Fun Fact: Tyrone Hill jest dziś pamiętany jako ten gość, którego trenerzy NBA wybrali do All-Star Game 1995 bo myśleli, że głosują na Granta Hilla (to oczywiście nie jest oficjalna wersja, tylko moja teoria, ale naprawdę nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć powołanie średniaka z drużyny średniaków, w której nie był nawet wyraźnie najlepszym zawodnikiem). Ewentualnie, jest pamiętany jako ten gość, który został spoliczkowany przez Charlesa Oakleya (nic dziwnego, że o obydwu „wyczynach” wspominam w każdym tekście o Tyronie na tym blogasku).
7 listopada 1995, w dniu, w którym Cleveland Cavaliers grali pierwszy mecz sezonu przed własną publicznością, All-Star sprzed ledwie dziewięciu miesięcy miał wypadek samochodowy podczas jazdy do hali. Na jednym ze skrzyżowań został staranowany od tyłu przez inny pojazd i trafił do szpitala z urazem rdzenia kręgowego. Przez ponad miesiąc musiał się zmagać z przerażającym efektem tego zdarzenia: utratą czucia w prawej części ciała.
Niestety nawet ulga z powolnego odzyskiwania sprawności nie sprawiła, że rehabilitacja oraz ponowna nauka chodzenia oraz gry w koszykówkę była łatwa i przyjemna. Hill wrócił na boisko 27 stycznia, czyli niecałe trzy miesiące od wypadku, ale był to trudny powrót. Wypadkową jego problemów z formą i troski klubu o nie nadużywanie jego usług w tak krótkim czasie po poważnym urazie, była strata miejsca w pierwszej piątce oraz średnio trzynaście minut mniej na parkiecie niż w poprzedniej kampanii.
Sfrustrowany Tyrone był podobno bliski zażądania transferu, ale ostatecznie wziął głęboki oddech i zaczął harować. Efekt? Już w następnych rozgrywkach wrócił w życiowej formie. Nadal nikt go nie powinien mylić z All-Starem, ale w pierwszym pełnym sezonie po częściowym paraliżu, wrócił do osiągów na poziomie 13 punktów i 10 zbiórek na mecz, a 60% skuteczności z gry było drugim najlepszym wynikiem w całej lidze i tylko minimalnie niższym niż 60.4% Gheorghe Muresana.
A wracając jeszcze do pechowego listopada 1995. Okazuje się, że pechowy był nie tylko dla Hilla: ledwie tydzień po jego kraksie, dwóch jego kolegów z zespołu – Antonio Lang i Donny Marshall – także miało wypadek, i to tego samego dnia (obydwaj wpadli w poślizg i obydwu nic się nie stało, choć auto Marshalla przewróciło się na bok). Można się było wówczas zastanawiać, czy oddanej do użytku w 1994 roku hali Cavs nie zbudowano na starym indiańskim złomowisku samochodów.
Mimo wszystko koszykarze z Cleveland i tak mieli szczęście: wracając do domu po ostatnim meczu sezonu zasadniczego 1994/95, otarli się o katastrofę lotniczą, gdy klubowy samolot natrafił na turbulencję i nagle spadł kilkaset metrów zanim piloci opanowali sytuację. Zawodnicy byli tak straumatyzowani, że niektórzy zapisali się na terapię, a najbardziej przestraszył się Tyrone Hill, który odmówił lotu do Nowego Jorku na pierwszy mecz playoffów i za ciężkie pieniądze wynajął limuzynę z Cleveland do Wielkiego Jabłka. Dopiero reprymenda od generalnego menadżera Cavaliers, Wayne’a Embry’ego, któremu nie spodobało się, że Hill odciął się od kolegów (którzy na pewno też mieli pietra podczas kolejnego lotu), sprawiła, że silny skrzydłowy niechętnie wsiadł na pokład podczas lotu powrotnego. Jak miał pokazać czas, to nie tego środka transportu powinien się był obawiać.
Oczywiście ten pojedynek nie mógł się skończyć inaczej: młody Muresan prezentuje swoją podkoszową dominację, ale Bol i tak zalicza blok. Panowie byli kolegami z drużyny tylko przez kilka dni w lutym 1994 (Gheorge rozgrywał właśnie sezon debiutancki, a Manute – bezrobotny po zwolnieniu przez Heat – podpisał 10-dniową umowę). Niestety nie spędzili ani jednej wspólnej minuty na boisku. Szansa była podczas pogromu (98:128) w Miami, ale Wes Unseld wstawił Bola za Muresana (podobnie zresztą jak parę dni później, w przegranym starciu z Bucks) pozbawiając nas widoku, na którego okazję dziennikarze mieli już nawet gotową ksywkę: „Pomniki Waszyngtona”. Na szczęście udało się odgrzebać i zachować dla potomności na YouTube powyższe starcie.
Druga przygoda Bola z Bullets (to w stolicy USA spędził pierwsze trzy sezony) trwała tylko dwa mecze. Kolejny 10-dniowy kontrakt podpisał z innym zespołem, w którym w przeszłości grał przez trzy lata – 76ers. Niestety ofertę dostał, bo kontuzjowany był Shawn Bradley, więc nie tylko nie mogliśmy zobaczyć ich razem na parkiecie albo chociaż na rozgrzewce – nikt im nie wymyślił nawet ksywki (choć biorąc pod uwagę, że czasami wzrost Manute’a podawano jako równy bradleyowym siedmiu stopom i sześciu calom, czyli o cal mniej niż zazwyczaj, to ja bym poszedł w „Philadelphia 7’6″ers„).
To był schyłek kariery „Ludzkiego ołówka”, za to Muresan (którego pierwsze słowa jako zawodnika NBA wypowiedziane po angielsku brzmiały „I love this game”) miał przed sobą udaną, choć skróconą przez kontuzje karierę. Ba – Wilt Chamberlain w wydanej w 1997 roku książce twierdził nawet, że Rumun jest lepszy niż Shaquille O’Neal (a konkretniej: byłby lepszy, gdyby oddawał tyle samo rzutów i sędziowie pozwalali mu na tyle samo, co pozwalali Shaqowi). Nie był lepszy niż O’Neal, ale na pewno przysparzał mu sporo problemów na boisku (sam O’Neal powiedział kiedyś, że Ghita i Bryant Reeves to dwaj goście, z którymi zawsze się męczył).
Fun Fact: Wyobrażam sobie, że fani Orlando Magic nie byli szczególnie podekscytowani, gdy ich drużyna z draftu 1998 – w którym miała 12, 13 i 15 pick – wróciła z Michaelem Doleac’iem, Keonem Clarkiem i Mattem Harpringiem. No dobra, Clark – imponujący atleta, którego notowania spadły przez problemy pozaboiskowe – akurat był ekscytujący, ale w czasie lokautu klub najwyraźniej zmienił zdanie i dwa tygodnie przed rozpoczęciem sezonu oddał go za pierwszorundowy pick do Denver. Nagrodą pocieszenia za nieudane rozgrywki 1997/98 (tylko 19 meczów Penny’ego Hardawaya, brak awansu do playoffs) byli więc dwaj goście wyglądający jak główni bohaterowie „Wstrząsów”, tylko z gorszymi fryzurami:
Atmosferę wielkiego koszykarskiego święta podkręcał sam trener Chuck Daly, który nazwał Doleaca „Billem Laimbeerem dla ubogich”, co z kolei zainspirowało lokalną prasę do określenia Harpringa mianem „Dana Majerle dla ubogich”. Ba, sam trener uniwersytecki nowego centra Magic, Rick Majerus, powiedział o nim, że „w tym drafcie jest wielu lepszych graczy, ale myślę, że nie ma lepszego dzieciaka”.
Pozory jednak okazały się mylące i nie tylko dlatego, że rednecka twarz Doleaca (którą kiedyś redakcja Magic Basketball ozdobiła tekst o Jasonie Williamsie) naciągnięta była na czaszkę skrywającą mózg kochającego szachy niedoszłego ortopedy i przyszłego nauczyciela fizyki.
Choć Harpring miał obsesję na punkcie swoich włosów (nie tylko oblewał je żelem przed meczem, ale też w jego trakcie odświeżał look zwilżając fryzurę wodą podczas timeoutów) okazał się boiskowym twardzielem z przyzwoitymi umiejętnościami ofensywnymi, który zakończył sezon lokautowy w All-Rookie 1st Team, parę lat później awansował do finału jako gracz pierwszej piątki Philadelphia 76ers, a potem został drugim strzelcem Utah Jazz w ostatnim słonojeziorowym sezonie Karla Malone i pewnym punktem składu Jazzmenów przez parę lat (choć akurat to, że biały koszykarz skończył w Salt Lake City to najmniejsza niespodzianka w historii niespodzianek).
MD może nie miał tak dobrej kariery, ale był produktywny jako debiutant (za co wyróżniono go powołaniem do drugiej drużyny All-Rookie), razem z Mattem będąc zastrzykiem talentu, który pozwolił Magic zakończyć sezon z najlepszym bilansem w Konferencji Wschodniej (choć do playoffs przystępowali rozstawieni z trójką – taki sam bilans, ale lepszą sytuację w przypadku remisu, mieli bowiem Miami Heat i Indiana Pacers).
Co prawda statystycznie szczytował w pierwszych dwóch latach (a ten jego szczyt to dość jednak przyziemne 7 punktów i 4 zbiórki), w roli solidnego rezerwowego centra, obijał się pod ligowymi koszami przez 10 sezonów, w 2006 roku zdobywając mistrzostwo z Miami Heat (ale w finałach zagrał tylko przez 69 sekund).
Bardzo możliwe, że ze wszystkich koszykarzy granicznych – tych, którzy debiutowali na ostatniej prostej lat dziewięćdziesiątych, w okrojonych rozgrywkach – ta dwójka jest najbardziej ninetiesowa.
Tu chciałem dać w ramach puenty ich wspólne zdjęcie, ale jakimś cudem w calutkim internecie nie można takowego znaleźć (choć pamiętam doskonale, że jeszcze kilkanaście lat temu można istniało wspaniałe foto przedstawiające speszonego Doleca, wielkookiego Harpringa i ubawionego Horace’a Granta siedzących we wnętrzu limuzyny).
No nic. Zawsze można zamiast ich zdjęcia dać jeszcze raz ziomków z „Wstrząsów”:
Fun Fact: Bóg może i lubił przebierać się za Michaela Jordana, ale gdy trzeba było stworzyć koszykarza na swoje podobieństwo, ulepił Davida Robinsona. To podobieństwo nie było nawet subtelne:
Tekst z tego numeru Sports Illustrated opisuje duchową przemianę Admirała (na początku kariery zwykł korzystać z zainteresowania płci przeciwnej i podobno nie był do końca subordynowany) oraz jego codzienną walkę z siedmioma grzechami głównymi. Czyta się to momentami jak ustępy z Biblii, tyle że zamiast całego tego zabijania, tortur i plag jest Dennis Rodman.
Mnie najbardziej zaciekawił fragment o pierwszym kontrakcie Robinsona: jego agencja odnalazła w ligowych przepisach „klauzulę wojskową” i postanowiła użyć jej w negocjacjach. Mówiła ona, że jeśli gracz po wyborze w drafcie będzie odbywał służbę wojskową, to po jej zakończeniu – o ile nie podpisał wcześniej umowy z żadnym klubem – może raz jeszcze przystąpić do draftu. Uzbrojeni w ten kruczek prawny agenci zmusili Ostrogi do bezprecedensowego zapisu w kontrakcie Davida: jeśli w NBA będzie dwóch zawodników zarabiających więcej niż on, klub musi zwiększyć jego pensję do poziomu średniej arytmetycznej wyciągniętej z sumy ich średnich rocznych dochodów. Jeśli tego nie zrobi, Robinson po sezonie stanie się zastrzeżonym wolnym agentem.
1:0 dla Chciwości.
Ale i tak tekst – nawet pomimo wzmianek o tych dwóch latach między rozpoczęciem kariery w NBA a przeczytaniu Biblii, w czasie których Admirał trochę się szlajał, trochę gwiazdorzył a swoją przyszłą żonę rzucił bo go za bardzo kochała – maluje nam święty obrazek Robinsona.
Zacząłem się więc zastanawiać jaka jest najbardziej kontrowersyjna rzecz, którą zrobił David Robinson.
Zapytałem o to nawet sztuczną inteligencję, ale ta tylko zmyśliła dwa wydarzenia: że w sezonie 1994/95 uderzył Jalena Rose’a i musiał zapłacić 10 tys. dolarów kary oraz, że w 1992 roku… odmówił gry na igrzyskach.
Tego drugiego nawet nie skomentuję, za to informacji o scysji z Jalenem nie znalazłem. Znalazłem za to informację o bójce z Harveyem Grantem w grudniu 1991 (ponad pół roku po powtórnym chrzcie Admirała) – ówczesny skrzydłowy Bullets uderzył go w klatkę piersiową i wyprowadził cios (liga wyceniła ten popis na 7,5 tys. dolarów kary), a center Ostróg podobno trafił otwartą dłonią w głowę Granta (i musiał oddać 5 tysięcy ze swojego szczwanego kontraktu).
Chyba właśnie z gniewem Robinsonowi walczyło się najtrudniej. Ale weź się nie wkurz, skoro Rodman ma cię w dupie, Karl Malone ciągle okłada cię łokciami, a wszyscy śmieją się, że jesteś miękki i wypominają, że Hakeem Olajuwon był od ciebie lepszy w jednej playoffowej serii. Czasem musiało się Davidowi ulać. Na przykład z tego na bank było spowiadanko:
Niesamowity widok, prawda? Wiesz, że cię poniosło, gdy za uspokajanie bierze się Dennis Rodman.
Z grubsza jednak, jeśli chciało się powiedzieć coś kontrowersyjnego o Davidzie Robinsonie, trzeba było zmyślać – tak jak AI w przytaczanym wcześniej przykładzie, albo jak Shaquille O’Neal, który pewnego dnia zaczął rozpowiadać, jak to center Spurs odmówił kiedyś autografu małemu Shaqowi. Po latach przyznał, że stworzył tę historię żeby zmotywować się w meczach z Admirałem. OKEJ SHAQ. Ważne, że w końcu przeprosił.
"I had to make up a rumor to get mad." – Shaq@SHAQ apologizes to David Robinson (@DavidtheAdmiral) for making up a rumor about him not signing an autograph when he was younger that he used for motivation. pic.twitter.com/DOmqTmPcqG
Fun Fact: Sarunas Marciulionis zrobił w swoim życiu dużo dobrego dla innych ludzi.
Nie uskuteczniłem żadnego głębokiego researchu na temat jego działalności charytatywnej, ale mam w pamięci wystarczająco dużo przykładów. Pomógł załatwić biednemu litewskiemu chłopcu sztuczną zastawkę serca. Innej krajance – małej dziewczynce urodzonej bez dolnej szczęki – zasponsorował wyprawę do USA i operację. Niemal w pojedynkę zorganizował reprezentację koszykarską Litwy po upadku Związku Radzieckiego. Casualowo pojawiał się tam, gdzie akurat było trzęsienie ziemi i pomagał poszkodowanym.
Osobiście zaliczam też do jego wspaniałomyślnych gestów nie obicie ryja Donowi Nelsonowi, który względem debiutującego w NBA Sarunasa zachowywał się jak buc, ciągle go obrażając i żartując z niego – także w trakcie meczów, z kibicami w pierwszych rzędach (fason buźki trenera uratowało to, że Marciulionis prawie nie rozumiał angielskiego, syn Nelsona, Donnie, był jego przyjacielem a Don w końcu sam sobie uświadomił, że przegiął).
Jeśli prawdą jest, że dobra karma wraca, to w przypadku Sarunasa zdecydowanie przydałby się jej jakiś GPS. Nie dość, że przez jego zaangażowanie w różne społeczne inicjatywy rozpadło się jego małżeństwo, to Litwin miał też wielkiego pecha, jeśli chodzi o kontuzje.
Już jako rookie grał z kontuzją pleców, której nabawił się w trakcie upadku po nieudanym wsadzie. Z jej powodu, przez pewien czas bał się korzystać, ze swojej najgroźniejszej broni, czyli wjazdów pod kosz. Marciulionis przyznał, że jego ciało potrzebowało półtora roku, żeby dostosować się do fizyczności NBA. W tym czasie – i z bluzgającym Nelliem nad głową – i tak nie grał źle. Naspidowany amoniakiem, w debiutanckim sezonie rzucał po 12 punktów (szósty najlepszy wynik wśród żółtodziobów) z prawie 52-procentową skutecznością.
Jako drugoroczniak wypadł minimalnie gorzej (11 punktów, 51%), ale opuścił aż 32 mecze z powodu kontuzji kolan. Najpierw stracił miesiąc gry po tym, jak na początku stycznia 1991, po jego nodze przetoczył się Byron Scott (diagnoza: naderwanie więzadła pobocznego przyśrodkowego w lewym kolanie). Kontuzję odnowił w piątym meczu po powrocie na parkiet – tym razem przyjmując na siebie szarżę Sama Mitchella – i znów dochodził do siebie przez miesiąc. Na playoffy był już jednak w pełni gotowy, bo w czterech meczach wygranej serii ze Spurs, rezerwowy Wojowników zdobywał średnio prawie 18 punktów na niesamowitej skuteczności 58,5%, co był przedsmakiem tego, co Marciulionis dokona w kolejnych rozgrywkach (choć niestety w drugiej rundzie trafiał już tylko niecałe 42% swoich rzutów, a Warriors zostali odesłani do domu przez Lakers).
Sezon 1991/92 wreszcie zamknął usta wszystkim narzekającym na rozczarowujące wyniki europejskich gwiazd w NBA. Wcześniej doceniano potencjał młodziutkiego Vlade Divaca, ale narzekano, że zarabiający spore pieniądze Drażen Petrović i Marciulionis powinni być gwiazdami, a nie średniakami. I wtedy Petrović stał się nagle 20-punktowym strzelcem w Nets, a Sarunas – prawie najlepszym rezerwowym w całej lidze (był drugi w głosowaniu na Sixth Man Of The Year za innym Europejczykiem, Detlefem Schrempfem). Ten jeden, jedyny raz w pełni zdrowy (choć i tak z powodu kolan opuścił 10 meczów), Litwin nie brał jeńców. Rzucał z ławki prawie 19 punktów w każdym meczu (trafiał niecałe 54% swoich rzutów), a obowiązek pilnowania go i brania na siebie impetu, z jakim atakował kosz był w tamtym sezonie jedną z najmniej przyjemnych fuch NBA (obok bycia frontem koszulki New York Knicks w trakcie gdy noszący ją zawodnicy celebrowali udane zagrania zderzając się klatami). Dawał swojej drużynie jeden punkt co 1.55 minuty – wynik, który w tamtym sezonie osiągnęli tylko Michael Jordan, Clyde Drexler i Karl Malone – a w playoffach wrzucił jeszcze wyższy bieg, notując średnio po 21.3 punktu oraz 5 asyst (co nie przeszkodziło wiecznie kombinującemu Donowi Nelsonowi podjąć latem próby przehandlowania go za pick w drafcie 1992, żeby wybrać z nim Adama Keefe’a). To był absolutny szczyt jego kariery, zwieńczony zdobyciem po sezonie najcenniejszego brązowego medalu olimpijskiego w historii.
To by jednak było na tyle, jeśli chodzi o brak pecha Sarunasa. We wrześniu 1992, dzień przed wylotem z Litwy do Stanów na obóz przygotowawczy, przewrócił się biegając po lesie i złamał kość strzałkową.
Na boisko wrócił dzień przed wigilią, wystąpił w 30 spotkaniach (17.8 PPG w tym czasie), a potem stracił resztę sezonu przez zapalenie prawego ścięgna Achillesa.
Prawie równo rok po wypadku w litewskim lesie, 29-letni już wtedy Sarunas, przygotowywał się do sezonu grając sparing w hali kalifornijskiego St. Mary’s College. TRZASK. Zerwane więzadło ACL w prawym kolanie – kontuzja, która w tamtych czasach wciąż jeszcze trochę brzmiała jak wyrok dla zawodników opierających swoją grę na sile i szybkości. Miesiąc później identyczną kontuzję, tyle, że w lewym kolanie, złapał Tim Hardaway i obydwie gwiazdy Warriors straciły cały sezon (przypominam, że to ten sezon, w którym szalał Chris Webber i Latrell Sprewell).
Tym razem Don Nelson nie czekał na powrót Litwina do zdrowia. Latem 1994 wymienił go za innego topowego rezerwowego (choć trochę już podstarzałego), Ricky’ego Pierce’a, do którego Seattle Supersonics dorzucili jeszcze świeżo wybranego z 11 pickiem w drafcie Carlosa Rogersa. Choć Marciulionis zagrał 66 spotkań (tym razem zawiodła stopa… dodajmy jednak, że Pierce miał w Oakland jeszcze więcej problemów ze zdrowiem i wystąpił tylko w 27 pojedynkach), to nie spełnił oczekiwań Ponaddźwiękowców. I vice versa: „Rooney” grał najmniej w karierze i choć przekonywano go, że w playoffach będzie pełnił kluczową rolę, to – mimo że był zdrowy – nie zagrał w nich ani minuty (cóż, przynajmniej nie brał udziału w kolejnym obsranku Sonics) i ostatecznie poprosił George’a Karla o transfer (a sportową złość wyładował na EuroBaskecie, gdzie zdobył srebrny medal dla Litwy i został wybrany MVP turnieju ze średnią ponad 22 punktów na mecz).
Na kolejny sezon wylądował w Sacramento. Kolana działały jako-tako do końcówki stycznia, kiedy to okazało się, że jedno z nich potrzebuje artroskopowej operacji. Wrócił po miesiącu i już w drugim starciu zerwał mięsień czworogłowy uda. Trzeba jednak powiedzieć, że kiedy grał – robił różnicę. Z nim w składzie, wiecznie przegrywający Kings mieli bilans 32-21. Bez niego, ich drużynowy wynik to 7-22. Rzucający po 10 punktów na mecz Litwin wydatnie przyczynił się więc do pierwszego od dziesięciu lat awansu Królów do playoffs (i jedynego w erze Mitcha Richmonda).
W postseason nie udała mu się zemsta na poprzedniej drużynie (Sacramento przegrało z Seattle 1-3, a Marciulionis miał fatalną skuteczność z pola – 27.6%), ale za to udało się wywalczyć kolejny olimpijski brązowy medal w Atlancie (w meczu o trzecie miejsce, Sarunas miał 16 punktów i 9 zbiórek, choć między playoffami a igrzyskami przeszedł kolejną artroskopową operację kolana).
Wygasający kontrakt Marciulionisa skusił Denver Nuggets, szukających chętnych na napiętnowanego aferą z hymnem, Mahmouda Abdula-Raufa. Do transferu doszło jeszcze przed draftem 1996.
Druga: że Marciulionis nie będzie kluczowym graczem w Denver.
Trzecia: że prędzej, czy później, jego pech znowu uderzy. I tym razem było to prędzej: nieco ponad miesiąc po starcie sezonu, w meczu ze swoją pierwszą drużyną, Golden State Warriors, zerwał więzadło kolanowe i znów poszedł pod nóż.
Tym razem jego ciało miało dość. Te 17 meczów w koszulce Denver było ostatnią przygodą Litwina z parkietami NBA (choć tamten sezon nie poszedł na marne, Sarunas spędził wówczas mnóstwo czasu z działem marketingu Nuggets i poznawał zasady zarządzania klubem – tę wiedzę miał później wykorzystać w swoich licznych przedsięwzięciach biznesowych). Już w styczniu 1997 wydawał się pogodzony z losem. Powiedział wówczas w jednym z wywiadów: „Nie chcę już więcej robić sobie krzywdy. Czasami koszykówka nie jest zbyt przyjemna.”
Reasumując: przez wszystkie te kontuzje, dostaliśmy tak naprawdę jeden prawilny sezon Sarunasa w NBA. Szkoda, bo naprawdę zasłużył na więcej.
Z drugiej strony, jako trzynastolatek bawiący się na osiedlu w robienie bomb z pudełek po zapałkach i prochu, był o krok od zakończenia kariery zanim jeszcze ją zaczął. Jedna z „zabawek” wybuchła mu wtedy w twarz. Sarunas stracił wzrok i był tak pokiereszowany, że trzeba było przenieść go do izolatki, bo jego wygląd straszył inne dzieci na oddziale pediatrycznym.
Marciulionis cudownie wyzdrowiał po miesiącu. Znów widział, a rany twarzy w końcu ładnie się zagoiły (tak ładnie, że Sarunas już kilka lat później mógł zapuścić konkretnego wąsa). Wypadek, nie tylko nie przekreślił kariery, ale zahartował jego charakter i pchnął na ścieżkę przyszłych sukcesów. Może i ta dobra karma Marciulionisa czasem skręcała źle w Albuquerque, ale ważne, że dotarła na czas do Kowna.
Fun Fact: W czerwcu 1996 roku, generalny menadżer Denver Nuggets, Bernie Bickerstaff, radził sobie z budowaniem konkurencyjnej i perspektywicznej drużyny mniej więcej tak samo dobrze, jak ci goście, którzy w trakcie epidemii dżumy próbowali leczyć ją okładami z odbytów żywych kur i nacieraniem pękniętych dymienic pastą z ludzkich odchodów.
Jednego dnia pozbył się najlepszego strzelca (Mahmoud Abdul-Rauf) i podającego (także Rauf), najbardziej perspektywicznego młodego zawodnika nie nazywającego się „Antonio McDyess„, który 3 lata później zostanie najlepszym strzelcem drużyny zmierzającej do finału NBA (Jalen Rose) i dziesiątego picku w drafcie 1996 (*kaszel*Kobe*kaszel*), a miesiąc później stracił jeszcze najlepszego zawodnika, najlepszego obrońcę ligi i gwiazdę grającą na centrze w czasach, gdy wszyscy chcieli mieć gwiazdę grającą na centrze (wszystkie te trzy rzeczy odnoszą się do Dikembe Mutombo).
Co nasz zwariowany działacz otrzymał w zamian?
Marka Jacksona (który po 52 meczach został oddany z powrotem do drużyny, z której przyszedł), Sarunasa Marciulionisa (którego kolanami straszono dzieci, i który miał zagrać w NBA jeszcze tylko 17 spotkań), Ricky’ego Pierce’a (którego w tamtych czasach już nawet nie pytano o wiek, tylko datowano izotopem węgla, a który też nie wytrzymał w Kolorado do końca sezonu), pick numer 23 w drafcie 1996 (wykorzystany na zawodnika, którego Bickerstaff podobno w ogóle nie widział wcześniej na oczy, a na którego debiut w NBA – zresztą w koszulce 76ers, a nie Nuggets – w NBA trzeba było czekać 6 lat, czyli na Efthimiosa Rentziasa) oraz zupełnie nic (to akurat łup za Dikembe).
Choć ostatecznie to zarząd nie zgodził się na żądania finansowe Mutombo, Bernie, jak to mówią, „miał jedno zadanie”. Jeśli wierzyć słowom samego Bickerstaffa, Deke bardzo chciał zostać w Denver. Czyli sprawę schrzanili Nuggets, próbując oszczędzać na swojej gwieździe. Prezydent klubu albo więc zgadzał się, że Dikembe nie zasługuje na wieloletni kontrakt wart 10 milionów dolarów rocznie, jaki zaoferowała Atlanta, albo nie potrafił przekonać właściciela – na pewno nie jest tak, że nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia (już nie mówiąc o tym, że nie ogarnął żadnego sign-and-trade).
Jeszcze szybki morał do historii o małorynkowej drużynie, żałującej pieniędzy na przedłużenie gwiazdy NBA, która chce dla nich grać: w pierwszym sezonie bez Zairczyka, średnia frekwencja spadła o kilka tysięcy, a Nuggets z szesnastego miejsca w ligowym rankingu zsunęli się na przedostatnie.
Zobaczcie sobie listę ruchów Bernie’ego z tamtego lata i pierwszych tygodni sezonu, w których łatał dziury kadrowe. Niedobór dopaminy instant.
Nic dziwnego, że jak Bernie zobaczył skład pierwszego dnia sezonu, to postanowił po cichutku, pogwizdując jak gdyby nigdy nic, wziąć dupę w troki. Najpierw, po 13 meczach (a konkretniej: po meczu, w którym Nuggets rzucili tylko 65 punktów), zwolnił sam siebie z posady trenera (zastąpił go znany tu i lubiany Dick Motta). Nie wiem, czy już wtedy zaczął sobie szukać nowej pracy, ale miał ją dogadaną na początku lutego. Ogłosił wówczas rezygnację z pełnienia funkcji prezydenta klubu i podpisał czteroletni kontrakt, na mocy którego został head coachem Washington Bullets.
Swojemu następcy – Allanowi Bristowowi – zostawił skład, który nadawał się tylko do przebudowy, za którą ten zabrał się z gracją szesnastotonowego odważnika (pierwszym ruchem było wspomniane odesłanie z powrotem Marka Jacksona). Popełnił jednak ten sam błąd, co Bernie – po sezonie znów chciał oszczędzić na swoim najlepszym zawodniku, odmawiając McDyessowi wymarzonego, 100-milionowego kontraktu trwającego sześć lat i oddając go do Phoenix.
(Antonio odrzucił propozycję Nuggets, która podobno wynosiła 70 milionów za 6 lat – tu warto zauważyć, że rok wcześniej taka oferta pozwoliłaby im najprawdopodobniej zatrzymać w składzie Dikembe – i zażądał transferu, a po roku w Suns, którzy chcieli mu zapłacić 86 milionów za 7 lat gry, wybrał… powrót do Denver i kontrakt warty… 67,5 miliona za 6 lat gry, czyli mniej, niż to, co dawało Phoenix i mniej, niż rok wcześniej oferowały same Bryłki. Antonio McDyess nie wygrał nagrody „Biznesmen Roku 1999”).
Bristow tak się skupił na wyprzedawaniu wszystkiego co miało jakąkolwiek wartość, że zapomniał skompletować drużynę koszykówki. Gdy bilans Nuggets w rozgrywkach 1997/98 wynosił 4-42, właściciel pokazał mu drzwi. Na swoim stanowisku nie wytrwał pełnego roku kalendarzowego, ale Bernie zatroszczył się o to, żeby jego następcy – na obydwu posadach, jakie piastował w Kolorado – wchodzili na pole minowe.
Co by było, gdyby Bernie Bickerstaff nie rozbił tamtej drużyny?
Trzeba pamiętać, że Nuggets pogubili się po niesamowitym sezonie 1992/93. Nie było oczekiwanego progresu, za to były kontuzje i niesnaski (przy czym Bernie nie był tu bez winy, bo podobno Dan Issel zrzekł się funkcji trenera ze względu na tarcia pomiędzy nim a prezydentem). Gdyby jednak Bickerstaff był bardziej cierpliwy (a właściciele bardziej skorzy do wydawania pieniędzy), mógłby mieć na początku XXI wieku drużynę z będącymi u szczytu formy Mutombo, McDyessem, Rose’em, a może także młodą gwiazdą wybraną z tym nieszczęsnym dziesiątym pickiem draftu 1996. Nawet jeśli założymy, że Nuggets byliby jedną z drużyn, która nie poznała się na potencjale Kobe’ego Bryanta, to Bickerstaff – który ściągnął Marka Jacksona, bo chciał mieć klasycznego point guarda – mógł przecież postawić na Steve’a Nasha i mieć „7 seconds or less w domu” już w 1998 roku, kiedy to trenerem Bryłek był Mike D’Antoni (wiem, wiem – pewnie nie byłby tym trenerem, gdyby został Bernie, ale to zbyt plastyczna wizja, żeby jej nie nakreślić).
Oczywiście spuścizna Bickerstaffa wyglądałaby lepiej, gdyby udało się wylosować pierwszy w pick w drafcie 1997 (mieli trzecie największe szanse, ale wylądowali na piątym miejscu i wzięli Tony’ego „Zdecydowanie nie jestem Timem Duncanem” Battie), albo nie zmarnować trzeciego picku rok później (czyli zamiast Raefa LaFrentza wybrać Vince’a Cartera lub Paula Pierce’a, bo dla Dirka Nowitzkiego to był chyba jednak nierealistycznie wysoki numer). Wtedy można by powiedzieć, że latem 1996 zapoczątkował udaną przebudowę, zamiast ilustrować jego ówczesne poczynania tak:
Fun Fact: Choć kilka lat temu Washington Post oceniło, że Joe Kleine miał piętnastą najgorszą karierę w historii NBA, to jednocześnie – moim zdaniem – była ona najlepszą możliwą wersją samej siebie.
Po jego przyjściu do ligi, szybko dorobił się – i, z całym szacunkiem, zasłużenie – miana niewypału. Był szóstym pickiem draftu 1985, gdy Sacramento Kings wciąż do wzięcia mieli jeszcze Karla Malone’a, Chrisa Mullina, Joe’ego Dumarsa, Terry’ego Portera, Detlefa Schrempfa, Charlesa Oakleya i A.C. Greena (ciekawostka: chwilę przed nim Hawks wzięli Jona Koncaka… podobno to właśnie widok wybieranych jeden po drugim Koncaka i Kleinego zainspirował Inuitów to wystrugania swoich okularów).
W Sacramento męczył się strasznie, mimo, że praktycznie nie miał konkurencji pod koszem. Gdy przez pół sezonu trenerem Królów został zupełnie znudzony koszykówką Bill Russell, Jerry Reynolds – który był jednocześnie poprzednikiem i następcą Billa – twierdził, że legendarny center w wieku 54 lat był szybszy i bardziej sprawny niż Kleine. I wtedy – a konkretnie w połowie czwartego sezonu Joe’ego w NBA – na ratunek przyszła mu była drużyna Russella, która, ku rozpaczy fanów z Bostonu, wysłała do Kalifornii Danny’ego Ainge’a (oraz Brada Lohausa) w zamian właśnie za naszego bohatera (i Eda Pinckneya).
Wielu zawodników mogło mu pozazdrościć liczby meczów o wysoką stawkę, a jednocześnie nikt nie wymagał od niego za wiele – miał wejść na kilkanaście minut, nie zabić się o własne nogi, poprzepychać się trochę pod koszem, wykorzystać parę swoich fauli i dać odpocząć lepszym zawodnikom. W cieniu legend zniknęły oczekiwania związane z byciem numerem sześć draftu – w roli maskotki było mu znacznie bardziej do twarzy.
Oczywiście bycie piątym kołem u wozu prowadzonego przez tak wielkie gwiazdy i jednocześnie silne osobowości wymaga dużej odporności psychicznej i jeszcze większego dystansu do siebie. Barkley był jego najlepszym kumplem, ale też uwielbiał się z niego nabijać. Gdy w kwietniu 1995 roku, Kleine opuścił mecz z Charlotte Hornets żeby spędzić czas z rodzącą żoną, Sir Charles, podczas pomeczowego wywiadu, powiedział do kamery:
„Wszystkim nam przykro z powodu Joe’ego, bo to nie jego dziecko. On myśli, że jego, ale gdy zobaczy jak wygląda, mina mu zrzednie. Dlatego dzisiejsze zwycięstwo chcieliśmy zadedykować właśnie jemu”.
Chyba jedynym razem, kiedy Barkley powstrzymał się od wbicia szpili koledze była utrata przytomności przez Kleine’a podczas hymnu, w kwietniu 1996 roku. Wszyscy bardzo się wystraszyli (choć ponieważ byli skupieni na słuchaniu „Gwieździstego sztandaru”, dopiero po kilku sekundach zorientowali się, że środkowy Suns leży na parkiecie), ale na szczęście okazało się, że to nic groźnego.
Chuckster dla Joe’ego i innego bardzo białego człowieka z Phoenix, Danny’ego Schayesa, wymyślił sympatyczną ksywkę „Schleine”, ale już na przykład Michael Jordan na Kleine’a, Luca Longleya i Billa Wenningtona mówił „dwadzieścia jeden stóp gówna”. Gdy Joe – który w playoffach 1998 nie zagrał ani minuty, ale zdobył mistrzowski pierścień – płakał ze szczęścia w szatni Chicago po finałowym tryumfie, Jordan rzucił do niego: „A Ty co się mazgaisz? Przecież to ja harowałem na boisku, żeby to dla Ciebie wygrać”.
Ale Kleine zdawał się nie przejmować uszczypliwościami, ani swoją, zazwyczaj skromną rolą.
W całej swojej karierze tylko raz wyraził niezadowolenie – gdy jego kumpel, Danny Ainge, przejął Suns i przykleił go do ławki. Przed jednym ze spotkań, dla hecy, nabazgrał na taśmie na jednej kostce „I NEED”, a na drugiej „SOME MINUTES” („Potrzebuję paru minut”). Ainge zrozumiał „aluzję” i wpuścił środkowego na 12 minut, a tydzień później… wytransferował go do Los Angeles.
W ogóle on i Ainge stanowili bardzo zgrany duet – także na polu golfowym…
Pewnie dlatego Danny ściągnął go z powrotem do Arizony w sezonie 1998/99. Lata dziewięćdziesiąte Kleine kończył z nosem zmasakrowanym przez Karla Malone’a w jednym z ostatnich spotkań sezonu zasadniczego. Konieczna była natychmiastowa wizyta w szpitalu, 30 szwów i operacja plastyczna. Ainge po meczu przekazał dziennikarzom informację o stanie zdrowia swojego zawodnika następującymi słowami:
„Joe właśnie przechodzi operację plastyczną. Wszystko jest w porządku, właściwie to operacja plastyczna mu się przyda”.
Joe Kleine wychodząc ze szpitala pewnie tego nie wiedział, ale miał wystąpić już tylko w 9 meczach NBA, w tym siedmiu, jako członek Jail Blazers. Czym zajmuje się na emeryturze? Trenowaniem, komentowaniem, zarządzaniem swoją knajpą w Arkansas oraz trwonieniem pieniędzy z tantiem otrzymywanych za swoją rolę w filmie „Eddie”.
Got my check for my part in the movie Eddie. Royalties, straight cash, retirement! pic.twitter.com/i6Z2MnjPvE
Fun Fact: Już 30 lat mija od mojego pierwszego – i do dziś ulubionego – Meczu Gwiazd i chyba najlepszym hołdem dla niego jest fakt, że właśnie rozpoczynający się All Star Weekend 2023 znów odbędzie się w Salt Lake City.
Ja jednak wolałbym nawiązać do niego inaczej – cofając się do 1989 roku. Jako zajarany eurodance’em dzieciak, w 1993 roku dostałem gęsiej skórki, podczas przedmeczowej prezentacji zawodników, gdy wywoływany był Karl Malone, a muzyka w hali zmieniła się nagle w jeden z „bengierów” 2Unlimited (trzymam kciuki, żeby w niedzielę też ktoś puścił to Lauriemu Markkanenowi). Mimo wszystko z czystym sumieniem i przy całej mojej nierdzewiejącej miłości dla muzyki tanecznej sprzed trzech dekad, nie mogę tytułu najlepszej introdukcji allstarowej wręczyć Utah. Ten należy się nawijce Ultramagnetic MC’s, którzy przed meczem w Miami wyrapowali to i owo o każdym z uczestników spotkania. Polecam całość, zwłaszcza jeśli brakuje w Waszym życiu rymowanej opowieści o tym, kto jest kim w NBA u progu lat 90 (jedyna luka, to brak Larry’ego Birda, który w tym sezonie zagrał tylko 6 meczów i nie został powołany z powodu kontuzji).
Cudo. Jeśli byliście skonfundowani na koniec, to spieszę z wyjaśnieniem, że Magic Johnson nie mógł zagrać ze względu na uraz (to był pierwszy od daaawna Mecz Gwiazd bez Birda ORAZ Magica), a na jego miejsce za całokształt został powołany 41-letni, rozgrywający ostatni sezon w karierze, Kareem Abdul-Jabbar.
All-Starem był wówczas także Mark Jackson, co skłoniło mnie po raz kolejny do refleksji, że bardzo żałuję wytransferowania go przez moich Knicksów u progu ich największych sukcesów.
Owszem, może nie był najbardziej godnym zaufania defensorem, ale był niezwykle widowiskowy, był lokalną legendą kosza i był na tyle dobry w kierowaniu drużyną, że z nim w składzie, Nowojorczycy zmusili Chicago Bulls A.D. 1992 do rozegrania siedmiu meczów playoffs. Nikt mnie nie przekona, że tamten skład – wciąż z Jacksonem, Geraldem Wilkinsem i Xavierem McDanielem – nie mógłby osiągnąć tego samego, co osiągnęli przemodelowani Knicks.
Jak więc w ogóle doszło do tego transferu?
Czas spędzony przez Action Jacksona w Wielkim Jabłku pełny był wzlotów i upadków. Przebojem wszedł do drużyny jako 18 pick w drafcie 1987. Również debiutujący wówczas w roli head coacha, Rick Pitino, od razu dał mu miejsce w pierwszej piątce, a żółtodziób pomógł poprawić wynik zespołu o 14 zwycięstw i został Rookie Of The Year, kończąc rozgrywki ze średnimi 13.6 PPG, 10.6 APG (trzeci wynik w całej lidze i rekord ligi wśród debiutantów), 4.8 RPG oraz 2.5 SPG.
Kolejny sezon to kolejne 14 zwycięstw więcej dla Knicks i kolejne wyróżnienia dla Jacksona. Rozgrywający, który podniósł średnią punktową do prawie 17, został powołany do Meczu Gwiazd, a New York Knicks stali się jedną z najszybciej grających drużyn ligi. Nazywano ich „Bomb Squad” bo byli pionierami jeśli chodzi o prominentne uwzględnianie w ataku rzutu trzypunktowego. 386 trafień z dystansu to w dzisiejszych czasach wynik, jaki potrafi wykręcić sam Stephen Curry, ale pod koniec lat 80., był to rekord wszech czasów, lepszy od poprzedniego o 115. W tamtym składzie znalazł się także kolejny rookie z nowojorskimi korzeniami i lokalnie kultowym statusie – Rod Strickland.
Pitino i Knicks byli na fali, którą zdołał dopiero powstrzymać Michael Jordan w drugiej rundzie playoffs. Nowojorczycy mieli przewagę własnego parkietu, ale zmarnowali ją w pierwszym spotkaniu, przegranym po dogrywce, mimo dwucyfrowego prowadzenia w czwartej kwarcie.
Mecz numer dwa wygrali zdecydowanie (Mark Jackson miał 20 punktów i 16 asyst), zatrzymując Jordana na 15 „oczkach” (fun fact: poprzednio na tym blogu użyłem sformułowania „oczka” prawie siedem lat temu, obiecuję, że to drugi i ostatni raz). Jego Powietrzność musiała klasycznie wziąć to do siebie, bo przez resztę serii rzucała już średnio po 41 punktów na mecz. Knickerbockers wygrali spotkanie piąte w Madison Square Garden i tylko jednej celnej – a jakże – trójki, zabrakło im do wymuszenia spotkania numer siedem (nieco wcześniej Trent Tucker był bohaterem drugiej najsłynniejszej czteropunktowej akcji w historii Nowego Jorku).
A potem wszystko się spieprzyło.
Pitino wrócił do NCAA, bo oferta z Kentucky oznaczała prestiż, pieniądze i brak konieczności użerania się z generalnym menadżerem, Alem Bianchim, który nie wierzył w styl gry forsowany przez Ricka.
Z kolei Mark Jackson, z sobie tylko znanych przyczyn, stawił się na obóz treningowy z nadwagą i bez formy. Gdy nowy trener, Stu Jackson, mimo wszystko dał mu miejsce w pierwszej piątce i trzymał go w niej przez 69 meczów, czający się na posadę podstawowego rozgrywającego Rod Strickland wkurzył się i zażądał transferu.
Stu najpierw stracił cierpliwość do narzekającego i niezdyscyplinowanego Stricklanda – który po defenestracji przez okienko transferowe wylądował w San Antonio – a potem, na miesiąc przed końcem rozgrywek, posadził na ławce Jacksona, awansując sprowadzonego ze Spurs weterana, Maurice’a Cheeksa.
Mark – który wciąż miał status bohatera nowojorskich boisk – był nawet wygwizdywany przez kibiców. W pierwszej rundzie playoffów 1990, w której Knicks pokonali Boston Celtics, Jackson grał kolejno 15, 11, 3 i 7 minut, a w decydującym spotkaniu numer pięć w ogóle nie pojawił się na parkiecie. Nowy Jork znów zakończył fazę pucharową na drugiej rundzie, tym razem uznając wyższość Detroit Pistons.
Kolejny sezon, kolejna sinusoida. W wakacje Mark Jackson wybrał się na pojedynek Mike’a Tysona do Las Vegas, gdzie spotkał Pata Rileya, który był świeżo po rozwodzie z Lakers. Populator Showtime powiedział rozgrywającemu, że jest fanem jego gry i że nie ma pojęcia dlaczego trener przestał na niego stawiać. Zapewnił go też, że jeśli będzie ciężko pracował, to prędzej czy później jego talent zatryumfuje. To podziałało motywująco na młodego zawodnika (można powiedzieć, skoro to było w Vegas, że postanowił POSTAWIĆ NA SIEBIE, BA-DUM-TSS), który ogarnął się i przed sezonem znów wygrał walkę o miejsce w pierwszej piątce.
Niestety Stu Jackson został zwolniony po 15 meczach, a pierwszą decyzją nowego szkoleniowca, John MacLeoda, było przeniesienie Marka na ławkę. Koszykarz uważał, że degradacja była niesprawiedliwa, bo trener nie dał mu nawet szansy na wykazanie się i utrzymanie swojej roli. Zdanie podzielali także kibice, którzy z trybun głośno domagali się wpuszczenia na boisko rozgrywającego, na którego rok wcześniej buczeli.
Doszło do tego, że pod koniec lutego 1991, Mark został zawieszony na cztery dni za kłótnię z trenerem i generalnym menadżerem na treningu, choć Jan Hubbard w swoim artykule napisał, że tamtego dnia MacLeod i Bianchi „zachowywali się jak para zbirów besztając Jacksona na oczach całej drużyny”, a sam point guard tylko się bronił. Bianchi stracił pracę tydzień później (jego następca, Dave Checketts, przeprowadził śledztwo w sprawie zawieszenia Marka, po którym zwrócił zawodnikowi pieniądze stracone z powodu opuszczenia dwóch meczów), a trenera zwolniono po sezonie, który Knicks skończyli z rozczarowującym, ujemnym bilansem i choć wślizgnęli się do playoffów, to zarobili w nich fangę w nos od Byków (MacLeod już nigdy więcej nie był head coachem w NBA).
I wtedy – cały w brylantynie – wchodzi Pat Riley. Człowiek, który rok wcześniej w Las Vegas zadeklarował się jako fan Jacksona, przywrócił go do roli podstawowego point guarda, zrobił z Knicks legitnego kandydata do tytułu…
…i przy pierwszej okazji wysłał Marka do Clippersów.
Pisałem już o tym, więc krótko: Knicks zafiksowali się na podkradaniu z Waszyngtonu Harveya Granta i zaniedbali negocjacje nowego kontraktu z Xavierem McDanielem, który urażony przyjął ofertę Bostonu. Bullets ostatecznie wyrównali ofertę Nowojorczyków, zostawiając ich bez skrzydłowego, co zmusiło ich do szukania go na rynku transferowym i wymiany z Clippers za Charlesa Smitha (w którym były szkoleniowiec Lakers widział biedną wersję Jamesa Worthy’ego) i Doca Riversa.
Na domiar złego, wymagała ona zwolnienia dodatkowych funduszy, więc Knicks zrezygnowali też z oferowania nowej umowy Geraldowi Wilkinsowi, który od siedmiu lat był podstawowym shooting guardem i cenionym defensorem.
Rivers w Nowym Jorku dzielił się po równo minutami z drugoroczniakiem, Gregiem Anthonym, a Charles Smith ostatecznie grał mniej niż Anthony Mason (w kolejnych rozgrywkach obydwaj mieli jeszcze skromniejszą rolę, zwłaszcza Doc Rivers, który po 19 meczach zerwał ACL i stracił resztę sezonu). Skoro i tak kluczowy dla progresu Knicks był rozkwit Johna Starksa i Mase’a, to obecność Marka, Geralda i X-Mena raczej w niczym by nie przeszkodziła, a może – kto wie – zmieniłaby coś na lepsze. Jestem przekonany, że McDaniel nie spudłowałby czterech layupów z rzędu, a Wilkins dałby Rileyowi sprawdzoną alternatywę dla fatalnie dysponowanego Starksa w siódmym meczu finałów 1994 (na obwodzie dysponował on wtedy tylko niedoświadczonym Hubertem Davisem, skamieliną Rolando Blackmana i Coreyem Gainesem, który poprzednie dwa sezony spędził błąkając się po CBA).
Mark Jackson nie krył rozgoryczenia. Pierwszy mecz między Clippers i Knicks po transferze spędził na śmieciowej gadce z gośćmi z NYC. Ze Starksem tak się nakręcili, że Pat Riley posadził swojego gracza na ławce na całą drugą połowę, choć to i tak nie powstrzymało wymiany uprzejmości – w pewnym momencie Jackson po prostu podszedł do ławki Knicks i kontynuował wkurzanie obrońcy Knicks, który oblał nagle byłego kolegę wodą i musiał być przytrzymany przez kolegów aktualnych.
Zespół z L.A. wygrał tamto spotkanie, a Nowojorczycy mieli po nim bilans 4-4. Patrick Ewing (19 punktów, 6-16 z gry) pewnie najmocniej odczuwał brak najlepszego point guarda z jakim było (i będzie) mu dane grać w jednej drużynie. Po meczu powiedział: „W ataku wszystko robimy źle, jesteśmy sfrustrowani”. Oczywiście koniec końców wszystko się ułożyło (Knicks wyrównali rekord klubu wygrywając 60 meczów), ale i tak żałuję offseason 1992 na tyle, że z wpisu, który miał mieć trzy zdania i teledysk hiphopowy o Kevinie Duckworthcie i Terrym Cummingsie, zrobiłem kronikę.
Jedyne co mnie pociesza, to że Pat Riley zdawał się rozumieć jak cennych elementów się pozbywa. Jesienią 1992 tak artykułował swoje wątpliwości:
„W zgodnej opinii wszystkich mieliśmy dobry sezon, ale uważam, że nasz ubiegłoroczny skład nie był mistrzowskiego kalibru. Nie chcieliśmy rozstawać się z graczami, których straciliśmy. Xavier McDaniel, Mark Jackson, Gerald Wilkins i Kiki Vandeweghe pracowali ciężko, żeby nasz zespół był dobry. Koniec końców żeby się wzmocnić, musieliśmy coś zmienić, a to wymaga rozstania się z pewnymi zawodnikami. […] Bardzo się obawiam, że straciliśmy za dużo. Mark i X byli wyjątkowymi liderami, tworzącymi w szatni świetną atmosferę. Naprawdę mi przykro, że obydwu już tu nie ma, bo w pełni zaufali naszemu systemowi, a w tym biznesie nie zawsze jest się nagradzanym za tego rodzaju lojalność.”
Nie pozostaje nic innego, jak zakończyć ten post kompilacją akcji Marka Jacksona, żeby przypomnieć sobie jak wyjątkową boiskową postacią był.
Pewnie nie będę oglądał All Star Game 2023, ale mam nadzieję, że będą w nim jakieś podania za plecami.
Fun Fact: Rodney McCray funkcjonuje dzisiaj głównie jako kolejny chłopiec do bicia dla Michaela Jordana i to chyba z najbardziej chwytliwym tytułem: „Ten, któremu dokuczanie Jordana na treningach tak obrzydziło koszykówkę, że zakończył karierę”.
Pisałem już o kiedyś o tym, ale to była wzmianka w długim wpisie poświęconym Jordanowi, więc stwierdziłem, że McCray zasłużył na własny kącik (TOTALNIE NIE BYŁO TAK, ŻE ZAPOMNIAŁEM, ŻE JUŻ O TYM PISAŁEM I ZORIENTOWAŁEM SIĘ DOPIERO PO SKOŃCZENIU TEKSTU, KTÓRY TERAZ PRÓBUJĘ JAKOŚ ODRATOWAĆ. SERIO).
„[Jordan] praktycznie sprawił, że Rodney McCray przestał się nadawać do czegokolwiek. Na treningach ciągle się go czepiał i wykrzykiwał ‚Jesteś przegrywem! Zawsze byłeś przegrywem!’ Rodney zapomniał przez to jak się rzuca.”
Tak to mniej więcej leciało w tym moim starym tekście – cytuję na wypadek gdyby ktoś zapomniał i nie chciało mu się szukać odpowiedniego ustępu we wcześniej załączonym linku. Wypowiedź nabrała wiatru w żagle po „The Last Dance„, który bucowatość MJ’a podniósł niemal do rangi cnoty, ale wątek niezbyt udanej przygody McCraya w Bulls pojawił się już w 1993 roku, w artykule Sports Ilustrated, na temat innego wesołego wątku – uzależnienia Jego Powietrzności od hazardu.
McCray był trzecim numerem draftu 1983. Dwukrotnie wybierano go do teamów All-Defensive (w tym, w 1988 roku, do pierwszej drużyny, obok samego Jordana), a James Worthy uznał go kiedyś za najtrudniejszego przeciwnika z jakim się mierzył – obok Dennisa Rodmana. Wyrobił sobie nazwisko będąc kluczowym elementem silnych składów Houston Rockets (w przegranych z Celtics finałach 1986, miał średnie 15/4/4). Reklamował nawet buty Converse’a:
Jeszcze w latach 90. – jako skrzydłowy Sacramento Kings – rzucał ponad 16 punktów w każdym meczu (i zbierał – najlepsze w zespole – 8 piłek, i rozdawał ponad 4 asysty… takie same średnie miał w tamtym sezonie Scottie Pippen). Ledwie dwa lata później, w trakcie swojego jedynego sezonu w koszulce Byków, jego średnia punktowa spadła do nędznych 3.5. A że więcej już w NBA nie zagrał, i odwieszając buty na kołku miał tylko 31 lat, łatwo było sobie dorobić teorię, że skończył karierę, bo Michael Jordan go „złamał”.
W praktyce – choć wierzę, że naprawdę mógł mieć dość poniewierania na treningach przez MJ’a – powodem wcześniejszej emerytury były kontuzje. Sam Rodney, goszcząc w podcaście Houston Sports Talk, był rozżalony, że w trakcie przygody z Chicago jego ciało zaczęło się sypać, przez co nie mógł pokazać w pełni, co potrafi (podobno jeszcze przed rozgrywkami zapowiedział bratu, że jeśli nie poczuje się lepiej, to może być jego ostatni sezon).
Inna sprawa, że rola w zespole mu też nie odpowiadała (choć może gdyby był zdrowy, byłaby większa?). Szczególnie źle zniósł przyklejenie do ławki w playoffach. W finałach z Phoenix Suns zagrał tylko 4 minuty i gdy wszyscy świętowali three-peat, on stał w szatni z kamienną twarzą, a dziennikarzom powiedział, że to był od początku do końca frustrujący sezon i że na pewno nie wróci na kolejny rok do Chicago…
Fun Fact: Podobno Rodney kiedyś dobrze się bawił. Raz.
Brzmi to tak, jakby zdobycie mistrzostwa z Bulls wprawiło go w tak zły humor, że pewnie się ucieszył, gdy się okazało, iż musi przejść operację przepukliny. Po zabiegu zniknął i wszyscy założyli, że zakończył karierę. Przypomniał o sobie jednak cztery lata później, gdy jesienią 1997 roku próbował przerwać emeryturę i załapać się do składu Clippers, kierowanego wówczas przez jego pierwszego trenera w NBA, Billa Fitcha.
Na szczęście się nie udało.
Myślę, że gra w Clippers to znacznie bardziej traumatyczne przeżycie niż bycie gnębionym przez Michaela Jordana.
PS: Szukając jakiegoś highlightu Rodneya odkryłem, że był też taki baseballista, który przeszedł do historii zagraniem żywcem wziętym z „Nagiej broni”:
❤
A tego naszego McCraya zobaczycie oczywiście na boisku oglądając stare mecze Rockets na YouTube. Jego najbardziej pamiętną akcją będzie jednak zawsze to podanie z autu do Ralpha Sampsona:
Fun Fact: Joe Dumars wydaje się na wskroś staromodnym gościem. Większa część Czytelników tego bloga poznała go już jako weterana, zawsze spokojnego i grzecznego, zwłaszcza na tle kolegów z drużyny, z którymi wkroczył w lata 90 (oraz na tle „dupków z Dream Teamu 2”), choć był grzeczniejszy nawet od swojego późniejszego kolegi z Pistons, Granta Hilla. Zapewne stąd ta otaczająca go aura kulturalnego starszego pana, który wolny czas spędza na bujanym fotelu. Dlatego tak bardzo zdziwił mnie artykuł z 1998 roku, który znalazłem w trakcie spontanicznego przeglądania stron ze starego NBA.com zarchiwizowanych przez Wayback Machine. Poznajemy w nim Joe Dumarsa z innej strony – jako entuzjastę internetu.
<dźwięk_modemu_łączącego_się_z_internetem>
„Strony sportowe są prawdopodobnie moimi najmniej ulubionymi. Mam tego wystarczająco dużo na co dzień. Myślę, że NBA.com to świetna strona, ale ja wolę robić w internecie inne rzeczy. Wiecie czyja strona jest naprawdę interesująca i wchodzę na nią cały czas? Smithsonian Institute. […] Lubię też czytać gazety w wersji online. Jeśli coś ważnego wydarzyło się gdzieś w kraju, to mogę kliknąć i przeczytać o tym artykuł. Najchętniej przeglądam lokalne gazety, bo ich perspektywa jest dla mnie ciekawsza. […] Najbardziej interesują mnie informacyjne, społeczne i polityczne części internetu. W sieci można sprawdzić dług publiczny lub budżet państwa i różne inne rzeczy.”
OKEJ JOE. Dług publiczny i budżet państwa.
W artykule pojawia się też postać George’a Davida, drużynowego speca od komputerów, który podrzucał zawodnikom różne strony do sprawdzenia, zgodne z ich zainteresowaniami. Według niego, Dumars zajarał się najbardziej stronką pozwalającą sprawdzać prognozę pogody.
Może jednak Dumars jest tym dziadygą w bujanym fotelu, za którego go braliśmy? Albo przynajmniej naszym starym.
Artykuł kończy się peanem pochwalnym dla instytucji e-maila. Dostajemy m.in. wzruszającą anegdotę o tym, jak to grający na wyjeździe Joe, włączył pewnej nocy komputer – pewnie żeby sprawdzić dług publiczny – a w skrzynce odbiorczej czekała na niego wiadomość od jego synka. Dumars mówi też, że dzięki poczcie elektronicznej może teraz łatwiej załatwiać swoje interesy.
Oczywiście nie wszystkie interesy Joe był w stanie załatwić przez internet
(Jest teoria, że w momencie zrobienia tego zdjęcia, Dumars wybierał właśnie w drafcie Darko Milicicia zamiast Carmelo Anthony’ego, Chrisa Bosha i Dwyane’a Wade’a… ba, nawet zamiast Matta Bonnera)
Choć i tak znacznie lepszym zastosowaniem internetu jest uwiecznienie tej akcji Joe Dumarsa, pochodzącej z meczu, w trakcie którego zostałem fanem New York Knicks: