Fun Fact: Moje pisanie na blogasku o latach dziewięćdziesiątych w NBA trwa już tyle samo, ile trwały lata dziewięćdziesiąte!
Ja wiem, że wpisy o tym, że autor bloga gratuluje sobie, że ma bloga hasztag nikogo, ale co tam – stuka dziś 10 lat istnienia mojego koszykarskiego skanseniku, więc zakładam imprezową czapeczkę i mówię sam do siebie: „no i git”.
Bardzo dziękuję wszystkim Czytelnikom. Gdyby nie skromny, ale stały dopływ miłych słów w komentarzach tutaj i na Facebooku, to na pewno te 10 lat nie upłynęłoby w tak miłej atmosferze.
Co dalej?
Z grubsza to samo (nostalgia pany!), ale mam nadzieję, że dlatego właśnie tu jesteście. Myślę, że legend ze świata NBA lat 90., spokojnie starczy na kolejne dziesięć lat.
Miałem kilka pomysłów na zrobienie czegoś nowego na tych już niezbyt nowych łamach, ale przez lenistwo albo się jeszcze do tego nie zabrałem, albo już zarzuciłem. Kto wie? Może właśnie rok dziesiąty będzie motywacją? Ostrzegam jednak, że dobrze mi z tym lenistwem. Brak presji na cokolwiek to najważniejszy powód długowieczności tego bloga (choć mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się przynajmniej uniknąć tych wstydliwych kilkunastomiesięcznych przerw w pisaniu).
Jedyna rzecz, która na pewno wydarzy się w ramach całorocznych obchodów dziesięciolecia to druga seria blogowych kart. Oto mały teaser tego, co Was czeka:
Raz jeszcze dziękuję wszystkim, którzy przez ostatnie 10 lat przewinęli się przez to miejsce, nawet tym, którzy – jeśli wierzyć statystykom odwiedzin – trafiali tutaj wpisując w Google frazy takie jak: „różowa landrynka”, „żarty o grubasach”, „wnuczka billa cosby”, „gry w godzillę”, „wielkie czoło”, „maskotka z przyssawkami”, „straciłem wzrok”, „posiadac moc przesuwania przedmiotow sny”, „nagi facet z wyciagnieta dlonia” i „aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa” oraz, i shit you not, „co na tym zdjęciu jest nie tak? 90 % facetów tego nie widzi…”.
Blisko 2300 osób wzięło udział w prostej sondzie, którą skleciłem równo dwa tygodnie temu. To naprawdę dużo i tylko po turnauowskiemu „wielkiemu cichu” liczyłem aż na taki zasięg. Znajomości na popularnych fanpage’ach facebookowych pomogły jednak dotrzeć do grona polskich kibiców NBA większego niż to, które gromadzi się wokół tego kameralnego bloga (choć i ono powiększyło się w wyniku promowania sondy!).
Nadszedł więc czas, żeby tę dość solidną próbkę danych na temat pochodzących z Polski fanów NBA przedstawić i pokrótce przeanalizować. Nie będzie to jakiś głęboki raport, bo i pytania były dość proste/nieliczne, ale poświęciłem parę chwil na żonglerkę wynikami i wszystkie co ciekawsze kwestie zamierzam poniżej poruszyć.
Twój ulubiony zespół to…
(Ważna informacja – procenty są zaokrąglane, a w przypadku remisów, o układzie zespołów na poniższej liście decydują „małe punkty”)
1. Chicago Bulls – 14%
2. Los Angeles Lakers – 13%
3. Boston Celtics – 10%
4. Cleveland Cavaliers – 8%
5. New York Knicks – 6%
6. Miami Heat – 6%
7. San Antonio Spurs – 6%
8. Oklahoma City Thunder – 5%
9. Golden State Warriors – 4%
10. Los Angeles Clippers – 4%
11. Houston Rockets – 3%
–. Washington Wizards – 3%
13. Philadelphia 76ers – 3%
14. Minnesota Timberwolves – 2%
15. Portland Trail Blazers – 2%
16. Phoenix Suns – 1%
17. Detroit Pistons – 1%
18. Orlando Magic – 1%
19. Dallas Mavericks – 1%
20. Toronto Raptors – 1%
21. Charlotte Hornets – 1%
22. Milwaukee Bucks – 1%
23. Indiana Pacers – 1%
24. Denver Nuggets – 1%
25. Memphis Grizzlies – 1%
–. Utah Jazz – 1%
27. Brooklyn Nets – 0%
28. New Orleans Pelicans – 0%
–. Sacramento Kings – 0%
30. Atlanta Hawks – 0%
Pierwsza myśl, która nasunęła mi się, gdy zerknąłem na wyniki: 30 drużyn to bardzo dużo i w takiej lidze jak NBA, każdy może znaleźć coś dla siebie. Żadną niespodzianką jest, iż dwie najpopularniejsze drużyny to Chicago Bulls i Los Angeles Lakers, oraz że zaraz za nimi pojawili się Boston Celtics, Cleveland Cavaliers, New York Knicks i Miami Heat. To akuratna mieszanka drużyn kultowych, którym najłatwiej oczarować kibiców z dalekiego kraju, oraz zespołów LeBrona Jamesa – bezsprzecznie największej gwiazdy od ponad 10 lat. Poza pierwszą czwórką notowania, żadna z ekip nie osiągnęła jednak więcej niż 6 procent kibicowskiego poparcia, a ponad połowa ligi mieści się w przedziale 0-2% (przy czym oczywiście zero procent nie oznacza zerowej ilości głosów, to po prostu małe liczby). 45% polskich kibiców trzyma kciuki za 4 drużyny NBA, reszta jednak lokuje swoje uczucia bardziej wszechstronnie (choć ostatnie 10 fanbaz może się uznać za alternatywne).
Jaki jest Twój DRUGI ulubiony zespół NBA?
1. San Antonio Spurs – 11%
2. Golden State Warriors – 11%
3. Chicago Bulls – 10%
4. Washington Wizards – 9%
5. Cleveland Cavaliers – 6%
6. Los Angeles Clippers – 6%
7. Oklahoma City Thunder – 5%
8. Los Angeles Lakers – 5%
9. Boston Celtics – 4%
10. Miami Heat – 4%
11. New York Knicks – 4%
12. Minnesota Timberwolves – 3%
13. Houston Rockets – 2%
14. Milwaukee Bucks – 2%
15. Memphis Grizzlies – 2%
16. Charlotte Hornets – 2%
17. Detroit Pistons – 1%
18. Dallas Mavericks – 1%
19. Portland Trail Blazers – 1%
20. New Orleans Pelicans – 1%
21. Indiana Pacers – 1%
22. Philadelphia 76ers – 1%
23. Sacramento Kings – 1%
24. Phoenix Suns – 1%
–. Toronto Raptors – 1%
26. Orlando Magic – 1%
27. Denver Nuggets – 1%
28. Brooklyn Nets – 1%
29. Atlanta Hawks – 0%
30. Utah Jazz – 0%
Te wyniki ciekawiły mnie najbardziej. Najpopularniejsze drużyny wśród polskich kibiców można było odgadnąć w miarę łatwo, sympatie „rezerwowe” wydawały się trudniejsze do rozszyfrowania…
Koniec końców sprawa okazała się prosta: polski kibic (ale zakładam, że nie tylko on) wybierając drugą drużynę, uruchamia racjonalną część swojego koszykarsko-fanowskiego mózgu i stawia na drużyny powszechnie cenione i grające najładniejszą koszykówkę. Stąd remis na szczycie, w którym poprzedni mistrzowie mają nad mistrzami obecnymi 7 głosów przewagi. Zarówno Spurs, jak i Warriors to ekipy, których po prostu nie da się w ostatnich latach nie lubić. To dwa zespoły, które uprawiają ten sport dokładnie tak, jak powinien być uprawiany. Pozostajemy wierni naszej pierwszej miłości, ale kątem oka spoglądamy też na Ostrogi i Wojowników, bo to po prostu bardzo ładny widok.
Trzecie miejsce Bulls to tylko kolejny dowód potęgi Michaela Jordana – magia najlepszego koszykarza wszech czasów wciąż unosi się nad Chicago i to moim zdaniem główny powód, że dziś Byki są wciąż najpopularniejszym klubem w Polsce (choć Derrick Rose pomógł). Ich dominację jeszcze lepiej widać, gdy zsumujemy głosy z pytania pierwszego i drugiego. Na pierwszym lub drugim miejscu w swoim osobistym rankingu drużyn NBA, ma Bulls 12% głosujących. Los Angeles Lakers – którzy na liście wice-faworytów spadają na 8 miejsce – mają łącznie 9%-owe poparcie, co jest dużą przewagą dla Chicago, biorąc pod uwagę ogólny, wyrównany rozkład wyników.
Washington Wizards są 12 najpopularniejszą drużyną wśród Polaków, ale gdy pytamy o drugi ulubiony zespół, patriotyczne wsparcie dla Marcina Gortata wyraźnie daje znać o sobie – stołeczna ekipa jest na miejscu 4, zaraz za wymienionymi tuzami.
Kiedy zaczęła się Twoja przygoda z NBA?
1. W latach 2000-2010 – 39%
2. Po roku 2010 – 22%
3. W latach 1990-1995 – 20%
4. W latach 1995-2000 – 15%
5. Przed rokiem 1990 – 3%
Z ciekawości dorzuciłem pytanie dotyczące kibicowskiego stażu. W dalszej części tego wpisu sprawdzimy, jak wpływa on na wybór ulubionych drużyn. Póki co, warto zauważyć, że grono fanów NBA w Polsce wciąż rośnie w siłę. Aż 22% głosujących zaczęło interesować się tym wydaniem koszykówki w ciągu ostatnich 5 lat. Z kolei w pierwszej dekadzie XXI wieku bakcyla połknęło nawet więcej osób (39% głosujących) niż w kultowych latach 90 (łącznie 35%), choć pewnie spora część fanów z lat 1990-2000 zupełnie przestała interesować się tym sportem (wiele osób traktowało go rozrywkowo, jak nie mniej kolorowe i pełne superbohaterów kreskówki). Pozdrawiam też fanów z lat 80 i wcześniejszych – oni naprawdę istnieją!
Jakieś zaskoczenia?
Analizę wyników zacznijmy od niespodzianek. Nie było ich wiele, choć pojawiły się wyniki sprzeczne z moimi osobistymi przewidywaniami. Mnie przede wszystkim dziwi bardzo małe wsparcie dla Brooklyn Nets. Początkowo wydawało się, że Brooklynowi odpowiedziała „hello” znaczna część kibiców. Gdy aura nowości wyblakła, bostońska Wielka Dwójka zakończyła nieudany eksperyment, a Deron Williams pozostawał na liście osób zaginionych – najwyraźniej wszyscy nowi fani „zrobili Homera”…
0%, 11 głosów i 27 miejsce w wyborach ulubionej drużyny, 1%, 12 głosów i 28 miejsce w wyborach drugiej ulubionej drużyny. Bandwagon Nets opróżnił się szybciej niż talerz postawiony przed Oliverem Millerem…
Zdziwiło mnie też dopiero 28 miejsce New Orleans Pelicans wśród drużyn numer jeden (0%, 9 głosów – trochę lepiej było wśród wice-faworytów: 20 miejsce). Czyżby polscy fani jeszcze nie wiedzieli, jak dobry jest Anthony Davis? Dobra wiadomość jest taka, że wciąż można stać się ich fanem, bez przypięcia sobie łatki oportunisty.
Bandwagon na marginesie
Kibice sezonowi – znani w USA pod wdzięczną nazwą „bandwagoners” – nie odcisnęli aż takiego piętna na głosowaniu, jak co bardziej zajadli ich przeciwnicy mogli się spodziewać. W pierwszej ósemce najbardziej ulubionych drużyn tylko połowa awansowała w tym roku do playoffs, a pierwszą rundę wygrały ledwie dwa z tych zespołów. Mistrzowie NBA są na miejscu 9, Lob City podskoczyło na poziom 10 miejsca (9 punktów procentowych mniej niż Lakers), a hardenowskie Rakiety i gortatowscy Czarodzieje mają ponad 3 razy mniejsze wsparcie niż Celtowie, których najlepszym zawodnikiem w poprzednim sezonie bywał często Tyler Zeller. Drużyny LeBrona zajmują rozsądne – po pięciu latach od pierwszej „Decision” – miejsca 4 i 6 (choć pewnie, gdyby nie zmieniał drużyny – czy to teraz, czy w 2010 roku – jego team byłby w pierwszej trójce), co sugeruje, że nie wszyscy fani Miami Heat stali się teraz fanami Cleveland Cavaliers.
Fani Bulls trzymają się mocno
Chicago Bulls – jak już wspomniałem – zebrali najwięcej głosów w wyborach ulubionej drużyny, mają ich też najwięcej w kategorii łączonej. Ich fani to głównie kibice ze stażem ponad 20-letnim. W grupie głosujących, którzy zadeklarowali początek miłości do NBA w latach 1990-1995, Byki zebrały aż 22% głosów. Są też ulubionym teamem wśród najstarszych kibiców – w kategorii „przed 1990” miały 15% „poparcia”. Dodajmy, że w tych dwóch grupach „wiekowych” wygrywały też wśród drugich ulubionych drużyn. W latach 1995-2000, nowi kibice najwyraźniej nie kochali już tak mocno chicagowskiej Dynastii 2.0, bo Bulls spadli na drugie miejsce – ich 15% głosów to cztery punkty procentowe mniej niż w grupie fanów zaczynających przygodę z NBA w drugiej połowie lat 90 uzyskali Shaq, Kobe i odrodzony blichtr Lakers. W przedziale 2000-2010 Chicago uplasowało się dopiero na 4 miejscu, ale wśród najnowszych kibiców także cieszą się największą sympatią – zebrali 14% ich głosów.
Jaką drużynę jako drugą ulubioną wybierają fani Chicago Bulls? 17% z nich trzyma połowiczne kciuki za San Antonio Spurs, 15% za Golden State Warriors a 10% za Los Angeles Lakers. Jeziorowcy zapewne korzystają z mostka, jaki między fanami Bulls i Lakers zbudował Phil Jackson, bo zazwyczaj są dużo niżej we wszystkich rodzajach rankingów drugich drużyn.
Lakers versus Celtics
Jeziorowcy i Celtowie przewijają się w czołówkach prawie wszystkich cząstkowych list, ale zdecydowanie największą popularnością cieszą się wśród tych głosujących, którzy fanami NBA są od lat 2000-2010. Nic dziwnego. W drugiej połowie tamtej dekady odrodziła się ich wielka rywalizacja. Dwa najbardziej utytułowane organizacje w NBA podzieliły między sobą 30% głosów w tej grupie. Minimalnie – o słownie DWA głosy – większą sympatią cieszy się Boston. Za plecami tej dwójki jest przepaść 6 punktów procentowych, na której krawędzi stoją Cavs (9%), Bulls (9%) i Heat (8%), co sygnalizuje początek przejmowania ligi przez LeBrona i D-Wade’a…
Ciekawostka: prawie 3.5% fanów Celtics deklaruje, że ich drugą ulubioną drużyną są Lakers, a niemal 2% kibiców Jeziorowców trzyma też kciuki za arcyrywala z Bostonu.
Nowa krew
Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko głosy kibiców z najkrótszym stażem – którzy pierwszy raz zacisnęli kciuki oglądając mecz NBA po 2010 roku – lista 10 najpopularniejszych drużyn NBA wygląda następująco:
1. Chicago Bulls – 14%
2. Los Angeles Lakers – 9%
3. Oklahoma City Thunder – 8%
4. Cleveland Cavaliers – 7%
5. Boston Celtics – 7%
6. Houston Rockets – 7%
7. Los Angeles Clippers – 7%
8. Golden State Warriors – 6%
9. New York Knicks – 6%
10. Miami Heat – 6%
Szczerze mówiąc spodziewałem się wyższych pozycji Clippers, Heat i Warriors, a mniejszego wsparcia dla pechowych Bulls czy nierównych Knicks.
Lata 90
Jako że to blog poświęcony w 90 (a jakże) procentach latom 90 w NBA, nie mogło zabraknąć ustępu im poświęconego. Komu dziś kibicują ludzie tacy jak ja i wielu z Was, czyli interesujący się ligą zaoceanicznych dwumetrowych łowców punktów od ponad 15 lat? Zebrałem do kupy głosy ludzi deklarujących, że „I love this game!” zakrzyknęli po raz pierwszy w latach 1990-1995 i 1995-2000. Wyszło coś takiego:
1. Chicago Bulls – 19%
2. Los Angeles Lakers – 14%
3. San Antonio Spurs – 8%
4. New York Knicks – 8%
5. Boston Celtics – 7%
6. Cleveland Cavaliers – 7%
7. Miami Heat – 4%
8. Golden State Warriors – 4%
9. Philadelphia 76ers – 4%
10. Oklahoma City Thunder – 3%
Bulls – wiadomo. Lakers i Celtics to też jakiś tam constans. Podobnie oczywiste jest czwarte miejsce Knicks – lata 90 to były ostatnie tłuste lata tego klubu. Trzecie miejsce Spurs to moim zdaniem jednak wpływ ostatnich paru sezonów i rosnącego szacunku dla ich dokonań. Nawet w latach 90, Spurs mieli bowiem łatkę nudziarzy (poza tym krótkim okresem, gdy grał dla nich Dennis Rodman). David Robinson jest zdecydowanie członkiem najmniej kontrowersyjnej pierwszej piątki w historii tej ligi, Tim Duncan zresztą także (choć ostatnio ma w niej coraz mniej pewne miejsce). Jasne – na koniec dekady urwali mistrzostwo, ale czy naprawdę Ostrogi byłyby trzecią siłą w NBA, gdybym zapytał o to w 2000 roku?
Podobnie sprawa się ma z wysokim miejscem Cavs. Ja wiem, że Brad Daugherty, Mark Price i Larry Nance, ale też przecież Bob Sura, Tyrone Hill i gruby Shawn Kemp. Dlatego też podejrzewam, że jednak LeBron James. Miami Heat to moim zdaniem już nie LeBron. Alonzo Mourning i Tim Hardaway dali kibicom w drugiej połowie lat 90 dosyć powodów, aby trzymali swoje kciuki właśnie za nich. Warriors to chyba też efekt ostatnich sukcesów i nowo odnalezionej nostalgii, 76ers to Allen Iverson (bo przecież nie John Hornacek, Andrew Lang i Tim Perry) a OKC… cóż – każdy zestaw danych ma swoje anomalie…
Zaskakuje także niskie wsparcie dla mistrzów z 1994 i 1995 roku – Houston Rockets uciułali jedynie 2% poparcia i minimalnie więcej głosów niż Detroit Pistons, mistrzowie z 1990 roku. Bulls strasznie zawłaszczyli sobie tę dekadę…
Szybko zapomniano też o Orlando Magic, którzy w połowie lat 90 byli największą rewelacją ligi. Shaq swoich fanów zabrał do Los Angeles, a Penny swoich w tournee po szpitalach. Efekt: tylko 2% głosujących interesujących się NBA w tamtych latach trzyma nadal kciuki za Magic.
Ustęp o latach 90 zakończmy top 5 drugich wyborów wśród kibiców ligi z tamtego okresu:
1. Chicago Bulls – 14%
2. San Antonio Spurs – 11%
3. Golden State Warriors – 10%
4. Washington Wizards – 8%
5. Los Angeles Clippers – 6%
Takie, a nie inne pozycje Byków, Ostróg i Wojowników: patrz wyżej. Ci, którzy w tej grupie kibicowskiej klikali na opcję „Wizards” myśleli zapewne „Gortat”, ale pewnie niektórym też plątało się po głowie „Bullets” (w latach 90, w erze Chrisa Webbera, Bullets byli też moim drugim wyborem). Pozycja Clippers to na pewno też odprysk z teraźniejszego Lob City, ale nie tylko. Przez krótki czas, ten sterlingowski cyrk był nawet szanowaną drużyną NBA (gdy trenował ich Larry Brown), a przede wszystkim już wtedy wszyscy czuli, że Clippers to nie są jacyś tam zwykli, szarzy ligowcy. Ich skazanie na porażkę zaskarbiało im sympatię, która na pewno odżyła w fanach z lat 90, gdy przyszły wreszcie lata grube.
Królowie niczego
Sacramento Kings mieli najbardziej widowiskowo grającą drużynę ligi końca lat 90 i początku XXI wieku, ale okazuje się, że ich magia z tamtych lat nie przetrwała do dziś. Tylko 1.4% kibiców z lat 1995-2000 oraz 0.3% z lat 2000-2010 wciąż trzyma za nich kciuki. Trochę lepiej jest z opcją rezerwową – odpowiednio 2% i 0.9% we wspomnianych przedziałach. Zdecydowanie. Za. Mało.
Wychodzi na to, że drużyny, które nagle zaczynają błyszczeć, często też szybko się w pamięci kibiców wypalają: Phoenix Suns, którzy przejęli od Sacto schedę najefektowniej grającego zespołu ligi także są w dolnych stanach procentowych (1.2% wśród kibiców zaczynających w latach 2000-2010). To taki akapit ku przestrodze Golden State Warriors, a przede wszystkim Los Angeles Clippers.
Prehistoria
To co prawda mała próbka, ale kibice NBA ze stażem dłuższym niż 25 lat to naprawdę zasłużona grupka, godna osobnego potraktowania. 68 głosów może nie jest bardzo miarodajne, ale rzut oka na wyniki pokazuje, iż nie są całkowicie przypadkowe (jeśli weźmiemy pod uwagę sportowe trendy NBA z tamtego okresu).
1. Chicago Bulls – 15%
2. Boston Celtics – 9%
3. Los Angeles Lakers – 9%
-. New York Knicks – 9%
5. Portland Trail Blazers – 7%
-. Detroit Pistons – 7%
Głosy w pierwszy pytaniu zebrało tylko 6 teamów. Byki nawet w oderwaniu od tego, co zaszło w latach 90, były drużyną na fali wznoszącej z niesamowitym MJ-em szykującym się do wyważenia wszystkich drzwi w panteonie koszykówki. Celtowie i Jeziorowcy właśnie zrobili dla popularyzacji tej ligi więcej niż ktokolwiek przed nimi. Knicks to Knicks, a Blazers i Pistons – choć są raczej daleko w innych grupach wiekowych – tu najwyraźniej korzystają z ery, w której ci pierwsi byli jedną z najefektowniej grających drużyn na fali, a drudzy przechodzili do historii jako Bad Boys.
Za kogo najstarsi fani NBA w naszym kraju trzymają kciuki w drugiej kolejności? Tu wskazano tylko 5 drużyn:
1. Chicago Bulls – 19%
2. Golden State Warriors – 12%
3. Washington Wizards – 10%
4. New York Knicks – 7%
-. Cleveland Cavaliers – 7%
Mnie to wygląda na mieszankę starego z nowym, podobną do wszystkich innych cząstkowych ujęć wyborów drugiej ulubionej drużyny. Kolejny dowód na to, że wice-ulubieńców znacznie częściej wybieramy na podstawie aktualnych, zmiennych sympatii, choć nostalgia za mistrzami z dawnych lat pozostaje bardzo silnym bodźcem. Tak samo zresztą, jak prestiż ekipy z Madison Square Garden.
A gdzie są Seattle SuperSonics?!
Na Facebooku dostało mi się – mniej lub bardziej poważnie – za pominięcie w gronie drużyn, na które można było głosować Seattle SuperSonics. Odpowiadałem na ten zarzut – także mniej lub bardziej poważnie – w prosty sposób: w sondzie pojawiły się tylko kluby obecnie istniejące. Warto jednak pamiętać, że są wśród nas, polskich kibiców NBA, osoby, które nie mają ulubionej drużyny, bo zostali jej podstępnie pozbawieni.
One na pewno nie zagłosowały na Oklahoma City Thunder, ale warto zauważyć, że zespół, który w 2008 roku musiał prawie od zera pracować na sympatię kibiców, dzięki Kevinowi Durantowi i Russellowi Westbrookowi wyrobił sobie nową tożsamość i mocną markę. Dowodem m.in. 8 i 7 miejsce w wyborach (odpowiednio) pierwszej i drugiej drużyny, oraz – co jest chyba najbardziej wymowne – wysokie 10 miejsce w sercach kibiców NBA z lat 90 (w końcu oni chyba najbardziej tęsknią za Seattle SuperSonics).
Dowcip o Atlanta Hawks
Znacie ten dowcip, że Atlanta Hawks mają 14 fanów? Okazuje się spalony, bo według wyników sondy mają ich 4. Dwóch z nich interesuje się NBA od 2010 roku, jeden zaczął kibicować w latach 2000-2010, a jeden zaczynał jeszcze w latach 80. Czterej fani Hawks, gdy nie są zajęci kibicowaniem Hawks, kibicują Charlotte Hornets (2 głosy w wyborach drugiej drużyny), Washington Wizards (1) lub Cleveland Cavaliers (1). Idzie jednak nowe, bo prawie trzy razy tyle głosów Jastrzębie uzyskały jako wice-faworyt, co znaczy, że dobry poprzedni sezon zaczyna przynosić korzyści. Pozdrawiam wszystkich kibiców teamu ze stanu Georgia. Naprawdę serdecznie.
Słynne ostatnie słowa
O ile wyniki sondy są ciekawe, bo prezentują dość miarodajny ranking polskich sympatii kibicowskich w amerykańskiej lidze koszykówki, to nie przyniosły żadnych szokujących odkryć. Lubimy przede wszystkim drużyny, które najpopularniejsze są także wśród reszty świata – z największych rynków i najbardziej utytułowane. Myślę, że podobna sonda przeprowadzona w USA dałaby bardzo zbliżone wyniki, choć może kolejność czołowych drużyn różniłaby się nieco ze względu na czynniki geograficzne i związany z nimi lokalny patriotyzm. Mnie przede wszystkim cieszy spory odsetek nowych kibiców oraz bardzo rozsądne wybieranie drugich drużyn, zgodne z najlepszymi aktualnymi wzorcami.
Moją ulubioną drużyną są New York Knicks. Bo to moja pierwsza miłość, z którą jestem nieprzerwanie od 23 lat. Jako drugą ulubioną zaznaczyłem w tej sondzie Sacramento Kings (Chris Webber to mój ulubiony koszykarz ever, a Boogie Cousins – wśród obecnie grających), ale dobrze życzę też Milwaukee Bucks (za jelonka i Wielkiego Psa oraz niszowość), Portland Trail Blazers (za patrona tego bloga i jego kolegów z początku lat 90), Charlotte Hornets (choć bardziej jednak kibicowałem Bobcats) i New Orleans Pelicans (skoro nikt inny najwyraźniej nie chce, to postanowiłem pójść za swoją radą zawartą w tym tekście i zostać ich fanem, póki nie jest to jeszcze modne… zresztą Tyreke’a Evansa lubię od przedwojnia, serio…). A gdy startują playoffy, od trzech lat zamieniam się w fana San Antonio Spurs, bo grzechem byłoby nie załapać się na końcówkę(?) ich niesamowitej, a tak długo niedocenianej ery. Nawet to nie jest jednak koniec listy drużyn, o których myślę ciepło…
Kibicowanie ma mało wspólnego z kalkulacją, ale ja lubię sporządzać wszelkiego typu listy i zestawienia. Przy okazji mojej ankiety nadarzyła się okazja, by zrewidować swoje fanowskie uczucia i mam nadzieję, że Wam też dała ona trochę radości wymieszanej z ciekawością. Teraz już wiem, że mogłem zadać przynajmniej kilka innych dodatkowych pytań, które uczyniłyby całą sondę bardziej interesującą (pominąłem m.in. kluczowy wątek pod tytułem „kibicujesz drużynie, czy zawodnikowi?”), ale nic nie stoi na przeszkodzie (skoro już wiem, że mogę liczyć na duże wsparcie), aby w przyszłości wystartować z kolejną sondą uzupełniającą.
Reasumując…
Pamiętam, jak 20 lat temu przechadzałem się po rynku 12-tysięcznego miasta w Polsce środkowo-wschodniej i stanąłem na chwilę przy straganie z nieudolnie podrabianymi czapkami z logo drużyn sportowych. Sprzedawca – typ żylastego pięćdziesięciolatka z zawadiacko rozpiętą na klacie koszulą i okazałymi wąsami w roli wyczerpujących didaskaliów – natychmiast zwietrzył szansę na zrobienie interesu i pospiesznie rzucanymi sloganami próbował mnie przekonać, że u niego znajdę wszystko, czego tylko potrzebuję. Gdy zapytałem, co ma z NBA, odparł z niekrytym zadowoleniem, że jest u niego i „Byczek” i „LAKERSI” („LAKERSI”, nie „lejkersi”). Dwadzieścia lat później okazało się, że jego strategia marketingowa była trafiona jak osobisty Micheala Williamsa rzucony między 24 marca a 9 listopada 1993 roku – Byczek i LAKERSI to wciąż dwie najpopularniejsze zespoły NBA wśród Polskich kibiców. I taki jest główny wniosek z tego „spisu powszechnego”.
Fan NBA nie ma problemów ze wskazaniem swojej ulubionej drużyny. Ja nie miałbym też problemów z odgadnięciem, które teamy są w takiej sytuacji najczęściej wymieniane (dowolna kombinacja Bulls, Lakers, Cavs i Heat, może też Celtics). Ciekawiej robi się, gdy pada pytanie o drugą ulubioną drużynę, której kibicujemy równolegle, lub w ramach odtrutki, gdy „pierwsza miłość” gra piach. Od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem wysondowania jak to jest z tymi drugimi ulubionymi zespołami i wreszcie zmontowałem stosowną internetową ankietę, w której nurtującą mnie kwestię wsadziłem w kanapkę wykonaną z dwóch dodatkowych pytań, które być może ujawnią jakieś dziwne zależności… Zapraszam do wypełnienia ankiety, co nie powinno zająć więcej niż 30 sekund, no chyba, że nie możecie się zdecydować, kto jest Waszym numerem 2…
Poległem w starciu z embedem dołączanym do ankiety, więc skieruję Was do niej poprzez linka – kliknijcie w poniższy obrazek…
Kliknij, by wypełnić ankietę
Dzięki wszystkim za udział w tej małej sondzie. Roześlijcie ją po swoich znajomych i „przyszerujcie” w social mediach, bo chciałbym zebrać jak najwięcej głosów – tylko wtedy wyniki będzie można uznać za choć trochę miarodajne. Od popularności ankiety uzależniam też termin publikacji końcowych wniosków – im mniejsza, tym dłużej będę czekał (i żebrał w różnych miejscach) na dodatkowe głosy podnoszące wiarygodność „spisu powszechnego”. Wstępnie czekam do następnego wtorku.
Z okazji zbliżającego się wpisu numer 500 na MMJK postanowiłem nabyć boxy celem otworzenia ich w podniosłej atmosferze jubileuszu. 500 wpisów to dużo. To taki próg, za którym wita nas poczucie dobrze wypełnionego obowiązku. Wiem, że na tym blogu zbyt często zdarzają się przestoje w stałej dostawie nowych treści, wiem, że same treści bywają niezbyt wymagające, ale jednak niezależnie co i jak się robi, gdy zrobi się to 500 razy, można sobie pogratulować.
Okrągła numeracja wpisu zachęca do zrobienia czegoś inaczej niż zazwyczaj, dlatego postanowiłem przy tej okazji wrócić do nieco zapomnianej ostatnio sztuki otwierania boxów. Szelest foliowych opakowań walających się po pokoju, skurcze w dłoniach i mikro urazy (mnie np. boli teraz opuszek palca wskazującego lewej ręki od szczypania opakowań przed rozerwaniem), 20-kilkuletnia farba witająca się z pofabrycznym światem skrzekiem rozklejania kart…
Żeby było w miarę różnorodnie, do dwóch klasycznych boxów z lat 90 – 1994-95 Flair Series 1 oraz 1994-95 Skybox Premium Series 2 – dorzuciłem mój ulubiony współczesny box – 2012-13 Panini Momentum Basketball. Wszystkie otworzyłem, a proces ten udokumentowałem w symbolicznym fotostory… Zapraszam, są opisy (na mniejszych ekranach trzeba scrollnąć kawałek niżej, żeby je przeczytać) i w ogóle, a slajdy w Internecie wcale nie są bez sensu…
Tak jak wtedy, gdy wyjmowałem z boxa 2011-12 Panini Hoops jedyną na świecie kartę Melo, tak i teraz los się do mnie uśmiechnął kartą nie tyle rzadką (brak oficjalnego limitu), co po prostu cenną – debiutanckim autografem Anthony’ego Davisa!
Tak jak wtedy, tak i teraz uczczę to tym samym podsumowaniem sytuacji autorstwa Zoidberga:
Uwaga – kolejne nawiązanie do kreskówek: z boxami jest tak jak z tą sceną w Family Guy, w której Peterowi ktoś oferuje do wyboru jacht lub tajemnicze pudełko. Głowa rodziny Griffinów wybiera oczywiście pudełko, bo „może być w nim wszystko, nawet jacht”. Kupiona karta nie cieszy aż tak bardzo, jak wyciągnięta z boxa. No i w tym przypadku byłaby droższa niż całe pudełko. Normalnie nie poruszałbym tematu ceny, ale tym razem warto o niej wspomnieć – zerknąłem na eBay i okazuje się, że można za nią przy bardzo dobrych wiatrach zgarnąć równowartość około 500 złotych… Łapiecie? 500 wpisów, 500 złotych… Świętowanie jubileuszu uważam tym samym za udane i bardzo ładnie korespondujące z motywem przewodnim.
Już wkrótce karty z nowych boxów trafią do skanera, a potem na łamy tego bloga. Wpis numer 1000 już niebawem – obiecuję kolejną „pińcetkę” jak najlepiej Wam urozmaicać (planuję nawet konkurs(y), jeśli w końcu uda mi się wymyślić chociaż pół sensownej zasady). Dziękuję, że byliście ze mną do tej pory i mam nadzieję, że nie przeniesiecie swoich czytelniczych talentów gdzieś indziej. Skoro lata 90 są jak wino (a są), to najbardziej wytrawne karty wciąż jeszcze nie zostały wyłożone na stół.
Takie przymiotniki dominują w tekstach poświęconych śmierci Jerome Kerseya i nie odczuwam potrzeby silenia się na żadne zestawienia innych słów, które miałyby je zlepić w kolejny tekst upamiętniający postać Kerseya. Wszystko o nim – zarówno jako człowieku jak i koszykarzu – jest w tej wyliczance, a co najważniejsze, te przymiotniki padły z ust osób, które były zdecydowanie bliżej Jerome’a niż jakiś tam gość, który użył jego nazwiska w nazwie bloga (która zresztą została wymyślona przez Billa Schonely’ego, komentatora radiowego meczów Blazers).
Jerome Kersey był mi bliski bardziej jako symbol pewnej epoki w amerykańskiej koszykówce niż jako człowiek, czy nawet sportowiec. Gdy zaczynałem interesować się NBA, Kersey najlepsze piorunujące wsady, dewastujące bloki i odczuwalne sejsmicznie zderzenia z rywalami pod koszem, tudzież z parkietem, miał już za sobą. Wciąż jednak był postacią ekscytującą, która wpadła mi w oko podczas finałów z 1992 roku, a potem zapuszczała korzenie w koszykarskiej części mojego serca poprzez highlighty, naukę historii ligi i aktualne epizody, które od czasu do czasu pokazywały nam kultowe retransmisje meczów Blazers w telewizji publicznej. Kersey, nie do końca świadomie, stał się jednym z moich ulubionych zawodników, co uzmysłowiłem sobie dopiero gdy 3 lata temu szukałem nazwy dla tego bloga. Jerome był jednym z dwóch zawodników, którzy przyszli mi wtedy do głowy jako godni patroni stronki poświęconej latom 90 w NBA. Tym drugim był Orlando Woolridge, który też przedwcześnie zmarł, 31 maja 2012 roku, także w wieku 52 lat…
W jednym z pierwszych postów na tym blogu wyjaśniałem wybór Kerseya na głównego patrona następująco:
„Jerome Kersey po prostu pasuje na patrona czegoś co garściami czerpie z pierwszej połowy lat 90. w NBA. Był twardzielem. Miał flat topa. Michael Jordan pozbawił go tytułu mistrzowskiego. I już te trzy rzeczy czynią z niego chodzącą (i szybującą do kosza aby wykonać wsad) definicję zawodowej koszykówki amerykańskiej z tamtego złotego okresu. Nie ma zmiłuj.”
I tego trzymam się do dziś. I będę trzymał. Dlatego nie zmieniam nazwy strony i wciąż pozwolę sobie na posługiwanie się nazwiskiem i ksywką Jerome’a Kerseya jako wytrychem, otwierającym w naszych głowach sejf zawierający tęsknotę za złotą – w moim przekonaniu – erą NBA. Mam nadzieję, że będzie to też godny hołd dla koszykarza, który na pewno zasługuje na pamięć i który jeszcze nie raz pojawi się na łamach tego bloga.
Na zakończenie tej notki oddam głos byłemu koledze Jerome’a z pamiętnych składów Blazers, Terry’emu Porterowi. Mimo smutku i żalu postanowił on zwrócić się w kilku słowach do wszystkich osób, którym śmierć Kerseya nie była obojętna. Choć trudno patrzy się na nierówną walkę Portera z uczuciami, to uznałem, że warto w tym tekście w jakiś sposób oddać też hołd Kerseyowi jako człowiekowi, a to może zrobić tylko ktoś, kto dobrze go znał i był jego przyjacielem.
Fun Fact: Większość z nas poznała bliżej Charlesa Barkleya gdy zniechęcony nie zakwalifikowaniem się Sixers do playoffów w 1992 roku (po latach solidnych sezonów zasadniczych i przedwczesnych odpadnięć z postseason), zażądał transferu i przeszedł do Phoenix Suns. Zostawiał skład, który w rozgrywkach 91/92 wygrał 35 meczów, a jego podstawowymi zawodnikami, poza Barkleyem, byli Hersey Hawkins, Johnny Dawkins, Armen Gilliam, Ron Anderson, Charles Shackleford i Manute Bol. Ciekawa mieszanka, ale Sir Charles nigdzie z nią nie zmierzał. Dlatego odszedł, a Sixers nie dostali w zamian niczego wartościowego i do czasu natchnionej współpracy Allena Iversona i Larry’ego Browna byli na dnie.
Era A.I. była warta tych paru lat bez sukcesów, ale prawda jest taka, że Barkley wcale nie musiał odchodzić z Filadelfii i w sezonie 92/93 mógł walczyć o mistrzostwo właśnie z Sixers, a nie z Suns. Wystarczyło tylko nie zmarnować paru okazji draftowo-transferowych za kadencji Chuckstera.
Zacznijmy od Draftu 1984, czyli właśnie tego, w którym wybrano Charlesa Barkleya z numerem piątym. To był oczywiście doskonały wybór 0 padło na franchise playera, który miał już niedługo zastąpić Juliusa Ervinga. Niestety w pierwszym roku Barkleya nie udało się awansować do Finałów, w których dwa lata wcześniej Sixers wywalczyli mistrzostwo (1-4 z Celtics w finałach konferencji), a potem mistrzowski skład został rozbity poprzez, moim zdaniem nieco pochopne, a już na pewno zupełnie nieopłacalne jeśli chodzi o warunki transferu, oddanie Mosesa Malone’a. Była szansa, żeby ten skład bezboleśnie przebudować, ale niestety zabrakło szczęścia i rozumu.
Pierwsza wpadka miała miejsce już w Drafcie 1984. Tak, tak – tym drafcie z Barkleyem. Wszyscy wiemy, że Sixers wykorzystali na niego piąty (pozyskany z Clippers) pick, ale zapomina się, iż mieli wówczas także pick numer 10 (od Nuggets), który zmarnowali na obrońcę Leona Wooda (Wood pograł w Philly dwa lata, a kolejne dwa później wylądował w Europie; dziś jest sędzią NBA), podczas gdy do wzięcia był jeszcze inny obrońca… John Stockton (76ers mieli wciąż Mo Cheeksa na point guardzie, ale rola drugiego rozgrywającego była do wzięcia).
W 1986 roku transfer Malone’a do Bullets (razem z Terrym Catledge’em i dwoma pierwszorundowymi pickami za Jeffa „Twój wujek” Rulanda i Cliffa „NIE, nie ten Cliff Robinson” Robinsona) był ledwie drugim najgorszym ruchem kadrowym. Sixers oddali też swój pierwszorundowy pick (który sami dostali dawniej od Clippers) do Cleveland za zupełnie zwyczajnego koszykarza nazywającego się Roy Hinson. Pick zaś okazał się być pickiem #1. Co prawda Draft 1986 był pełen niewypałów, ale myślę, że gdyby Sixers zachowali jedynkę, także wybraliby Brada Daugherty’ego, który mimo problemów zdrowotnych był jednym z najsolidniejszych centrów przełomu lat 80. i 90. Raczej nie wzięliby Lena Biasa, bo mieli już Barkleya (a jak pamiętacie wybór Biasa okazał się wówczas baaardzo złym pomysłem), a nikt inny nie był równie dobry co Brad (dalsze numery z ’86: Chris Washburn, Chuck Person, Kenny Walker, William Bedford, Roy Tarpley), a tak Barkley zmuszony był rozegrać sezon 86/87 z niejakimi Jimem Lampleyem, Timem McCormickiem i Markiem McNamarą w roli nominalnych centrów.
Sezon 86/87 okazał się też ostatnim dla Juliusa Ervinga. Zmianę warty uczcili wybraniem ze swoim pickiem #16 w Drafcie 1987, kolejnego słabego centra – Niemca Christiana Welpa. Gdyby mieli Brada Daugherty’ego w składzie, może poszukaliby jakiegoś następcy Doctora J na skrzydle… może na przykład wybranego parę numerów później Reggie’ego Lewisa? A tak Welp „poprowadził” 76ers do 36 zwycięstw w regular season i pierwszej playoffowej absencji od 1975 roku. Daugherty w Cleveland rozgrywał sezon kalibru All-Star więc raczej nie ma szans, żeby Sixers z nim nie weszli do PO a potem wylosowali miejsce trzecie w Drafcie 1988…
Ale załóżmy, że jednak nie mają Daugherty’ego – tej jednej rzeczy nie zmienili, wzięli jednak Lewisa. Reggie Lewis potrzebował trochę czasu, żeby zamienić się w All-Stara, więc sezon 87/88 odbywa się mniej więcej tak samo. W prawdziwym życiu Sixers wybierają Charlesa Smitha i natychmiast oddają go do Clippers za Herseya Hawkinsa. Hawkins był OK, ale trójkę można było użyć na przyszłego sześciokrotnego All-Stara (w tym pojedynczego MVP tej imprezy), trzykrotnego członka All-NBA 2nd Team oraz jednego z graczy Dream Teamu III – Mitcha Richmonda. Dziurę na centrze mogli załatać rok później Vlade Divacem (w prawdziwym życiu Sixers zamiast Divaca, z 19. pickiem wzięli Kenny’ego Payne’a).
Aha – pamiętacie jak pisałem, o dwóch złych ruchach Philly w 1986 roku? Okazuje się, że były trzy złe ruchy. W ramach niepozornej wymiany z Sonics, 76ers ściągnęli wspomnianego już Tima McCormika oraz Danny’ego Vranesa, oddając Clemona Johnsona oraz pierwszorundowy pick w Drafcie 1989 roku, który okazał się mieć numer 17. Wiecie na kogo Sonics go wykorzystali? Na Shawna Kempa. Gdyby nie „Tim McCormick Trade”, Sixers też mogli. Kurczę, gdyby po prostu wzięli tego Daugherty’ego z jedynką, nie musieli by ściągać McCormicka.
A zatem pozwólmy tej grupce się zgrywać, docierać i zalepiać role playerami i w sezonie 91/92, Miasto Braterskiej Miłości wystawia skład, który – w zależności od losów pierwszego picku 1986 – mógłby wyglądać dwojako:
– wersja z jedynką draftu 1986: John Stockton, Reggie Lewis, Charles Barkley, Shawn Kemp, Brad Daugherty;
– wersja bez jedynki draftu 1986: John Stockton, Mitch Richmond, Reggie Lewis, Charles Barkley, Shawn Kemp/Vlade Divać.
Jakoś wątpię, żeby którykolwiek z tych składów nie zdołał awansować w 1992 do playoffs, albo, żeby Barkley chciał odchodzić do Suns. Chociaż – a co tam – a niech sobie idzie do Phoenix! Myślicie, że skład Stockton-Richmond-Lewis-Kemp-Divać – plus Hornacek, który przyszedł z Arizony – albo skład Stockton-Hornacek-Lewis-Barkley-Daugherty byłby dużo gorszy?
Fun Fact: Na Facebooku, przy okazji poprzedniej wrzutki dotyczącej Oldena „Tak, oddano za mnie Scottie’ego Pippena” Polynice’a, pojawił się komentarz jednego z Czytelników wprowadzający w alternatywną rzeczywistość, w której Sonics jednak zostawiają sobie wybranego z 5. pickiem w Drafcie 1987 Pipa. Czy w Seattle wciąż spotkają się Payton i Kemp? I, co najważniejsze, co z sześcioma tytułami Jordana?
Pytań jest więcej, ale tylko jedno jest pewne – Michael Jordan nie mógł mieć lepszego sidekicka niż Scottie Pippen i bez niego nie odniósłby takich sukcesów. Ale możliwe, że nie byłyby one dużo mniejsze, gdyby do sezonu 1987/88 przystąpili z Oldenem Polynice’em w składzie.
Zróbmy szybką symulację. Skoro Bulls zostają z Oldenem Polynice’em wybranym z numerem 8, to przy swoim drugim wyborze w Drafcie 1987 – picku nr 10, być może nie wybierają innego podkoszowca, Horace’a Granta. Zamiast tego wybierają albo Reggie’ego Millera (oryginalnie z numerem 11 poszedł do Pacers), albo (co uważam, za bardziej prawdopodobne, ale mniej podniecające) Derricka McKeya. McKey oryginalnie poszedł numer wcześniej do Sonics, ale uważam, że klub z Seattle mając Pippena, nie zdecydowałby się brać gracza bardzo podobnego. Jeśli zaś Bullsom podobała się wszechstronność Pippena, to McKey był najbliższą mu rzeczą w tym naborze.
Niezależnie od tego jak pozyskanie Polynice’a i Millera/McKey’a wpłynęło na wyniki Bulls, w 1988 roku i tak wybierają z numerem 11, bo zamienili się na picki z Knicks w transferze Charlesa Oakleya. Posiadanie solidnego Polynice’a powstrzymuje ich od zmarnowania wyboru na Willa Perdue. Zamiast tego mogą wybrać brata Horace’a, Harveya Granta (oryginalnie #12), jeśli chcą wypełnić lukę na pozycji power forward, lub Dana Majerle (oryginalnie #14) jeśli chcą podrasować formację obwodową (rotacja Jordan-Miller-Majerle lub Jordan-McKey-Majerle mogłaby wypalić, myślę, że zarówno Majerle, Miller jak i McKey byli zawodnikami gotowymi zaakceptować rolę szóstego gracza).
Draft 1989 to moment, kiedy rozpoczyna się prawdziwa zabawa i ważą się losy układu sił w lidze w latach 90. Znów nieważne jest, z jakim wynikiem Bulls skończyli poprzednie rozgrywki, bo mają szósty pick naboru od New Jersey Nets, który pozyskali jeszcze w 1986 roku. W prawdziwym życiu znów zmarnowali go na centra, Stacey’a Kinga, ale po raz kolejny posiadanie Oldena Polynice’a ratuje im tyłki. Rozsądnym ruchem byłoby wzięcie w tej sytuacji point guarda. Pierwszą potrzebę z nawiązką zaspokoiłby Tim Hardaway (oryginalnie #14) lub Mookie Blaylock (oryginalnie #12)…
A co jeśli Bulls postanowiliby zaryzykować i nawet pomimo posiadania Harveya Granta i Oldena Polynice’a, wybrali kogoś, kto mógłby być w przyszłości dużo lepszym graczem podkoszowym? Bo w tamtym drafcie był ktoś, kto ociekał potencjałem, tyle że powątpiewano w jego dojrzałość ponieważ nie grał nigdy w college’u i przystąpił do naboru po szkole średniej. Wybór z numerem 6 tego kogoś byłby klasycznym „reachem”, ale Bulls już mieli dość gotowych do gry zawodników (Jordan, Miller/McKey, Grant/Majerle, Polynice) więc czemu by nie wykorzystać tego picka na… Shawna Kempa (oryginalnie #18)?
Ha. Czyli możliwe, że gdyby Sonics nie oddali do Bulls Pippena, to Bulls mieliby później Shawna Kempa! OK – wiem, że są małe szanse, iż Byki zaryzykowałyby aż tak, ale Blaylock i Hardaway to całkiem niezłe rezerwowe opcje. Do tego swój drugi wybór w Drafcie 1989, który Bulls w rzeczywistości wykorzystali na B.J.’a Armstronga, mogli użyć na Vlade Divaca, który szybko okazałby się większym talentem niż Polynice (całkiem niedawno Phil Jackson mówił, że on lobbował za Divacem, ale ostatecznie zrezygnowano z niego bo lubił imprezować).
Reasumując – Bulls bez Pippena, mogli wchodzić w lata 90. z Michaelem Jordanem mającym do pomocy Tima Hardawaya lub Mookie’ego Blaylocka, Reggie’ego Millera lub Derricka McKey’a, Harveya Granta lub Dana Majerle oraz Oldena Polynice’a i – gdyby szczęście sprzyjało im już po całości – Vlade Divaca oraz Shawna Kempa. Not bad.
Wiem, że bez wszechstronności i defensywy Pippena, Bulls mieliby problem, żeby przebić się np. przez Knicks, ale myślę, że opcja z Blaylockiem byłaby równie kłopotliwa dla atakującego rywala. W każdym innym scenariuszu Bulls mieliby za to dużo więcej talentu na każdej pozycji. Pytanie czy tylu All-Starów w składzie potrafiłoby grać razem, ale jeśli nie, to myślę, że spokojnie można byłoby za takiego Millera lub Hardaway pozyskać dowolnych innych świetnych zawodników, lepiej pasujących do Jordano-centrycznej koncepcji… Wiecie, na przykład tego dzieciaka z Seattle, Pippena…
Nie ulega wątpliwości fakt, iż Bulls rozbili bank pozyskując Pippena w 1987 roku, ale gdyby zostali z Polynice’em, uniknęliby zgubnych poszukiwań centra przez kolejne dwa drafty, przez które zmarnowali wybory numer 11 i 6. Nie byłoby drugiej megagwiazdy, ale byłaby szansa na naprawdę dobre opcje 2 i 3. Na ile tytułów by się to przełożyło? Nie potrafię odgadnąć. Ale jestem przekonany, że Michael Jordan wygrałby przynajmniej jeden samemu. A wsparcia przecież nie miałby jednoznacznie gorszego…
Jakiś tydzień temu dostałem list z trzema starymi kartami Chrisa Webbera, które są chyba trzema najdziwniejszymi kartami w liczącym kilka tysięcy pozycji (i wciąż rozrastającym się) karcianym dorobku C-Webba. Nie chodzi nawet o to, że są ordynarnie zamanipulowane w photoshopie (spójrzcie na pierwszej karcie głowa Webbera wklejona jest na korpus Shaqa – patrz zdjęcie po prawej, na drugiej mamy tę samą głowę co na karcie poprzedniej ale jeszcze inny korpus no i w końcu karta trzecia, mówiąca sama za siebie) ale o to, że precyzyjnie wytyczają tory jakimi miała potoczyć się (a nie potoczyła) kariera w NBA Chrisa Webbera…
Karty musiały powstać gdzieś pomiędzy wygraną przez Magic loterią draftu a samym Draftem 1993, w którym Webber był pewniakiem do pierwszego miejsca. Tu się producenci kartoników nie pomylili, ale Magic natychmiast Webbera oddali do Golden State Warriors. Webber zagrał świetny sezon zasadniczy ale potem pokłócił się z trenerem, wymusił transfer do Waszyngton i utkwił w bagnie przeciętności ze swoim wątłym zdrowiem i zbyt imprezowym trybem życia. Zmarnował więc pierwszą połowę swojej kariery czego dowodem jest karta trzecia – Webber nie dostał powołania do trzeciego dream teamu, które wydawało się niemal pewne 3 lata wcześniej (miał w tej kwestii pecha bo gdy wreszcie dostał powołanie, lokaut sprawił, że zawodowcy wycofali się z koszykarskich MŚ w 1998 roku).
Co by jednak było gdyby Orlando Magic nie zdecydowali się w dniu draftu zrobić z tych kart kolekcjonerskich dziwactw i sparowali Webbera z Shaqiem? Bill Simmons nawet poświęcił temu zagadnieniu ustęp w „The Book Of Basketball”:
„Co by było gdyby Orlando po prostu zatrzymało Webbera? Czy Shaq odszedłby po sezonie 95/96? (Trudno powiedzieć.) Czy Webber odnalazłby się w roli Robina dla shaqowego Batmana? (Uważam, że tak.) Kogo Magic ściągnęliby za wolną cap space w 1994 roku zamiast Horace’a Granta? (Moje typy: Detlef Schrempf i Steve Kerr) Czy awansowaliby do Finałów 1995 z Shaqiem, C-Webbem, Dennisem Scottem, Nickiem Andersonem, Brianem Shawem i moimi wolno-agentowymi typami? (Uważam, że tak.) Czy mieliby większe szanse na pokonanie Rockets z takim składem? (W zasadzie to tak.) Jeśli chodzi o Penny’ego Hardawaya, dostałby minuty Tima Hardawaya w składzie Warriors, który wygrał 50 meczów z Webberem, świetnie wpasowałby się w ofensywę Dona Nelsona mając do pomocy Spree, Mullina i Billy’ego Owensa i potencjalnie mógłby stać się graczem z miejscem w Hall Of Fame. Pamiętajcie, że C-Webb i Penny to były talenty na miarę pierwszej 40-tki najlepszych graczy w historii NBA, które nigdy nie zrealizowały swojego potencjału i to z powodów, które są zupełnie niesatysfakcjonującym wytłumaczeniem. Gdyby wymiana Magic i Warriors nigdy się nie zdarzyła, być może jeden z nich (lub obydwaj) spełniłby pokładane nadzieje.”
Alternatywne wersje kariery Webbera i Penny’ego pozostają po dziś dzień najlepszymi zaginionymi arcydziełami w historii koszykówki. Powyższe karty są jak ich ulotki reklamowe, które przez szpary czasoprzestrzenne prześlizgnęły się z sąsiedniego wymiaru. Faza jak ta lala.
Jeśli spotkasz kiedyś koszykarza NBA i poprosisz go autograf na karcie, to upewnij się, że tusz wyschnął zanim włożysz ją w ochronną folijkę.
Choć tak naprawdę to nie ma znaczenia. Karta miała być na pamiątkę do prywatnej kolekcji a nie na sprzedaż. Nierozmazanych podpisów Marcina Gortata na karcie jest na eBayu pełno.
Nie posiadam niestety karty Jareda Dudleya, bo jego też miałem wczoraj okazję zobaczyć na własne oczy, więc moja pierwsza w życiu przygoda łowcy autografów skończyła się dość szybko. W sumie to mogłem podstawić mu jakąś kartę Tima Duncana. Są moim zdaniem wystarczająco podobni…
Wkręciłem się wczoraj na mały „iwent” na podwórku przed warszawskim Kicks Store, na którym było darmowe piwo i darmowe hamburgery, a jako bonus – Gortat i Dudley. Miał też być Ralph Sampson (jego kartę miałem), ale z jakichś ralphowo-sampsonowych powodów nie przyjechał do Polski na gortatowe campy, mimo wcześniejszych hucznych zapowiedzi. Trudno. Dzięki temu Gortat był najwyższy na imprezie…
Tyle. Fotki może nie powalają, ale ja swoje najlepsze fotki z Gortatem już zrobiłem…
Ponad dwa miesiące temu zamówiłem na eBayu pakiet 43 kart Orlando Woolridge’a, które miały uzupełnić moją kolekcję i być ostatecznym tributem dla zmarłego kilka dni wcześniej koszykarza. Karty do tej pory do mnie nie dotarły i pogodziłem się już z myślą, że paczka zaginęła w akcji lub po prostu ktoś mnie okradł. I ta druga opcja bardzo pobudza moją wyobraźnię. Bo pomyślcie. Jesteście sobie jakimś tam pracownikiem jakiejś tam sortowni, w jakimś tam urzędzie celnym czy też na jakiejś tam poczcie (nie do końca wiem gdzie się okrada zagraniczne listy), widzicie przesyłkę z USA i nagle wyczuwacie szansę na zarobienie paru złotych, albo wręcz dolarów, bo przecież w środku oprócz czegoś cennego mogą być także po prostu pieniądze. Drżącymi rękoma otwieracie list, a z niego wysypuje się kilkadziesiąt kartoników ze zdjęciami dwumetrowego łowcy punktów. Koszykówkę macie gdzieś, ewentualnie kiedyś kibicowaliście Bulls i mieliście plakat Penny’ego Hardawaya. W każdym razie na pewno nie macie pojęcia kim był Orlando Woolridge. Nagle jednak jesteście w posiadaniu 43 kart kolekcjonerskich z jego podobizną, opisami i statystykami. No i co robicie potem? Wracacie do domu i tłumaczycie żonie czemu w tym miesiącu musicie zacisnąć pasa, ale za to nie musicie się do końca życia martwić o zakładki do książek? Może potem, gdy obrażona połowica odmawia uprawiania miłości na goło z kimś, kto nie potrafi sobie dorobić na boku, wychodzicie z sypialni, otwieracie piwo, siadacie w kuchni z papierosem i postanawiacie raz jeszcze przyjrzeć się tej makulaturze – czy aby na pewno nie da się jej sprzedać chociaż za jakieś 20 złotych żeby mieć na zgrzewkę browara, kwiatek dla żony, kindziuk albo chociaż jakiś mecz reprezentacji Polski w nogę – no, w nogę, to ja rozumiem, ale nie w jakąś tam koszykówkę kurde bele. Próbujecie powiedzieć głośno „Orlando Woolridge”, a następnie zaczynacie czytać co jest napisane na odwrocie kart. O – grał w Bulls. O – sporo punktów nawet zdobywał. Spoko koleś. Siadacie przed komputerem, wpisujecie „Orlando Woolridge” w wyszukiwarkę Google (co okazuje się niewiele łatwiejsze niż wypowiedzenie tego głośno) i nagle dowiadujecie się, że niedawno zmarł. Czytacie wspomnienia innych o Woolridge’u, ba może nawet trafiacie na mojego bloga. Wzrusza Was ta historia, zwłaszcza fragment o tym jak schorowany Orlando kradł rury aluminiowe bo miał kłopoty finansowe. Piwo was trochę rozmiękczyło więc oczy nieco się szklą. Odtwarzacie jego najlepsze akcje na YouTube, oglądacie zdjęcia i czytacie jeszcze więcej artykułów. Decydujecie się w końcu, że zachowacie karty, Orlando, bo to swój chłop i przełożył piłkę pod nogami w konkursie wsadów. No i grał w Bulls. Żonie nic nie mówicie, no bo przecież ona nie wie nawet kto to Penny Hardaway, to jak tu wymagać od niej żeby sypiała z posiadaczem największej kolekcji kart Orlando Woolridge’a w Polsce. Wywalacie rachunki z puszki po pralinach Wedla, wkładacie tam karty i chowacie je w szufladzie z narzędziami. Idziecie spać i śni wam się, że razem z Orlando otwieracie setki cudzych listów a we wszystkich jest kindziuk.
Mam nadzieję, że mniej więcej tak to się potoczyło i moja strata nie poszła na marne. Każdy inny scenariusz wydaje mi się przykry i sprawia, że na pytanie „co można zrobić z 43 kartami Orlando Woolridge’a, gdy nie jest się jego fanem?”, mam ochotę odpowiedzieć: wsadzić sobie w dupę, złodzieju.