Fun Fact: Jak wspomniałem wczoraj, naprawdę nie wiem jakim cudem do tej pory bez autonomicznej wzmianki ostała się jedna z najbardziej kultowych anegdot dotyczących patrona tego bloga, Jerome’a Kerseya, o tym, jak to w 1995 roku – w trakcie jego jedynego sezonu w Warriors – spuścił łupnia na treningu szukającemu zaczepki Latrellowi Sprewellowi, który chwilę później wrócił na rewanż uzbrojony w sztachetę.
Niniejszym więc to czynię.
W sztachetę.
(Tak naprawdę to w kantówkę, ale sztacheta brzmi bardziej awanturniczo)
(I tak naprawdę to – według Jerome’a Kerseya – kwestię kantówki rozdmuchała prasa)
(I w ogóle to nie wierzcie w tę część, w której Sprewell odgraża się na koniec, że pójdzie po spluwę – z angielskiego „piece” – bo podobno powiedział „peeps”, czyli najzwyczajniej w świecie straszył kolegami)
(Ale ja i tak w żadne dementi nie wierzę, bo Spree i w życiu, i na boisku był personifikacją świszczącej przed czyjąś twarzą sztachety, więc ta anegdota pasuje zbyt dobrze… No bo niby co zrobił? Zaprosił Kerseya na herbatkę?)
Fun Fact: Z transmisji wczorajszego spotkania Knicks-Mavs dowiedziałem się, że w składzie Dallas jest obecnie trzech zawodników, którzy urodzili się tego samego dnia. 26 czerwca 1984 roku na świat przyszli Deron Williams, Raymond Felton i J.J. Barea. Niezwykły zbieg okoliczności. Inny zbieg okoliczności: także 26 czerwca, choć 1962 roku, urodził się Jerome Kersey. O którym pamięć wciąż ma się dobrze:
Fun Fact: W najbliższą niedzielę, na leżącej niedaleko Portland wysepce Sauvie Island nastąpi oficjalne otwarcie specjalnego labiryntu wyciętego w polu kukurydzy przez firmę Bella Organic Pumpkin Patch & Winery. Piszę o tym dlatego, że korytarze układają się w hołd dla Portland Trail Blazers i zmarłego pół roku temu patrona tego bloga…
Takie przymiotniki dominują w tekstach poświęconych śmierci Jerome Kerseya i nie odczuwam potrzeby silenia się na żadne zestawienia innych słów, które miałyby je zlepić w kolejny tekst upamiętniający postać Kerseya. Wszystko o nim – zarówno jako człowieku jak i koszykarzu – jest w tej wyliczance, a co najważniejsze, te przymiotniki padły z ust osób, które były zdecydowanie bliżej Jerome’a niż jakiś tam gość, który użył jego nazwiska w nazwie bloga (która zresztą została wymyślona przez Billa Schonely’ego, komentatora radiowego meczów Blazers).
Jerome Kersey był mi bliski bardziej jako symbol pewnej epoki w amerykańskiej koszykówce niż jako człowiek, czy nawet sportowiec. Gdy zaczynałem interesować się NBA, Kersey najlepsze piorunujące wsady, dewastujące bloki i odczuwalne sejsmicznie zderzenia z rywalami pod koszem, tudzież z parkietem, miał już za sobą. Wciąż jednak był postacią ekscytującą, która wpadła mi w oko podczas finałów z 1992 roku, a potem zapuszczała korzenie w koszykarskiej części mojego serca poprzez highlighty, naukę historii ligi i aktualne epizody, które od czasu do czasu pokazywały nam kultowe retransmisje meczów Blazers w telewizji publicznej. Kersey, nie do końca świadomie, stał się jednym z moich ulubionych zawodników, co uzmysłowiłem sobie dopiero gdy 3 lata temu szukałem nazwy dla tego bloga. Jerome był jednym z dwóch zawodników, którzy przyszli mi wtedy do głowy jako godni patroni stronki poświęconej latom 90 w NBA. Tym drugim był Orlando Woolridge, który też przedwcześnie zmarł, 31 maja 2012 roku, także w wieku 52 lat…
W jednym z pierwszych postów na tym blogu wyjaśniałem wybór Kerseya na głównego patrona następująco:
„Jerome Kersey po prostu pasuje na patrona czegoś co garściami czerpie z pierwszej połowy lat 90. w NBA. Był twardzielem. Miał flat topa. Michael Jordan pozbawił go tytułu mistrzowskiego. I już te trzy rzeczy czynią z niego chodzącą (i szybującą do kosza aby wykonać wsad) definicję zawodowej koszykówki amerykańskiej z tamtego złotego okresu. Nie ma zmiłuj.”
I tego trzymam się do dziś. I będę trzymał. Dlatego nie zmieniam nazwy strony i wciąż pozwolę sobie na posługiwanie się nazwiskiem i ksywką Jerome’a Kerseya jako wytrychem, otwierającym w naszych głowach sejf zawierający tęsknotę za złotą – w moim przekonaniu – erą NBA. Mam nadzieję, że będzie to też godny hołd dla koszykarza, który na pewno zasługuje na pamięć i który jeszcze nie raz pojawi się na łamach tego bloga.
Na zakończenie tej notki oddam głos byłemu koledze Jerome’a z pamiętnych składów Blazers, Terry’emu Porterowi. Mimo smutku i żalu postanowił on zwrócić się w kilku słowach do wszystkich osób, którym śmierć Kerseya nie była obojętna. Choć trudno patrzy się na nierówną walkę Portera z uczuciami, to uznałem, że warto w tym tekście w jakiś sposób oddać też hołd Kerseyowi jako człowiekowi, a to może zrobić tylko ktoś, kto dobrze go znał i był jego przyjacielem.
Fun Fact: Wybór trzeciego gracza do frontcourtu mojej All-Time Favorite 1st Team wbrew pozorom nie był łatwy, ale ostatecznie nie mógł być inny. Nie przy takiej nazwie strony, nie przy naprędce wymyślonym kryterium, że mile widziany jest występ w najbardziej czerstwej reklamie salonu samochodowego like, ever…
Kersey dostaje miejsce w pierwszym składzie jako patron, bo gdybym pominął zasługi w użyczaniu nazwiska dla nazwy bloga, pewnie oddałbym jego miejsce komuś innemu. I właśnie dlatego – żeby nikt z najbliższych memu sercu zawodników nie czuł się pokrzywdzony, postanowiłem poza 1st Team wybrać także moją drugą i trzecią ulubioną pierwszą piątkę… i do każdej z nich dodać po jednym sixth-manie. Tylko takie rozwiązanie pozwoliło mi się pozbyć migren, bezsenności i urojonej rwy kulszowej, które nawiedzały mnie podczas prób wyklarowania składu All-Time Favorite Team. Mam już komplet więc będę kontynuował ujawnianie mojej ekipy wszech czasów w kolejnych wpisach.
Mój wyjściowy small forward miał już wiele występów na MMJK (co zrozumiałe) i jeszcze wiele go czeka. Mając tę świadomość pozwalam sobie nie mieć przygotowanego na dziś żadnego interesującego „fun factu”. No chyba, że ktoś nie wie jak się wymawia „Jerome Kersey”…
Według statystyk YouTube, już 53 osoby skorzystały z tej podpowiedzi.
Fun Fact: Jerome Kersey poza kończeniem akcji koszykarskich wsadem i braku litości dla przeciwników ma jeszcze jedno hobby – zbiera pudełka zapałek…
…Ekhm, miałem na tym jednym zdaniu zakończyć ten wpis ale nie podejrzewałem, że zbieranie pudełek z zapałkami tak wybitnie nie sprawdza się w roli puenty. Tradycyjnie po pomoc zwracam się więc do YouTube’a, gdzie można znaleźć najróżniejsze puenty na każdą okazję.
Fun Fact: Skoro wracam po przerwie, to warto poprosić o wytrwałość w prowadzeniu bloga jego patrona. Choć czy jest sens prosić kogoś kto nie zna litości?