeczowej. Zanim oddał rzut osobisty, odgrywał wręcz małą scenkę. Zawsze musiał odbić piłkę trzykrotnie oraz potrzeć ją rękoma. Z czasem nieodłącznym elementem stało się, jakże by inaczej, dotykanie piłki nosem. Także trzykrotne.

Na lotniskach miał w zwyczaju chodzić przy ścianach, bo czuł potrzebę wodzenia po nich palcami. Wychodząc z pomieszczenia, musiał w odpowiedni sposób dotknąć drzwi i klamki. Jeśli nie był zadowlony, wracał i powtarzał wszystkie gesty, czasem nawet kilkakrotnie.

Jego zaburzenia obsesyjno-kompulsywne pomogły mu jednak w rozwoju sportowym – w końcu treningi to powtarzanie do upadłego różnych czynności. Jako dziecko, zawsze gdy przechodził przez ulicę, musiał doskoczyć do sygnalizacji świetlnej lub krawędzi znaku „STOP”, fundując sobie pierwsze ćwiczenia na poprawę wyskoku.

Koszykówka była nie tylko jego miłością, ale też obsesją, dlatego tak trudno było mu się odnaleźć po przedwczesnej emeryturze, na którą wysłały go, do spółki, kontuzje kolana oraz rozczarowanie ligowymi realiami.

Harold Miner na lata stał się człowiekiem widmo. Zerwał kontakty prawie ze wszystkimi znajomymi, bo – jak później wyznał – wspominanie jego kariery koszykarskiej było zbyt bolesne. W domowym zaciszu zaczęła się jego terapia – najpierw od rozmów ze swoją matką, potem także ze swoją żoną, Pam. Przełamanie nastąpiło po narodzinach dzieci – Kami i Braydena. To wtedy Harold zaczął otwierać się na świat (przypadkiem też zdiagnozował u siebie OCD, co także pomogło mu lepiej zrozumieć siebie). Z koszykówką przeprosił się właśnie dzięki synkowi, który lubił oglądać mecze razem z tatą, ale coś dawno zapomnianego obudziło się w nim za sprawą córki, która odziedziczyła po nim talent sportowy i sprężyny w nogach. Wybrała tylko inną dyscyplinę – siatkówkę. Miner został jej osobistym trenerem i odnalazł zagubioną lata temu pasję, a Kami została tym samym jego najlepszą terapeutką.

Polecam przeczytać artykuł ESPN o Kami, Haroldzie ich wyjątkowej więzi, w której szczególnie symboliczny jest dla mnie jeden wątek: tata Miner został gwiazdą NCAA jako „Baby Jordan”, naśladowca Michaela, z kolei Minerówna gwiazdą NCAA stała się jako pionierka – jedna z nielicznych czarnoskórych na pozycji rozgrywającej, zdominowanej w USA przez białe zawodniczki.

I choć Harold Miner przez 27 lat wciąż jeszcze nie do końca poradził sobie z rozczarowaniem, jakim była jego własna kariera, to gdyby nie jej przedwczesne zakończenie, mogło nie być Kami ani Braydena, a już na pewno nie mógłby spędzać z nimi tyle czasu i rozniecić w córce sportowy ogień. Mogło też w ogóle nie być małżeństwa z Pam. Dodatkowo, w 2004 roku, mama Harolda, Marylin Miner, zmarła na raka wątroby. Diagnozę usłyszała ledwie kilkanaście dni wcześniej. Po jej śmierci Harold uświadomił sobie, że gdyby został w NBA, spędzałby swój czas na ciągłych podróżach i treningach, tracąc 8 lat wspólnych chwil z mamą, z którą mieszkał w Los Angeles po zakończeniu kariery, a potem, po ślubie, był jej sąsiadem w Las Vegas.

„Nie zmieniłbym ani jednej rzeczy” – podsumowuje swoje dotychczasowe życie Harold w tekście ESPN, dodając, że jego córka jest lepsza w siatkę, niż on kiedykolwiek był w kosza.

Myślę, że czas skończyć z myśleniem o Haroldzie Minerze jako o niewypale.

Natomiast zdecydowanie należy zacząć o nim myśleć, jako o kolesiu, który dotykał nosem rzeczy

Birthday Fact: Tak się składa, że równo 12 lat temu opublikowałem pierwszy wpis na tym blogu. Było o karcie Orlando Woolridge’a, którą odrobinę za długo trzymałem w portfelu. Karta Orlando Woolridge’a odrobinę za długo trzymana w portfelu, dotykana przez nos autora bloga o latach 90. w NBA, wygląda tak:

Otagowane

MMJK NBA 90s Trading Cards – Seria Trzecia

Oto pełna trzecia seria moich wyimaginowanych kart koszykarskich. Zapraszam do przejrzenia galerii.

ZOBACZ GALERIĘ
Otagowane

Komu paczkę? Czas na trzecią serię kart MMJK NBA 90s

Stało się. Mam dla Was trzecią już serię moich wirtualnych kart koszykarskich. Po raz kolejny w ruch poszły moje mierne umiejętności obsługi programów graficznych oraz skrzywiona latami 90. estetyka. Po raz kolejny, zanim wrzucę galerię całej nowej serii, chcę dać Wam namiastkę zabawy, jaką jest otwieranie paczek z kartami.

Chcesz dostać trzy losowo skompletowane paczki trzeciej serii kart?

Napisz maila na adres kostrzu@gmail.com lub odezwij się w wiadomości prywatnej na Facebooku, albo Twitterze/X.

Zakładam, że wszyscy zainteresowani już wiedzą o co chodzi, ale dla tych, co jednak nie bardzo, podkreślam: mówimy tu po prostu o plikach graficznych. Nie ma żadnych kart papierowych, nie ma żadnych NFT. Zgłaszacie się, a ja podsyłam Wam indywidualnego linka do ściągnięcia trzech folderów z plikami. Jeśli jednak za dzieciaka jaraliście się kupowaniem paczek kart w kiosku, to może poczujecie najgorszą możliwą, ale jednak namiastkę tamtego uczucia.

Tym razem, tak jak poprzednio, każda paczka zawiera 7 kart bazowych, 7 insertów i jeden kolorowy wariant karty bazowej. Wszystko pakowane losowo, więc mogą zdarzyć się powtórki.

Na zgłoszenia czekam tydzień, potem pokażę Wam wszystkie moje karciane wypociny w tradycyjnej galerii.

A oto sety, które pojawią się w trzeciej serii moich wirtualnych kart:

Base Set30 kart, 30 złotych wariantów, 30 różowych wariantów

Kontynuacja setu bazowego z poprzednich serii. Kto zbierał, ten wie. Znów jest tak, że złote i różowe warianty kolorystyczne można tylko zobaczyć w paczkach – w galerii zbiorczej ich już nie będzie.

Artefakty 6 kart

W prawdziwym życiu istnieją karty z kawałkami koszulek, butów czy parkietu. Tutaj mamy ten sam motyw różnych relikwii, które odegrały kluczową rolę w historii NBA lat 90.

Dressed 2 Skill10 kart

Hołd dla najbardziej odważnych modowych decyzji podejmowanych przez zespoły NBA w drugiej połowie lat 90., czyli wszystkich tych komiksowo krzykliwych koszulek. Cyraneczka pany!

Elektronika10 kart

W każdej serii staram się nawiązywać do kultowych motywów z ostatniej dekady XX wieku. Tutaj głównym bohaterem jest ręczna konsola do gier znana także jako „ruska gierka” albo „jajka”.

Eurobusiness 10 kart

I znów nawiązanie do ninetiesowych gierek, tym razem planszowych. Polacy jeszcze w latach 80. udowodnili, że producent „Monopolu” nie ma na niego… monopolu i stworzyli „Eurobusiness”, który trzymał się mocno także w kolejnej dekadzie. To najbardziej leniwy set w tym towarzystwie – po prostu wziąłem wygląd pudełka i wstawiłem nad nim zdjęcie zawodnika. Niezbyt mi się podoba efekt końcowy, ale też trochę winię projektantów pudełka „Eurobusinessu”. Nazwa gry nie pozostawiała wyboru w kwestii bohaterów setu: są nim Europejczycy z NBA lat 90. Tyle, że tacy zapomniani, których dokonania w lidze są mniej więcej tak imponujące, jak design tego setu.

Game Face 10 kart

Set trochę z dupy. Miałem już gotowe 10 kart z zupełnie innym motywem przewodnim, i to w zasadzie prawie rok temu, ale uznałem pewnego dnia, że wyglądają okropnie (tak, gorzej niż „Eurobusiness”). Wywaliłem je niedawno do kosza, zostawiając sobie tylko wyszparowane sylwetki zawodników i na poczekaniu podłożyłem pod nie inne tło. Nie ma tu żadnej myśli przewodniej, a i dobór bohaterów jest przypadkowy. Ot, kilka znajomych gęb.

N-Force10 kart

Kolejna niepisana tradycja w moich karcianych seriach, to sety poświęcone konkretnym boiskowym rolom. Po point forwardach i stretch-czwórkach przyszła kolej na ulubieńców wszystkich zgorzkniałych fanów NBA, którzy uważają, że „kiedyś to było”: enforcerów. Design logotypu wzorowałem na logotypie komiksów o X-Men, a zapis nazwy, na komiksie o X-Force. Dlaczego? Bo jeśli jest coś bardziej ninetiesowego niż NBA lat 90., to są to komiksy o mutantach.

Oldschool Shots15 kart

Cofamy się w czasie przed lata 90. i oddajemy hołd legendom, uwiecznionym na często mało znanych zdjęciach.

UPtown10 kart

Gracze NBA + ich miasta = pomysł, który ukradłem takim setom jak „Downtown” od Panini (ja wybrałem nazwę „UPtown” dla podkreślenia podniebnego charakteru gry w koszykówkę). Nie będę się nawet wstydził przed czytającymi mnie grafikami, że wykorzystałem tutaj generator obrazów AI. Wiem, że to kontrowersyjne, ale jak się powiedziało „a, ukradnę sobie zdjęcie koszykarza z internetu”, to trzeba też powiedzieć „skoro już ukradłem to zdjęcie, to chyba trochę za późno na rozważania nad kwestiami praw autorskich, w pracach stworzonych przez sztuczną inteligencję”. Mam nadzieję, że po prostu będziecie zadowoleni z efektu. Ja jestem i to nawet bardzo.

Z Archiwum XXI 15 kart

Zhackowałem kolejny design klasycznych kart koszykarskich z lat 90. Tym razem padło na Upper Deck Collector’s Choice 1995-96, czyli drugiej serii, którą można było kupić w polskich kioskach. Główne role w tym secie znów obsadziłem zawodników z XXI wieku. Numeracja kontynuuje poprzednie edycje tego setu.

Tyle.

Nie mogę się doczekać, aż Wam pokażę wszystkie karty, a na razie życzę dobrej zabawy przy otwieraniu paczek.

Jeśli spodoba Ci się ich zawartość, będę wdzięczny za motywujący komentarz tu, w mailu lub w socialach.

Istnieje też możliwość wsparcia inicjatywy symbolicznym „piątakiem”, za pośrednictwem serwisu BuyCoffee. Chyba nie muszę mówić, jak wielkim przeżyciem jest każde takie wsparcie, więc z góry dzięki!

Możecie też sobie przypomnieć poprzednie serie: Edycja inauguracyjna | Seria druga

No to komu paczuszkę?

Postaw kawę
Otagowane

Shawn Bradley

Shawn Bradley

Fun Fact: Jak masz 7 stóp i 6 cali wzrostu, jesteś mobilny i szybki, nie tylko, jak na swój wzrost, blokujesz rzuty, a nawet masz pewien potencjał rzutowy, to będzie tobą jaranko przed draftem, niezależnie czy mamy 1993, czy 2023 rok.

Bo choć 30 lat temu nikt jeszcze nie wymyślił takiego koszykarza jak Victor Wembanyama, czy Chet Holmgren (czy też Bol Bol, ale taki, który się przykłada), to wszyscy jak mantrę powtarzali „you can’t teach height!”. Wielu ekspertów serio uważało, że to Bradley, a nie Chris Webber, powinien być jedynką w swoim naborze, a Rick Majerus, trenujący reprezentację Uniwersytetu Utah, powiedział nawet, że pominięcie go, będzie jak pominięcie Michaela Jordana dziewięć lat wcześniej. Nikogo nie odstraszał nawet fakt, że Shawn Bradley rozegrał tylko jeden sezon w NCAA, a potem przez dwa lata siedział w Australii w roli mormońskiego misjonarza i nawracał Aborygenów, Najchętniej siedziałby tam jeszcze dłużej, ale plotki o tym, że NBA ma wprowadzić limit płac dla pierwszoroczniaków sprawiły, że decyzja o powrocie i rozbiciu banku stała się zbyt rozsądna. Shawn płakał, że musi wracać, płakał też po powrocie, opowiadając w swoim kościele o tym, jak odnalazł w Australii sens życia i jak pewnego razu uzdrowił Aborygenkę dotykając jej głowy.

COOOOO?

Serio.

Shawn Bradley twierdził, że jego dotyk uzdrowił człowieka, a my o tym nie rozmawiamy non stop od 1993 roku? Wychodzi na to, że te wszystkie razy, gdy ligowi skoczkowie pakowali piłkę do kosza nad jego głową, powinny być nazywane nie „plakatami”, a „świętymi obrazkami”.

Sad Fact: Żarty żartami, ale jak zapewne wiecie, niedługo upłyną dwa lata, odkąd Shawn został potrącony przez samochód podczas przejażdżki rowerowej. Od tego czasu jest sparaliżowany od klatki piersiowej w dół. Wzrost, który dał mu wspaniałą karierę i zdefiniował jego relacje ze światem, teraz jest mu przeszkodą, która nie tylko utrudnia rehabilitację (medycyna nie zna takiego precedensu, jak „229-centymetrowy tetraplegik”) ale też zwiększa wszystkie ryzyka dla organizmu związane z paraliżem. Jeśli ktoś chce sprawdzić, co u Shawna, oto materiał z sierpnia tego roku.

Dużo siły, wielkoludzie. Miłość i wsparcie już masz.

No i kto wie? Może znów się zdarzy jakiś mały cud?

Otagowane ,

Chris Webber

Chris Webber

Fun Fact: Wiecie co jest naprawdę „fun”? Ten moment, gdy Chris Webber i Penny Hardaway dołączyli do NBA, a Orlando Magic i Golden State Warriors wyglądali jak przyszłość ligi (czyli moment nie trwał zbyt długo). Uświadomiłem to sobie, oglądając randomowo napotkany skrót meczu z 22 marca 1994 roku. Wyniku nie zdradzam, żeby wspomniany „fun” był jeszcze większy:

Kilka luźnych refleksji (popartych szybkim researchem):

🏀 Przez prawie 30 lat od tamtego meczu widziałem na boiskach NBA wiele rzeczy, łącznie z Victorem Wackywavinginflatabletubmanyamą, ale nie przypominam sobie, żebym widział kogoś, kto rusza się tak nieprawdopodobnie płynnie jak młodzi Chris Webber i Penny Hardaway, zwłaszcza przy swoich typach ciał (niedźwiedź i patyczak). Serio. Wciąż czekam, aż ktoś mi zapewni taki sam dreszcz podniecenia jak powłóczyste ruchy C-Webba, który na boisku był jak kula wyburzeniowa zrobiona z marshmallowów.

🏀 Z powodu Billy’ego Owensa Warriors oddali Mitcha Richmonda do Sacramento rozbijając Run TMC. Potem oddali Owensa do Miami za Rony’ego Seikaly’ego, żeby na centrze nie musiał więcej grać Webber, który jednak i tak już wymusił z tego powodu transfer, a pozbycie się Owensa (i Webbera) tak wkurzyło Latrella Sprewella, że pokłócił się z Nelsonem i Timem Hardawayem. To doprowadziło (razem z kontuzjami Mullina i Sarunasa Marciulionisa) do ostatecznego zmarnowania potencjału tamtego, wciąż jeszcze obiecującego, składu (Hardaway, Spree, Chris Mullin, Tom Gugliotta i Seikaly, to na papierze niezły zestaw). Miami przed przyjściem Owensa grali w playoffs, ale po jego pozyskaniu wypadli z czołowej ósemki wschodu. Byli też na dobrej drodze w tym samym kierunku w drugim jego sezonie, ale od czasu, gdy Pat Riley wysłał go do Kings, Miami wygrało 18 z ostatnich 29 meczów sezonu i wślizgnęło się do postseason. W Sacramento (gdzie czekał na niego Mitch Richmond) debiutował, gdy wiecznie przegrywający klub po raz pierwszy od dawna miał dobre wyniki – wygrane 22 z 37 meczów. Z Owensem mieli bilans 17-28 i ledwo-ledwo wślizgnęli się do playoffów, chyba tylko dlatego, że ich głównym rywalem w walce o ósme miejsce byli rozsypujący się po „erze Owensa” Golden State Warriors. Królowie już więcej za kadencji Owensa nie weszli do fazy pucharowej. Po lokaucie, Billy podpisał kontrakt z Seattle Supersonics (czyli minął się w stolicy stanu Kalifornia z kumplem Webberem). Ponaddźwiękowcy chwilę wcześniej wygrali 61 spotkań, ale z Owensem w składzie, w skróconym przez lokaut sezonie, mieli bilans 25-25 i nie weszli do playoffs (ok, Billy zagrał tylko w 21 meczach, ale gdy faktycznie pojawiał się na boisku, Sonics mieli ujemny bilans). Owens był w latach 90. dla swoich drużyn jak kaseta z „Ringu”.

🏀 Mało jest przykładów takich spektakularnych tąpnięć, jakie było udziałem Warriors po pierwszym sezonie Webbera. Lata 1994-1997 to był taki ciąg niesnasek, złych decyzji, kontuzji i duszeń trenerów, że nawet Clippersi musieli być zazdrośni.

🏀 Chris Gatling, który w tym meczu miał 2 punkty i 4 zbiórki, za 3 lata, o tej samej porze, będzie już All-Starem.

🏀 Z powodu finałów 1999, w których kibicowałem Knicks, do dziś nie mogę patrzeć na Avery’ego Johnsona rzucającego z rogu z półdychy.

🏀 Webber próbujący zastraszyć Jeffa Turnera groźnymi minami i ocieraniem się o niego, mówi wszystko o jego dojrzałości w pierwszym etapie kariery. Albo po prostu chciał się wyżyć, bo Turner był najbardziej przypominającą Dona Nelsona postacią na boisku (a przynajmniej po tej stronie Larry’ego Krystkowiaka, który tamtego dnia pobiegał po parkiecie w koszulce Magic przez 14 minut).

🏀 Turner zaprezentował się całkiem nieźle, wykręcając double-double z 12 punktami i 11 zbiórkami. To ponad dwa razy więcej zbiórek niż miał tamtego dnia Webber.

🏀 Webber jako rookie podpisał z Warriors piętnastoletni kontrakt. Już po roku niesławnie skorzystał z opcji jego zerwania, ale gdyby został na tej umowie, to trwałaby ona dokładnie tyle, co ostatecznie jego kariera.

🏀 Penny miał w całym meczu 15 asyst. Lepszy lub równy wynik, osiągnął w całej karierze tylko 3 razy.

🏀 Podobnie jak Anfernee, Chris Mullin też rzadko kiedy zaliczał tyle asyst (11), co tamtego dnia – dokładnie pięć razy. Spośród 17 meczów w karierze, które kończył z dwucyfrową liczbą kończących podań, prawie 30% miało miejsce właśnie w końcówce sezonu 1993-94, co każe podejrzewać, że jedną z odpowiedzi Dona Nelsona na brak Tima Hardawaya i na Avery’ego Johnsona będącego Averym Johnsonem, było częstsze kierowanie ataku przez Mully’ego. W meczu z Magic, pierwsza piątka Warriors nie miała żadnego nominalnego point guarda, za to całe mnóstwo wszechstronnych skrzydłowych: Mullin miał wspomniane jedenaście asyst, Sprewell siedem, Owens też siedem. Webber miał akurat jedynie dwie, ale w całym sezonie tylko dwóch nominalnych centrów miało większą średnią niż on: David Robinson i Vlade Divac (identyczną – 3.6 APG – miał Hakeem Olajuwon). Reasumując: tak, Nellie skompletował swój wymarzony skład, z czterema potencjalnymi point forwardami, i to spieprzył.

🏀 Minutę na parkiecie spędził Tree Rollins, grający asystent trenera Briana Hilla. Co ciekawe, w sztabie Dona Nelsona był Paul Pressey, który w poprzednim sezonie także był grającym trenerem. Ten fakt uwiecznia nawet ta karta, chyba jedyna mi znana karta koszykarza, na której uwieczniony jest on w roli trenera:

Paul Pressey
Paul Pressey

No i w sztabie tym był też Gregg Popovich. Reasumując: tak, Chris Webber trafił w pierwszym sezonie na idealnego coacha, który praktycznie stworzył pozycję point forward, w osobie Nelsona, na asystenta trenera i oryginalnego point forwarda w osobie Presseya oraz na przyszłą legendę tego zawodu w osobie Popovicha, ale i tak to spieprzył.

🏀 Tak naprawdę, to pewnie najbardziej spieprzył to właściciel Warriors, Chris Cohan. Zgadzam się z Harlanem Schreiberem z Hoops Analyst, że Cohan powinien był pogodzić zwaśnione strony, albo chociaż postawić na właściwego konia (nie Nelsona). Jego rola jest tu kluczowa, zwłaszcza, jeśli prawdą jest, że Webber chciał przedłużyć kontrakt z Warriors, z opcją rozwiązania go po dwóch sezonach, ale klub odmówił. Pozbawiony szansy na wyplątanie się z umowy, gdyby stosunki z Nelsonem się nie poprawiły, C-Webb dopiero wtedy miał zagrać kartą „ja albo on” (a Nellie, jak trafnie zauważa Schreiber, zamiast ganiać Chrisa z gałązką oliwną, nie próbował załagodzić sporu i grał męczennika publicznie ogłaszając, że jest gotów ustąpić, co stawiało młodą gwiazdę w niekorzystnym świetle i odbierało zespołowi szansę na spokojne przegonienie much z nosa Webbera).

🏀 Przypomniało mi się, że Shaquille O’Neal miał przyrodniego brata, Jamala, który też grał w kosza. W tamtym czasie musiał mieć około 13 lat i według ojczyma Shaqa, był większy i lepszy niż gwiazda Magic w jego wieku. Cóż, gdy miał 19 lat, już nie był ani tak duży (choć przy wzroście 200 cm, ważył prawie 120 kilo), ani tak dobry. W tamtym momencie na jego karierę akademicką składał się rok na ławce podrzędnego L.A. City College, oraz rok poza boiskiem ze względu na zmianę szkoły na Louisiana State University, gdzie dostał się tylko dla tego, że to alma mater Shaqa i sam Shaq opłacił mu naukę. Nie wiem nawet, czy w ogóle załapał się do koszykarskiej reprezentacji LSU, bo właśnie odechciało mi się dalszego researchu. Ważne, że Jamal Harrison i jego starszy brat nadal są blisko. I Jamal nadal dostaje od O’Neala pieniądze.

🏀 Chris Webber też miał młodszego brata, również w dniu meczu 13-letniego, i również grającego w kosza. Nie wiem czy był wtedy tak dobry, jak C-Webb w jego wieku, czy nawet tak dobry, jak Jamal Harrison, ale na pewno wyrósł na legitnego gracza. Choć David Webber czuł tak wielką presję bycia młodszym bratem Webbera, że modlił się o śmierć we śnie, to na parkiecie dzielnie stawiał czoła oczekiwaniom. W szkole średniej powtórzył wynik Chrisa, zdobywając trzykrotnie mistrzostwo stanu Michigan. W 1998 roku zaczął studia na Central Michigan i już w drugim sezonie stał się liderem drużyny, w jednym ze spotkań rzucając 51 punktów (przez te pierwsze dwa lata grał razem z trzecim z braci Webberów, Jasonem). Na trzecim roku, mierzący 188 centymerów combo guard był najlepszym strzelcem konferencji MAC i jej najbardziej wartościowym graczem, który dostał także wzmiankę honorową Associated Press podczas wyborów drużyn All-American w 2001 roku. W drafcie wybrany nie został, ale latem 2002 przewinął się przez campy Pistons, Pacers i Kings. Niestety nie dane mu było zagrać w jednej drużynie z bratem. Choć pierwszą turę cięć w składzie Królów przetrwał, to do pierwszej czternastki się nie załapał. Grał potem krótko w USBL i CBA, został też wybrany w drafcie do D-League, ale w 2004 roku dał sobie spokój z zawodową koszykówką. Dziś jest psychoterapeutą i na swojej stronie wspomina też o paraniu się śpiewaniem i produkcją muzyczną.

🏀 Szkoda, że nie mam bloga o latach 70. w NBA, wtedy mógłbym, zamiast tego bełkotliwego posta o randomowych rzeczach, zrobić prawilny wpis, składający się tylko z filmiku, jak gościu robi na trybunach salto w tył po koszu Otisa Birdsonga:

Otagowane , , , , , , , , , , ,

Larry Johnson

Larry Johnson

Fun Fact: Zacząłem ostatnio myśleć o Larrym Johnsonie.

Kariera niestety z gatunku tych rozczarowujących, choć biorąc pod uwagę, że w wyniku kontuzji pleców w pewnym momencie stracił ponad połowę siły mięśniowej w prawej nodze, mogła też być znacznie gorsza.

Mimo, że dostaliśmy tylko dwa sezony w pełni zdrowego LJ’a, to wystarczyło, żeby zapadł w pamięć kibiców. No bo, serio, pomijając Michaela Jordana i Charlesa Barkleya, kto był w tamtej dekadzie bardziej nośny niż LJ z pierwszej połowy lat 90? Shaquille O’Neal. Penny Hardaway. Grant Hill. Moim zdaniem to tyle, z honorową wzmianką dla Allena Iversona i młodego Kobe’ego. Jasne, była jeszcze stara gwardia z Dream Teamu – Patrick Ewing, Karl Malone z Johnem Stocktonem, Scottie Pippen, David Robinson – ale żaden z nich nie nadawał się na twarz kampanii marketingowej, bo był albo nudny, albo zakompleksiony.

Co innego Larry.

Sylwetka niczym narysowana na potrzeby superbohaterskiego komiksu.

Wygolony przedziałek jak pionowa kreska wykrzyknika, którego nie dało się nie stawiać na końcu zdań opisujących, co wyprawiał LJ.

Złoty ząb, który jednocześnie sygnalizował, że mamy do czynienia ze złodupcem, co pod niejednym piecem walczył o chleb, oraz wpisywał się w hiphopową modę, która miała zdominować tamtą erę w NBA.

No i ciuszki. Prążkowane cyraneczkowe koszulki Hornets, czapka z szerszeniem, czy w końcu staromodna sukienka w kwiaty, kocie okulary i peruka, które przywdziewał w serii super popularnych reklam, żeby udawać swoją własną babcię.

(Swoją drogą, podobno dostaliśmy Grandmamę tylko dlatego, że Magic Johnson zaraził się wirusem HIV – wcześniejsze plany Converse’a na kampanię z LJ zakładały obsadzenie Larry’ego Birda i Magica w roli szalonych naukowców, którzy tworzą koszykarza idealnego i zaczynają się kłócić, jak go nazwać – „Larry!”, „nie, Johnson!”, „Larry!”, „Johnson!”).

Nawet jeśli ludzie nie pamiętają kim był Larry Johnson, to zapewne doskonale pamiętają jego babcine alter ego, tak samo jak kojarzą Lil’ Penny’ego i to, że Grant Hill pije Sprite (i jest kowbojem).

Ba, kojarzyć go mogą nawet fani sztuki nowoczesnej, bo LJ jest bohaterem stworzonej w 1999 roku instalacji „Fragment of a Crucifixion (After Francis Bacon)” multimedialnego artysty Paula Pfeiffera, obecnie znajdującej się w zbiorach Whitney Museum of American Art. Autor użył wideo Johnsona tryumfalnie wydzierającego się po udanej akcji, wymazał z niego wszystkich innych koszykarzy i… no cóż, dziś powiedzielibyśmy, że zrobił gifa, nadając scenie nową wymowę.

Roberta Smith z New York Timesa jego zabieg podsumowała tak: „Przekształcił moment triumfu […] w udrękę izolacji […]. Eliminując innych graczy, tłumy, a nawet insygnia na stroju, pan Pfeiffer zmienił gesty pana Johnsona i pełną energii radość w wyraz przerażenia. Gracz wydaje się być ściganym zwierzęciem lub męczennikiem i, tak czy inaczej, głęboko niepokojącą metaforą trudnej sytuacji czarnoskórego mężczyzny w amerykańskiej kulturze.”

Larry’ego Johnsona w roli dzieła sztuki można zobaczyć ok. 1:45 w poniższym wideo:

Ciekawe, czy praca ma związek z najsłynniejszą wypowiedzią LJ’a z finałów 1999, w której porównał siebie i kolegów z Knicks do niewolników?

Kontuzje, zmniejszona boiskowa rola i kilka kontrowersyjnych zachowań oraz cytatów na koncie nie zmieniły jednak tego, jak pamiętamy Larry’ego. Dziś jego wizerunek w głowach większości kibiców to zapętlone, niczym w instalacji Pfeiffera, te parę lat świetności, damskie fatałaszki i pewien rzut za cztery

…i po tym przydługim wstępie chciałem dojść do głównego wątku moich ostatnich rozmyślań o Larrym Johnsonie.

Do jego złotego zęba.

Zresztą totalnie prawdziwego złotego zęba – to nie była jedna z nakładek, które w USA na początku lat 90. były tak popularna, że każdy mógł sobie je kupić u jubilera lub nawet w sklepie odzieżowym.

Larry stracił jedynkę na początku przygody z akademicką koszykówką, którą – po zawirowaniach z wynikami jego testu SAT – zaczynał w Odessa Junior College. Oczywiście w walce pod koszem.

Gdy Larry Johnson pojawił się na konferencji prasowej z okazji jego transferu do Nowego Jorku (bonusowy Fun Fact: LJ w liceum grał z numerem 33 i kazał na siebie mówić „mały Ewing”), złota korona była na miejscu, co dokumentuje karta ilustrująca ten wpis. Patrząc na nią uświadomiłem sobie jednak, że przecież Johnson już jej nie ma.

Co się więc stało ze złotym zębem? I kiedy?

„Śledztwo” zacząłem od kilku niezbyt udanych googlań, potem zacząłem przeglądać zdjęcia na Getty i szybko okazało się, że Johnson musiał odwiedzić dentystę już na samym początku nowojorskiego etapu swojej kariery. Zawężenie wyszukiwania do okresu okołotransferowego pozwoliło znaleźć humorystyczną analizę porównawczą LJ’a i Anthony’ego Masona, w której pozbycie się złotego zęba zostało określone „drugim najlepszym ruchem” w karierze Johnsona. Czyli pożegnanie z kultową jedynką nastąpiło gdzieś pomiędzy konferencją prasową z okazji transferu domkniętego 14 lipca 1996 roku, a 3 listopada, czyli momentem publikacji tekstu.

Niestety moje „dentektywistyczne” zdolności na nic więcej się nie zdały. Nie udało mi się już znaleźć ani bardziej precyzyjnego przedziału czasu, ani informacji co stało za decyzją Larry’ego, choć pewnie trzeba rzucić monetą pomiędzy modą a dorosłością.

Czy nowojorski etap kariery Johnsona mógłby być bardziej udany indywidualnie, gdyby zachował złotą jedynkę?

SPÓJRZCIE NA REWERS TEJ KARTY I SPRÓBUJCIE POWIEDZIEĆ, ŻE „NIE”:

Larry Johnson
Otagowane