
Fun Fact: Już 30 lat mija od mojego pierwszego – i do dziś ulubionego – Meczu Gwiazd i chyba najlepszym hołdem dla niego jest fakt, że właśnie rozpoczynający się All Star Weekend 2023 znów odbędzie się w Salt Lake City.
Ja jednak wolałbym nawiązać do niego inaczej – cofając się do 1989 roku. Jako zajarany eurodance’em dzieciak, w 1993 roku dostałem gęsiej skórki, podczas przedmeczowej prezentacji zawodników, gdy wywoływany był Karl Malone, a muzyka w hali zmieniła się nagle w jeden z „bengierów” 2Unlimited (trzymam kciuki, żeby w niedzielę też ktoś puścił to Lauriemu Markkanenowi). Mimo wszystko z czystym sumieniem i przy całej mojej nierdzewiejącej miłości dla muzyki tanecznej sprzed trzech dekad, nie mogę tytułu najlepszej introdukcji allstarowej wręczyć Utah. Ten należy się nawijce Ultramagnetic MC’s, którzy przed meczem w Miami wyrapowali to i owo o każdym z uczestników spotkania. Polecam całość, zwłaszcza jeśli brakuje w Waszym życiu rymowanej opowieści o tym, kto jest kim w NBA u progu lat 90 (jedyna luka, to brak Larry’ego Birda, który w tym sezonie zagrał tylko 6 meczów i nie został powołany z powodu kontuzji).
Cudo. Jeśli byliście skonfundowani na koniec, to spieszę z wyjaśnieniem, że Magic Johnson nie mógł zagrać ze względu na uraz (to był pierwszy od daaawna Mecz Gwiazd bez Birda ORAZ Magica), a na jego miejsce za całokształt został powołany 41-letni, rozgrywający ostatni sezon w karierze, Kareem Abdul-Jabbar.
All-Starem był wówczas także Mark Jackson, co skłoniło mnie po raz kolejny do refleksji, że bardzo żałuję wytransferowania go przez moich Knicksów u progu ich największych sukcesów.
Owszem, może nie był najbardziej godnym zaufania defensorem, ale był niezwykle widowiskowy, był lokalną legendą kosza i był na tyle dobry w kierowaniu drużyną, że z nim w składzie, Nowojorczycy zmusili Chicago Bulls A.D. 1992 do rozegrania siedmiu meczów playoffs. Nikt mnie nie przekona, że tamten skład – wciąż z Jacksonem, Geraldem Wilkinsem i Xavierem McDanielem – nie mógłby osiągnąć tego samego, co osiągnęli przemodelowani Knicks.
Jak więc w ogóle doszło do tego transferu?
Czas spędzony przez Action Jacksona w Wielkim Jabłku pełny był wzlotów i upadków. Przebojem wszedł do drużyny jako 18 pick w drafcie 1987. Również debiutujący wówczas w roli head coacha, Rick Pitino, od razu dał mu miejsce w pierwszej piątce, a żółtodziób pomógł poprawić wynik zespołu o 14 zwycięstw i został Rookie Of The Year, kończąc rozgrywki ze średnimi 13.6 PPG, 10.6 APG (trzeci wynik w całej lidze i rekord ligi wśród debiutantów), 4.8 RPG oraz 2.5 SPG.
Kolejny sezon to kolejne 14 zwycięstw więcej dla Knicks i kolejne wyróżnienia dla Jacksona. Rozgrywający, który podniósł średnią punktową do prawie 17, został powołany do Meczu Gwiazd, a New York Knicks stali się jedną z najszybciej grających drużyn ligi. Nazywano ich „Bomb Squad” bo byli pionierami jeśli chodzi o prominentne uwzględnianie w ataku rzutu trzypunktowego. 386 trafień z dystansu to w dzisiejszych czasach wynik, jaki potrafi wykręcić sam Stephen Curry, ale pod koniec lat 80., był to rekord wszech czasów, lepszy od poprzedniego o 115. W tamtym składzie znalazł się także kolejny rookie z nowojorskimi korzeniami i lokalnie kultowym statusie – Rod Strickland.
Pitino i Knicks byli na fali, którą zdołał dopiero powstrzymać Michael Jordan w drugiej rundzie playoffs. Nowojorczycy mieli przewagę własnego parkietu, ale zmarnowali ją w pierwszym spotkaniu, przegranym po dogrywce, mimo dwucyfrowego prowadzenia w czwartej kwarcie.
Mecz numer dwa wygrali zdecydowanie (Mark Jackson miał 20 punktów i 16 asyst), zatrzymując Jordana na 15 „oczkach” (fun fact: poprzednio na tym blogu użyłem sformułowania „oczka” prawie siedem lat temu, obiecuję, że to drugi i ostatni raz). Jego Powietrzność musiała klasycznie wziąć to do siebie, bo przez resztę serii rzucała już średnio po 41 punktów na mecz. Knickerbockers wygrali spotkanie piąte w Madison Square Garden i tylko jednej celnej – a jakże – trójki, zabrakło im do wymuszenia spotkania numer siedem (nieco wcześniej Trent Tucker był bohaterem drugiej najsłynniejszej czteropunktowej akcji w historii Nowego Jorku).
A potem wszystko się spieprzyło.
Pitino wrócił do NCAA, bo oferta z Kentucky oznaczała prestiż, pieniądze i brak konieczności użerania się z generalnym menadżerem, Alem Bianchim, który nie wierzył w styl gry forsowany przez Ricka.
Z kolei Mark Jackson, z sobie tylko znanych przyczyn, stawił się na obóz treningowy z nadwagą i bez formy. Gdy nowy trener, Stu Jackson, mimo wszystko dał mu miejsce w pierwszej piątce i trzymał go w niej przez 69 meczów, czający się na posadę podstawowego rozgrywającego Rod Strickland wkurzył się i zażądał transferu.
Stu najpierw stracił cierpliwość do narzekającego i niezdyscyplinowanego Stricklanda – który po defenestracji przez okienko transferowe wylądował w San Antonio – a potem, na miesiąc przed końcem rozgrywek, posadził na ławce Jacksona, awansując sprowadzonego ze Spurs weterana, Maurice’a Cheeksa.
Mark – który wciąż miał status bohatera nowojorskich boisk – był nawet wygwizdywany przez kibiców. W pierwszej rundzie playoffów 1990, w której Knicks pokonali Boston Celtics, Jackson grał kolejno 15, 11, 3 i 7 minut, a w decydującym spotkaniu numer pięć w ogóle nie pojawił się na parkiecie. Nowy Jork znów zakończył fazę pucharową na drugiej rundzie, tym razem uznając wyższość Detroit Pistons.
Kolejny sezon, kolejna sinusoida. W wakacje Mark Jackson wybrał się na pojedynek Mike’a Tysona do Las Vegas, gdzie spotkał Pata Rileya, który był świeżo po rozwodzie z Lakers. Populator Showtime powiedział rozgrywającemu, że jest fanem jego gry i że nie ma pojęcia dlaczego trener przestał na niego stawiać. Zapewnił go też, że jeśli będzie ciężko pracował, to prędzej czy później jego talent zatryumfuje. To podziałało motywująco na młodego zawodnika (można powiedzieć, skoro to było w Vegas, że postanowił POSTAWIĆ NA SIEBIE, BA-DUM-TSS), który ogarnął się i przed sezonem znów wygrał walkę o miejsce w pierwszej piątce.
Niestety Stu Jackson został zwolniony po 15 meczach, a pierwszą decyzją nowego szkoleniowca, John MacLeoda, było przeniesienie Marka na ławkę. Koszykarz uważał, że degradacja była niesprawiedliwa, bo trener nie dał mu nawet szansy na wykazanie się i utrzymanie swojej roli. Zdanie podzielali także kibice, którzy z trybun głośno domagali się wpuszczenia na boisko rozgrywającego, na którego rok wcześniej buczeli.
Doszło do tego, że pod koniec lutego 1991, Mark został zawieszony na cztery dni za kłótnię z trenerem i generalnym menadżerem na treningu, choć Jan Hubbard w swoim artykule napisał, że tamtego dnia MacLeod i Bianchi „zachowywali się jak para zbirów besztając Jacksona na oczach całej drużyny”, a sam point guard tylko się bronił. Bianchi stracił pracę tydzień później (jego następca, Dave Checketts, przeprowadził śledztwo w sprawie zawieszenia Marka, po którym zwrócił zawodnikowi pieniądze stracone z powodu opuszczenia dwóch meczów), a trenera zwolniono po sezonie, który Knicks skończyli z rozczarowującym, ujemnym bilansem i choć wślizgnęli się do playoffów, to zarobili w nich fangę w nos od Byków (MacLeod już nigdy więcej nie był head coachem w NBA).
I wtedy – cały w brylantynie – wchodzi Pat Riley. Człowiek, który rok wcześniej w Las Vegas zadeklarował się jako fan Jacksona, przywrócił go do roli podstawowego point guarda, zrobił z Knicks legitnego kandydata do tytułu…
…i przy pierwszej okazji wysłał Marka do Clippersów.
Pisałem już o tym, więc krótko: Knicks zafiksowali się na podkradaniu z Waszyngtonu Harveya Granta i zaniedbali negocjacje nowego kontraktu z Xavierem McDanielem, który urażony przyjął ofertę Bostonu. Bullets ostatecznie wyrównali ofertę Nowojorczyków, zostawiając ich bez skrzydłowego, co zmusiło ich do szukania go na rynku transferowym i wymiany z Clippers za Charlesa Smitha (w którym były szkoleniowiec Lakers widział biedną wersję Jamesa Worthy’ego) i Doca Riversa.
Na domiar złego, wymagała ona zwolnienia dodatkowych funduszy, więc Knicks zrezygnowali też z oferowania nowej umowy Geraldowi Wilkinsowi, który od siedmiu lat był podstawowym shooting guardem i cenionym defensorem.
Rivers w Nowym Jorku dzielił się po równo minutami z drugoroczniakiem, Gregiem Anthonym, a Charles Smith ostatecznie grał mniej niż Anthony Mason (w kolejnych rozgrywkach obydwaj mieli jeszcze skromniejszą rolę, zwłaszcza Doc Rivers, który po 19 meczach zerwał ACL i stracił resztę sezonu). Skoro i tak kluczowy dla progresu Knicks był rozkwit Johna Starksa i Mase’a, to obecność Marka, Geralda i X-Mena raczej w niczym by nie przeszkodziła, a może – kto wie – zmieniłaby coś na lepsze. Jestem przekonany, że McDaniel nie spudłowałby czterech layupów z rzędu, a Wilkins dałby Rileyowi sprawdzoną alternatywę dla fatalnie dysponowanego Starksa w siódmym meczu finałów 1994 (na obwodzie dysponował on wtedy tylko niedoświadczonym Hubertem Davisem, skamieliną Rolando Blackmana i Coreyem Gainesem, który poprzednie dwa sezony spędził błąkając się po CBA).
Mark Jackson nie krył rozgoryczenia. Pierwszy mecz między Clippers i Knicks po transferze spędził na śmieciowej gadce z gośćmi z NYC. Ze Starksem tak się nakręcili, że Pat Riley posadził swojego gracza na ławce na całą drugą połowę, choć to i tak nie powstrzymało wymiany uprzejmości – w pewnym momencie Jackson po prostu podszedł do ławki Knicks i kontynuował wkurzanie obrońcy Knicks, który oblał nagle byłego kolegę wodą i musiał być przytrzymany przez kolegów aktualnych.
Zespół z L.A. wygrał tamto spotkanie, a Nowojorczycy mieli po nim bilans 4-4. Patrick Ewing (19 punktów, 6-16 z gry) pewnie najmocniej odczuwał brak najlepszego point guarda z jakim było (i będzie) mu dane grać w jednej drużynie. Po meczu powiedział: „W ataku wszystko robimy źle, jesteśmy sfrustrowani”. Oczywiście koniec końców wszystko się ułożyło (Knicks wyrównali rekord klubu wygrywając 60 meczów), ale i tak żałuję offseason 1992 na tyle, że z wpisu, który miał mieć trzy zdania i teledysk hiphopowy o Kevinie Duckworthcie i Terrym Cummingsie, zrobiłem kronikę.
Jedyne co mnie pociesza, to że Pat Riley zdawał się rozumieć jak cennych elementów się pozbywa. Jesienią 1992 tak artykułował swoje wątpliwości:
„W zgodnej opinii wszystkich mieliśmy dobry sezon, ale uważam, że nasz ubiegłoroczny skład nie był mistrzowskiego kalibru. Nie chcieliśmy rozstawać się z graczami, których straciliśmy. Xavier McDaniel, Mark Jackson, Gerald Wilkins i Kiki Vandeweghe pracowali ciężko, żeby nasz zespół był dobry. Koniec końców żeby się wzmocnić, musieliśmy coś zmienić, a to wymaga rozstania się z pewnymi zawodnikami. […] Bardzo się obawiam, że straciliśmy za dużo. Mark i X byli wyjątkowymi liderami, tworzącymi w szatni świetną atmosferę. Naprawdę mi przykro, że obydwu już tu nie ma, bo w pełni zaufali naszemu systemowi, a w tym biznesie nie zawsze jest się nagradzanym za tego rodzaju lojalność.”
Nie pozostaje nic innego, jak zakończyć ten post kompilacją akcji Marka Jacksona, żeby przypomnieć sobie jak wyjątkową boiskową postacią był.
Pewnie nie będę oglądał All Star Game 2023, ale mam nadzieję, że będą w nim jakieś podania za plecami.
