Zydrunas Ilgauskas

Zydrunas Ilgauskas

Fun Fact: Od razu przyznaję, że już raz ten żart publikowałem w internecie, ale nie został po nim żaden ślad, więc bez wyrzutów sumienia raz jeszcze go wrzucam: oto Zydrunas „News Of The World” Ilgauskas, kapitan w pierwszej piątce koszykarzy NBA przypominających okładki płyt zespołu Queen:

Kto uzupełnia tę formację?

Nie obiecywałem nikomu hermetycznego, ninetiesowego składu, więc bez wyrzutów sumienia wrzucam na jedynkę Trae’a „Queen II” Younga, bo to podobieństwo jest ponadczasowe.

Jego partnerem będzie ten, na myśl o którym wielu kibicom odpala się w głowie „We Are The Champions”, czyli Michael „Live From Heaven” Jordan.

Formację podkoszową uzupełnia gość lubiący nosić suknie i nie mający zapewne nic przeciwko temu, by mieć ksywę „Królowa”. Choć nazwa albumu, do którego okładki jest podobny, pasuje do niego nawet lepiej. Tupiemy i klaszczemy jak przy „We Will Rock You” dla Dennisa „Innuendo” Rodmana.

A wyjściowy skład domykamy dowolnym skrzydłowym w stroju Golden State Warriors z lat 1997-2002 z piorunem na boku, choć ze względu na charyzmę stawiałbym na Latrella „ścieżka dźwiękowa do Flasha Gordona” Sprewella.

Gdybym nie ograniczał się na tym blogu tylko do lat 90., to też chętnie odgrzałbym innego swojego kotleta, który zniknął już z internetu – galerię pod tytułem „Rysie, które wyglądają jak gracze Charlotte Bobcats”.

Otagowane , , ,

Eric Snow

Fun Fact: Zapomniałem o Ericu Snowie.

Serio.

Ja wiem, że czasem się tylko tak mówi, żeby podkreślić brak doniosłości czyjejś kariery lub przesadną zwyczajność postaci, ale ja naprawdę, najzwyczajniej w świecie zapomniałem o jego istnieniu.

Jest wielu koszykarzy z lat 90., o których nie myślę na co dzień, ale gdy do głowy wpada mi taki, na przykład, Darnell Mee, to wpada jako, owszem, dawno nie widziany, ale stary znajomy. Eric Snow jednak pojawił się w mojej głowie nagle, znikąd, ba, nawet sam go sobie nie przypomniałem, tylko jego nazwisko mignęło mi gdzieś w jakimś tekście. I przez krótką chwilę jego koncept wydał mi się zupełnie obcy.

Eric Snow?

A nooo taaaak.

Eric Snow.

Kolejną chwilę, zajęło mi jeszcze oswojenie się z faktem, że Eric Snow istniał także w latach 90. Kojarzę go jako uprawiacza roli we wczesnolebronowych Cavs i, wcześniej, w iversonowskich Sixers, ale w komplecie z nazwiskiem wyleciało mi z głowy, że po parkietach NBA biegał już w połowie ninetiesów, jako zawodnik Seattle Supersonics.

Do ligi trafił dokładnie w drafcie 1995 roku, w którym, mam wrażenie, najwyżej wybierające zespoły były pijane. Warriors potrzebowali gracza robiącego różnicę, a wybrali Joe Smitha. Clippers potrzebowali Jerry’ego Stackhouse’a, ale zamiast wybrać Jerry’ego Stackhouse’a, wzięli Antonio McDyessa, który też by im się przydał, ale wymienili go na Brenta Barry’ego. Sixers potrzebowali Stackhouse’a i go wzięli, ale już rok później go nie potrzebowali, bo był niekompatybilny z Allenem Iversonem. Bullets potrzebowali w zasadzie wszystkiego (ale szczególnie ciekawie myśli się w ich kontekście o połączeniu Damona Stoudamire’a z Chrisem Webberem i Juwanem Howardem) a wybrali coś, co akurat mają, czyli kolejnego zdolnego power forwarda, który nie chciał grać ani na centrze, ani na skrzydle – Rasheeda Wallace’a. Timberwolves wybrali doskonale, ale założę się, że też byli pijani, skoro postawili na chłopaka z liceum… Natomiast nikt, niezależnie od stanu upojenia nie obstawiłby raczej, że wybrany z ósemką (tuż za Stoudamire’em i dwa miejsca po Bryancie Reevesie, który był jednocześnie i niewypałem, i solidnym wyborem – takim poborowym Schroedingera) Shawn Respert będzie miał gorszą karierę niż jego kolega z backcourtu Michigan State, Eric Snow.

Snow z numerem 43 został zaklepany przez Milwaukee Bucks i wyekspediowany do Seattle za superrandomową paczkę składającą się z wybranego 11 miejsc później Eurelijusa Zukauskasa i pick, który miał się rok później stać przyszłym reprezentantem Polski, Jeffem Nordgaardem. Zukauskas, litewski wielkolud, został w ogóle w chwili przyjęcia do NBA pomylony z innym litewskim wielkoludem. Gdy przyszła pora na wyczytanie 53-go nazwiska, Russ Granik (nie jestem w sumie pewny, że Granik, ale strzelam, że w 1995 roku był już zwyczaj prowadzenia drugiej rundy przez zastępcę komisarza) wypalił, że „Supersonics wybierają Zydrunasa Ilgauskasa”, który miał trafić do NBA dopiero rok później (nie do końca wiadomo, czy przejęzyczył się prowadzący, czy zgłaszający pick Ponaddźwiękowcy).

Erica Snowa z kolei można było pomylić z nowym kolegą, Nate’em McMillanem. Obaj byli dużymi rozgrywającymi skupiającymi się na podawaniu piłki i nieustępliwej defensywie. Jako rookie awansował ze swoim zespołem do finałów i choć wystąpił w serii z Bulls w każdym meczu, to łącznie spędził na parkiecie tylko 9 minut – raz miał 2 zbiórki, 2 faule i 1 niecelny rzut, raz tylko niecelny rzut, raz pojedynczą asystę, raz pojedynczą stratę a dwukrotnie „zarobił” po jednym trylionie, tudzież bilionie.

Choć wydawał się idealnym następcą dla „Pana Sonica”, który z powodu problemów ze zdrowiem zaczął opuszczać mecze, czas spędzony na boisku przez Erica zbytnio się nie wydłużał. Jako debiutant grał po 9 minut w meczu, a w drugim roku, w którym Nate pauzował 45 razy, raptem po 11. Trzeci sezon miał być przełomem, bo McMillan planował już zakończenie kariery, ale George Karl (któremu w debiutanckim sezonie zdarzyło się nazwać Erica najlepszym defensorem w zespole) ściągnął Grega Anthony’ego i potraktował Snowa, jak – nomen omen – zeszłoroczny śnieg. 24-latek albo nie grał w ogóle, albo grał po 4 minuty i w końcu, w styczniu 1998, litościwie został oddany do Filadelfii za pick drugorundowy.

Larry Brown miał nosa.

Eric pasował do Iversona idealnie. Pomógł odblokować finalną formę Allena, który dzięki niemu nie musiał udawać point guarda oraz nie musiał kryć shooting guardów. Dla Snowa to też był wymarzony układ, bo dokładnie taka dynamika towarzyszyła mu na studiach, gdy był partnerem wspomnianego już Resperta – niewysokiego łowcy punktów.

(Eric i Shawn podobno umówili się, że będą nosić w NBA ten sam numer – pierwotnie miała być to trzynastka, ale ponieważ Glenn Robinson zaklepał sobie taką koszulkę w Milwaukee, postawili na trójkę, by rok później wrócić do pierwszego pomysłu – Snow zmienił numer na 13, a Respert obszedł problem z Big Dogiem zmieniając kolejność cyfr i grając z 31… No dobra, z tą trzynastką i trzydziestką jedynką to tylko zgaduję, ale nie wydaje mi się, żeby jednoczesna zmiana koszulek na takie właśnie numery była przypadkiem… No i w ogóle, Snow i Respert musieli być wkurzeni w dniu draftu, że Bucks, którzy zwerbowali Shawna – via Detroit i Portland – wybrali też Erica, ale oddali go od razu do Sonics… Choć gdyby trafili do jednego zespołu, to gra z tym samym numerem byłaby jeszcze bardziej utrudniona.)

Ale wracając do Snowa i Iversona, to przeczytałem gdzieś porównanie ich dynamiki do tego, co łączyło Joe Dumarsa i Isiah Thomasa. Oczywiście Joe był graczem znacznie większego kalibru niż Eric, ale też był siłą spokoju u boku kreatywnego geniusza. Poza tym, tak jak Michael Jordan powiedział kiedyś, że defensorem sprawiającym mu najwięcej kłopotów był Dumars, tak Kobe Bryant w 2002 roku jako najtrudniejszego rywala wskazał właśnie Snowa.

A jakby podobieństw było mało, to Eric Snow dostał kiedyś nawet nagrodę imienia Joe Dumarsa.

Ta idealna synergia między Snowem i AI wykiełkowała w lokautowych rozgrywkach 1998/99. Jej owocem był pierwszy od 1991 roku awans Sixers do playoffs (i od razu wygrana 3-1 seria z Magic), tytuł króla strzelców dla Iversona i drugie miejsce w głosowaniu na Most Improved Player dla Erica, który zaliczał średnio 8.6 PPG, 6.3 APG i 2.1 SPG (dziewiąty wynik w lidze).

Eric Snow nigdy nie był cool, bo trudno być cool wyglądając wiecznie jak 12-latek, ale o jego wkładzie w ewolucję Allena Iversona i odmianę losu Sixers, którzy byli jedną z najsłabszych drużyn lat 90., nie powinno się zapominać.

Mi głupio, że zapomniałem, ale z drugiej strony, jak się pamięta Darnella Mee, to nic dziwnego, iż kosztem czegoś innego.

Otagowane

Derek Harper

Derek Harper

Fun Fact: I znów zaczynam kolejny wpis w momencie kulminacyjnym wpisu poprzedniego, a właściwie to chwilę wcześniej… W akcji poprzedzającej trójkę Sama Cassella, która przesądziła losy trzeciego meczu finałów z 1994 roku, to Derek Harper wyprowadził Knicks na prowadzenie rzutem z półdystansu, na 88:86, 52 sekundy przed końcowym gwizdkiem. W ostatnich pięciu i pół minutach, Harper rzucił 7 z 16 punktów gospodarzy, będąc siłą spokoju i kończąc rozczarowujący występ Nowojorczyków z 21 punktami, 9-15 z gry, 3 trójkami, 7 zbiórkami, 3 asystami i 4 przechwytami.

Choć w pierwszym i szóstym starciu w ofensywie się nie spisał (odpowiednio 3-10 oraz 2-10 z pola), to przekrojowo wypadł bardzo dobrze, ze średnimi 16.4 PPG (to niemal dwa razy więcej niż zaliczał w koszulce Knicks w sezonie zasadniczym), 3.0 RPG, 6.0 APG i 2.4 SPG oraz skutecznością 46.7% z gry i 43.6% za trzy przy 5.6 próbach z dystansu na mecz.

17 trafień za trzy w całej serii było wyrównaniem rekordu finałów, ustanowionego rok wcześniej przez Dana Majerlego. I choć może się to wydawać archaicznym wyczynem, to trzeba Wam wiedzieć, że ten rekord przetrwał aż do 2008 roku, gdy 22 trójki ustrzelił dla Celtics Ray Allen. Warto dodać, że John Starks w 1994 roku miał tylko jedno trafienie z dystansu mniej niż Harper. SZKODA, ŻE NIE TRAFIŁ ŻADNEJ Z JEDENASTU TRÓJEK W SIÓDMYM MECZU, CO NIE?

Sprowadzony w połowie sezonu z Dallas rozgrywający, był w finałach trzykrotnie najlepszym strzelcem Knicks – w meczach numer 3, 4 i 7. A te 17 trójek nie było przypadkiem – Harper był jednym z najchętniej korzystających z dobrodziejstw łuku graczy swoich czasów. Gdy odchodził z Nowego Jorku po sezonie 1995/96, był na siódmym miejscu w rankingu najlepiej trafiających za trzy graczy w historii NBA z 908 trafieniami (wyprzedzali go tylko Dale Ellis, Reggie Miller, Chuck Person, Danny Ainge, Michael Adams i Vernon Maxwell).

Knicks nie przedłużyli kontraktu z Harperem, bo to było lato błyskawicznej przebudowy i odmładzania składu, ale Derek ucieszył się szczerze z możliwości powrotu do Dallas, gdzie spędził pierwsze 10,5 roku profesjonalnej kariery.

Kariery tak udanej, że zakończonej zastrzeżeniem numeru przez zespół z Teksasu.

Ba – tak udanej, że fani Mavs wybaczyli mu sknoconą końcówkę czwartego meczu drugiej rundy playoffs 1984. Dallas mogli wówczas wyrównać stan serii na 2:2. Na tablicy wyników widniał remis oraz zegar odliczający ostatnie 13 sekund regulaminowego czasu gry. Niestety Derek, który był wówczas debiutantem, owej tablicy się dobrze nie przyjrzał i gdy dostał piłkę, przytrzymał ją aż do końca, myśląc, że jego zespół wygrywa.

Mavericks przegrali dogrywkę, następny mecz i całą serię. Trzy lata później, gdy był już młodą gwiazdą (16.0 PPG, 7.9 APG, 2.2 SPG, powołanie do All-Defensive 2nd Team), znowu zawalił końcówkę, tym razem drugiego meczu pierwszej rundy z Supersonics. Wprowadzając piłkę do gry na cztery sekundy przed końcem i przy wyniku 110:110, Harper popełnił błąd kroków. Piłka trafiła do rywali, Dale Ellis wymusił faul, ustalił wynik na 112:110 i Seattle wyrównało stan serii, wygrywając też kolejne dwa starcia w formule best-of-five.

W 1996 roku żaden kibic w Mavs nie miał jednak wątpliwości, że wita z powrotem legendę klubu. Choć Derek marzył o zakończeniu kariery w Dallas, klub wysłał go po roku do Orlando, skąd z kolei trafił do Lakers, którzy zaś po sezonie 1998/99 opchnęli go do Pistons, od gry dla których wolał jednak zasłużoną emeryturę.

Po 16 latach w NBA (w czasie których dziesięciokrotnie występował w playoffs), Derek Harper był jedynym jej zawodnikiem, który uzbierał ponad 16000 punktów, 6500 asyst i 1900 przechwytów. Z czasem udawało się to kolejnym koszykarzom, ale to nadal pozostaje bardzo ekskluzywny klub, którego członkami są dziś tylko John Stockton, Gary Payton, Jason Kidd, Chris Paul i LeBron James.

Przypominam, że Derek Harper nigdy nie zagrał w Meczu Gwiazd i wydaje się to równie dużym niedopatrzeniem, co przedryblowanie końcówki meczu playoffowego, bo się myślało, że twoja drużyna prowadzi.

Otagowane

Sam Cassell

Fun Fact: Sam Cassell to jeden z trzech najbardziej prominentnych graczy NBA lat 90., którzy do dziś nie mieli żadnego pełnoprawnego wpisu na tym blogu (nie liczę pobocznych wrzutek z cyklu „Fuckin’ Look At This Photograph”), a mówimy o archiwach obejmujących 12 lat radosnej twórczości (drugi to Drażen Petrović, a trzeci Terry Porter, choć możliwe, że o kimś jeszcze zapomniałem).

Czas więc nadrobić tę zaległość.

Tylko od czego by tu zacząć?

Może od momentu, który był kulminacyjnym punktem poprzedniego wpisu. Przypomnijmy – jest około minuty do końca trzeciej kwarty, trzeciego meczu finałów 1994. Anthony Bonner właśnie przerzucił swoją górę mięśni nad Robertem Horrym, kończąc kontratak wsadem. Knicks gonią wygrywających cały mecz Rockets, a dosłownie chwilę wcześniej na parkiecie pojawia się debiutant, wybrany niecały rok wcześniej z numerem 24 w drafcie, Sam Cassell.

Pochodzący z Baltimore i występujący w słynnym liceum Dunbar (to ta drużyna, w której jednocześnie grali Muggsy Bogues, Reggie Lewis, Reggie Williams i David Wingate) zdążył przez cały sezon zapracować na zaufanie Rudy’ego Tomjanovicha. Był pierwszym debiutantem, który wyszedł w pierwszej piątce Rakiet jako point guard od rozgrywek 1979/80, rzucał prawie po 7 punktów i rozdawał niecałe 3 asysty w każdym meczu oraz pobił rekord klubu pod względem trójek trafionych przez debiutanta (co prawda było ich tylko 26, ale to były takie czasy… a rekord pobił trzy lata później Matt Maloney ze 154 celnymi rzutami i dopiero Jalen Green w 2022 roku poprawił ten wynik o 3, choć trzeba pamiętać, że w czasach Maloneya, linia była bliżej kosza). W siódmym, decydującym meczu drugiej rundy z Phoenix Suns w 1994, Cassell miał 22 punkty i 7 asyst, trafiając 8 z 12 rzutów (podstawowy backcourt, Kenny Smith i Vernon Maxwell, zmarnował wówczas 15 z 22 prób rzutu). W drugiej połowie sezonu trener zwykł sadzać Smitha na ławkę w czwartych kwartach i dawać szansę nieustraszonemu debiutantowi z wyraźną smykałką do wielkich momentów.

Nie inaczej było w Game 3, gdzie Sam spędził na boisku ostatni kwadrans. Gdy wszedł, Houston było w trakcie obsranka. Przez dziesięć i pół minuty nie trafili żadnego z 12 rzutów z gry i dopiero akrobatyczny wjazd pod kosz Cassella przerwał tę złą passę, akurat wtedy, gdy Knicks zbliżyli się na dwa punkty. Gospodarze mozolnie odrabiali straty, aż wreszcie, na mniej niż 3 minuty przed końcem, po rzucie z półdystansu Patricka Ewinga, wyszli na pierwsze prowadzenie, 82:81.

Pat miał fatalną skuteczność w tym meczu (9-29) i w skali całej serii (36.3%), ale zdobył te i później jeszcze dwa ważne punkty, co i tak było większym wkładem w crunch time niż w pierwszych trzech meczach finałów dał rywalom Hakeem Olajuwon – jego skuteczność z gry w czwartych kwartach to 0-4 w Game 1 oraz 1-4 w Game 2 i 3.

Może właśnie dlatego – w kluczowym momencie spotkania, przy dwupunktowym prowadzeniu Knicks i zegarze zbliżającym się do pół minuty – Hakeem nie forsował rzutu i po nieudanej próbie zrzucenia z siebie Ewinga, oddał piłkę na obwód, do niepilnowanego Sama Cassella, którego na chwilę stracił z oczu Derek Harper. BANG! i prowadzenie gości na 32 sekundy przed końcem.

Dziś mówi się, że to był game winner, choć to nie były ostatnie punkty meczu i trzeba było jeszcze czterech trafień z rzutów wolnych, żeby utrzymać zwycięstwo. Wszystkie one były autorstwa Sama Cassella. Po stracie Knicks (ruchoma zasłona Ewinga) i taktycznym faulu, rookie z zimną krwią zwiększył prowadzenie Rockets do 91:88. Na trzy sekundy przed końcem, Olajuwon sfaulował rzucającego za trzy Johna Starksa, ale wtedy należały się za to jedynie dwa osobiste. John pierwszy trafił, a drugi umyślnie spudłował, ale najwyżej podskoczył Otis Thorpe, biorąc od razu czas. Po wznowieniu piłka znowu trafiła do Cassella, ten znowu został wysłany na linię rzutów wolnych i znowu, żeby Houston było bezpieczne, musiał trafić dwukrotnie. Tak ustalił wynik na 93:89.

(Choć Olajuwon na sam koniec meczu zachował się baaardzo ryzykownie, dwa razy próbując blokować rozpaczliwy rzut za trzy Ewinga, który tylko zmniejszyłby rozmiary porażki, ale w przypadku kontaktu między zawodnikami i fartownego trafienia, dawał Knicks szansę na dogrywkę)

Cassell miał jeszcze większy wkład w drugie mistrzostwo (31 punktów w drugim starciu z Magic), a w swoim trzecim sezonie był już uważany za jednego z najlepszych zmienników w całej lidze. I wtedy Rakiety połasiły się na Charlesa Barkleya, a Sam Cassell rozpoczął odyseję. Najpierw trafił do Suns, gdzie zagrał 22 mecze. Potem powędrował do Dallas na 16 spotkań. Ostatecznie wylądował w New Jersey, gdzie wreszcie dostał prominentną rolę i już w pierwszym pełnym sezonie wprowadził podnoszących się z kolan Nets do playoffów 1997 (zakończonych szybkimi bęckami od Bulls, ale jednak).

Kolega klubowy, Kendall Gill, tak wtedy opisał to, co młody weteran miał do zaoferowania:

„Sam jest jak Star Trek. Dotarł tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden z nas. Ma dwa pierścienie mistrzowskie. Też chcemy tam się znaleźć.”

Sam Cassell jak Star Trek:

Także Sam Cassell jak Star Trek:

Otagowane

Anthony Bonner

Anthony Bonner

Fun Fact: Taką laurkę od Pata Rileya, nasz bohater dostał w końcówce sezonu 1993/94, w której swoją solidną grą pomógł Knicksom wygrać 15 kolejnych spotkań:

„Jest kwintesencją gracza do zadań specjalnych. […] Jeśli istnieje gracz, który uosabia nasz styl gry, jest nim Anthony Bonner.”

Seria zwycięstw zaczęła się od meczu, w którym Brylantynowy Pat przemodelował pierwszą piątkę, zastępując w niej Johna Starksa i Charlesa Smitha Hubertem Davisem i właśnie Bonnerem. Podpisany przed sezonem jako wolny agent, po trzech latach w Sacramento, Anthony dokończył sezon jako gracz podstawowego składu, opuszczając w międzyczasie tylko jeden mecz po wypadku samochodowym (w końcu przywalenie samochodem w drzewo nie mogło być dużo gorsze od przywalenia na treningu w Charlesa Oakleya).

W roli startera wystąpił też w pierwszych siedmiu starciach playoffowych. Niestety bójka Dereka Harpera i JoJo Englisha, po której rozgrywający nowojorczyków został zawieszony na dwa mecze (łagodna kara, jeśli weźmiemy pod uwagę, że szarpali się praktycznie siedząc na kolanach Davida Sterna), wymusiła na Pacie Rileyu zmianę pierwszej piątki w czwartym starciu półfinałów konferencji z Bulls. Greg Anthony zastąpił Harpera, a Starks i Smith wrócili do wyjściowego składu po raz pierwszy od dwóch i pół miesiąca.

I tak już zostało na resztę wiciemistrzowskiego runu, a Bonner z podstawowej piątki trafił niemal poza rotację.

Jasne, że Bonner był graczem ograniczonym ofensywnie, zwłaszcza grając na pozycji small forward (w rozgrywkach 1993/94, w meczach rozpoczętych od pierwszej minuty, miał średnie osiągi na poziomie 5.0 PPG w sezonie zasadniczym i 3.3 PPG w playoffs), a jego brak na boisku nie zachwiał jakoś szczególnie ich twardą defensywą, ale i tak dziwi mnie, że w ostatnich osiemnastu pojedynkach playoffów 1994, Riley skorzystał z „kwintesencji zadaniowca” i „uosobienia stylu Knicks”, tylko sześciokrotnie.

W finałach zagrał łącznie 11 minut w dwóch meczach, choć Riley zapowiadał jego powrót do rotacji. Pojawił się po raz pierwszy dopiero w końcówce trzeciej kwarty trzeciego meczu. Knicks byli w tamtym momencie mozolnie próbowali zmniejszać dwucyfrową stratę punktową. Gdy Bonner wszedł na parkiet, kibice MSG zgotowali mu bardzo głośne przyjęcie. Niecałą minutę później odwdzięczył im się jedną z najmocarniejszych akcji Knicks w tamtej serii:

(A potem przypomniał, że był najgorszym wykonawcą wolnych w drużynie, który trafiał je ze skutecznością 47%: podchodził aż trzy razy do bonusowego osobistego za faul przy wsadzie, bo gracze Rockets dwukrotnie zbyt wcześnie wchodzili w „trumnę”, i trzy razy spudłował).

Anthony został na kolejny sezon w Knicks i choć wrócił do okazjonalnych występów w pierwszej piątce i ogólnie spędzał na parkiecie średnio tyle samo minut, co rok wcześniej, to jego skuteczność spadła z 56.3% do 45.6%, a średnia punktowa z bardzo skromnych pięciu do przepraszających, że żyją trzech z ośmioma dziesiątymi. Choć czasami dwa z tych trzech punktów wyglądały tak:

W playoffach, które zakończyły się dla Knicks po jedenastu meczach, porażką 3-4 z Pacers, Bonner powrócił jednak na obrzeża składu. Pojawił się w sześciu pojedynkach, a jego średnia minut względem sezonu zasadniczego zmniejszyła się ponad trzykrotnie.

Skoro stawiający defensywę ponad wszystko Riley nie zawsze widział miejsce na parkiecie dla Bonnera, tym bardziej nowy trener Knicks, Don Nelson, nie próbował szukać dla niego roli. Jego kontraktu nie przedłużono, ale w grudniu 1995 roku, nasz bohater dostał ofertę pracy z Włoch. Virtus Bologna szukał skrzydłowego, po tym jak rękę złamał Orlando Woolridge. W 12 meczach, Bonner rzucał prawie 17 punktów, zbierał prawie 10 piłek i przechwytywał piłkę prawie 3 razy. Przepisy zabraniały mu występów w Eurolidze, dlatego tylko z ławki oglądał, jak skrzydłowy Realu Madryt, Amerykanin litewskiego pochodzenia, Joe Arlauckas, ustanawia współczesny rekord rozgrywek, rzucając 63 punkty (choć to Radivoj Korać jest bezsprzecznym rekordzistą wszech czasów różnych euroligowych iteracji – w sezonie 1964/65, w dwóch meczach jego OKK Belgrad ze szwedzkim Alviksem, rzucił 71 i 99 punktów). Po meczu Bonner poszedł na drinka z Arlauckasem i powiedział mu, że gdyby grał, to Joe „byłby na kolanach przed przerwą”, co jest anegdotą tak nieważną, jak idealnie pasującą do bonnerowego vibe’u. Anthony wrócił do Stanów przed fazą pucharową Serie A, bo pojawiło się miejsce w składzie Orlando Magic. Zagrał 4 razy w sezonie zasadniczym (10.8 MPG, 3.3 PPG, 4.8 RPG), 4 razy w playoffs (4.0 MPG, 0.8 PPG, 0.5 RPG) i tyle.

Jego kariera w NBA trwała tylko 5 pełnych sezonów. Mało, jak na speca od zbiórek i obrony, który odgrywał sporą rolę w jednej z najlepszych drużyn lat 90. W sam raz, jak na klasyczny przypadek skrzydłowego rozdartego między pozycjami z nieistniejącym repertuarem ofensywnym. Nie każdy jednak jest Dennisem Rodmanem.

Ja miałem słabość do Anthony’ego Bonnera jeszcze zanim dołączył do moich Knicks, bo jego karta Skyboxa była jedną z pierwszych kart koszykarskich jakie w życiu posiadałem. Co prawda upper deck w koszulce Knicksów był lepszą ilustracją dla tego wpisu, to nie odmówiłem sobie także zeskanowania karty, którą w wieku 10 lat obejrzałem z obu stron pewnie setki razy.

Anthony Bonner

Aha – z tyłu tej karty było napisane, że postacią, którą Anthony najbardziej chciałby poznać, jest Nelson Mandela.

Jestem pewny, że powiedziałby wtedy Mandeli coś w stylu „pamiętaj, że Twoje prawa człowieka kończą się wtedy, gdy zaczynam Cię kryć na boisku”.

Otagowane

Michael Jordan

Michael Jordan

Fun Fact: W piątym meczu finałów konferencji w 1990 roku, Michael Jordan rozegrał jedną z gorszych swoich playoffowych połówek: przez pierwsze dwie kwarty rzucił Pistons marne 6 punktów, z których trzy wyglądały tak:

Jordan odpalił rzut z połowy, mimo 11 sekund na zegarze, bo pewnie myślał, że to 1.1 sekundy.

Albo się z kimś założył.

Albo myślał, że to Mecz Gwiazd 2024.

Oczywiście MJ, jak to MJ, nawet brainfart przekuł w punkty, choć w całym meczu Pistons byli lepsi (Michael ostatecznie uciułał 22 punkty, czyli o 13 mniej niż wynosiła jego średnia w tej serii, trafiając 7 z 19 rzutów). Obrońcy tytułu wyszli na prowadzenie 3:2 i choć Byki w kolejnym starciu wyrównały, to tym razem górą w całej serii znów byli Źli Chłopcy.

A jeśli chodzi o Jordana i rzuty z połowy boiska, to czasem zdarzało mu się wytrzymać z nimi do, bardziej dla nich stosownej, ostatniej sekundy:

A i buzzer beater przeciwko Pistons miał mu się jeszcze przytrafić – dwa lata później, w listopadzie 1992. Co prawda nie z połowy, ale dobrze zza linii rzutu za trzy i na zwycięstwo (to w ogóle jeden z zapomnianych game winnerów Mike’a):

Otagowane

Bob McCann

Bob McCann

Fun Fact: W NBA przynajmniej jeden mecz zagrało – to stan na dziś – 4886 zawodników (czyli dokładnie tyle osób, ile w 2020 roku zamieszkiwało gminę Miłomłyn). Minimum 178 meczów w NBA ma na koncie 2141 graczy. Z tego grona, siedem razy w pierwszej piątce wyszło 1638 gości. Spośród nich, 634 zostało wybranych w drafcie w drugiej rundzie lub później, lub nie zostało wybranych w ogóle. 465 zawodników w historii NBA zakończyło choć jedno swoje spotkanie z dorobkiem 18 punktów, 3 asyst, 3 bloków i 2 przechwytów. Jedynie 65 koszykarzom przytrafiło się to w meczu, który zaczynali na ławce rezerwowych. Koszulkę Minnesoty Timberwolves nosiła w takim momencie tylko trójka graczy: Kevin Love, Tom Gugliotta i Bob McCann.

W skrócie: nawet jeśli słyszysz pierwszy raz o istnieniu kogoś takiego, jak Bob McCann, to warto stawiać kolejne kroki z szacunkiem, bo każdy koszykarz NBA jest członkiem jakiegoś ekskluzywnego klubu (choć czasem jest to klub rozmiarów gminy miejsko-wiejskiej w warmińsko-mazurskim).

Bob McCann zalicza się także do jeszcze jednego, bardzo specyficznego klubu, liczącego sobie dwóch członków: klubu gości pochodzących ze stanu New Jersey, którzy trafili do NBA wybrani w drafcie po grze na Morehead State University i byli niewysokimi ale fizycznymi power forwardami. Drugim członkiem jest Kenneth Faried.

„Manimal” był znacznie bardziej skoczny i mobilny niż McCann, ale jego starszy kolega był potężniejszy. Wybór w drafcie zawdzięcza temu, że ówczesny trener Milwaukee Bucks, Del Harris, chciał mieć w składzie podkoszowego siłacza w typie Charlesa Barkleya, Charlesa Oakleya, Bucka Williamsa czy Ricka Mahorna. Ale uniwersytecki trener McCanna, Wayne Martin, wspominał, że Bob miał wiele, a na pewno więcej niż Faried, ofensywnej ogłady – czasami robił za point forwarda i miał nawet zasięg obejmujący linię rzutu za trzy w NCAA. Niestety McCann, który na sportowej emeryturze zaczął pracować jako szef kuchni, nigdy nie zobaczył swojego następcy w ligowej akcji – zmarł 8 dni po drafcie 2011, w którym wybrano Kennetha, w wieku 47 lat.

Choć Kozły zwerbowały McCanna ze względu na jego siłę, nie wystarczyła ona, żeby wepchnąć się do składu i nasz bohater debiut w NBA zaliczył dopiero dwa lata później (rzucił w nim 8 punktów w 4 minuty). W barwach Dallas Mavericks, którzy ściągnęli go w połowie sezonu 1989/90, po przygodach w Hiszpanii, USBL i CBA, rozegrał tylko 10 spotkań. Na kolejne rozgrywki wrócił do CBA i latem 1991 miał w tej lidze już trzyletni staż i łączne statystyki na poziomie 20 punktów i 8 zbiórek. Przyciągnęły one uwagę Detroit Pistons, którzy zawsze mieli w składzie miejsce dla tak szerokich barów. Choć nie grał dużo (26 meczów, po 5 minut w każdym) to załapał się na skład playoffowy i w jedynym w karierze występie w fazie pucharowej, rzucił Knicksom 6 punktów w 13 śmieciominut (Tłoki przegrały tamto spotkanie 34 punktami).

Tym razem McCann utrzymał się w NBA. Kontrakt zaoferowała mu ta sama osoba, co poprzednio – Jack McCloskey, który właśnie opuścił Detroit i przejął stanowisko generalnego menadżera w Minneapolis. McCloskey uzupełnił wtedy skład Wilków paroma znajomymi zawodnikami, którzy w jego opinii nie mieli okazji się wykazać w Pistons, ale mogli powalczyć o minuty w młodej, nie walczącej o nic drużynie (oprócz McCanna, byli to Lance Blanks i Brad Sellers).

Bob wykorzystał szansę rozgrywając swój najlepszy sezon. 79 meczów, 7 w podstawowym składzie. Ponad 19 minut w każdym spotkaniu. Średnie 6.3 PPG i 3.6 RPG. W trzech meczach otwierających kwiecień rzucał średnio 16 punktów. Na koniec sezonu był w pierwszej piątce klubowych rankingów pod względem liczby zbiórek, przechwytów, bloków oraz minut. Niestety, mimo dość prominentnej roli, nie dostał nowej umowy od Wolves, ponieważ, no cóż, trudno, żeby komukolwiek zależało na zachowywaniu ciągłości składu, który wygrał 19 spotkań.

Po roku spędzonym we Włoszech i, znowu, w CBA, Bob McCann zaliczył kolejny powrót do NBA – tym razem do Washington Bullets. To był ten sezon, w którym Chris Webber wystąpił w 15 meczach, Mark Price w 7 a Robert Pack w 31. Zespół ciągnął drugoroczniak, Juwan Howard, wsparty robiącym największy postęp w lidze Gheorghem Muresanem, wziętym znikąd i blokującym rzuty zewsząd, Jimem McIlvaine’em, debiutującym w lidze Rasheedem Wallace’em oraz, rozgrywającymi najlepsze sezony swojej kariery, Brentem Price’em i Timem Leglerem (który w tamtych rozgrywkach sięgnął po zwycięstwo w konkursie rzutów za trzy). Po siedmiomeczowej serii zwycięstw na początku kwietnia, ten skład prawie wślizgnął się do playoffs.

McCann grał po 10 minut w meczu i notował skromne 3 PPG + 2.3 RPG w każdym z nich, ale świetnie sprawdzał się w roli ciężko harującego enforcera łatającego dziury w wybrakowanym składzie. Legler jego wkład w świetną końcówkę sezonu podsumował tak:

„Gdy Bob fauluje, przeciwnik podnosi się z parkietu z lekko poluzowanymi wnętrznościami i musi brać głębokie oddechy na linii rzutów wolnych. […] Zawsze powtarza, że ma sześć fauli do rozdania i nie zamierza zabierać ich ze sobą do grobu.”

Przez następne lata, McCann poluzowywał kiszki rywalom we Francji, Portoryko, Turcji, Hiszpanii, Filipinach i Argentynie, zaliczając epizody w swojej ojczyźnie. Ponownie zaciągnął się do CBA i po raz ostatni pojawił się w meczu NBA – jeden, jedyny raz, jako zawodnik Toronto Raptors, 7 stycznia 1998.

Ostatecznie nigdy nie złapał na długo wiatru w żagle, bo był za niski na power forwarda i za wolny na small forwarda. Był zbyt duży i silny, żeby nie narzucać mu wąskiej roli podkoszowego „bengiera”, a jednocześnie za mało wszechstronny, by zobaczyć w nim kogoś więcej. Przede wszystkim był jednak na tyle dobry i twardy, by zapracować na 178 meczów na parkietach najlepszej ligi świata…

…i mieć jeden z najlepszych współczynników liczby highlightów na YouTube’ie do doniosłości kariery. Oto aż cztery filmiki z Bobem w roli głównej (z których dwa wrzuciłem ja sam) – będzie trochę podkoszowego masowania, będą też całkiem widowiskowe zagrania, a zaczniemy wszystko od deportacji Carla Herrery, która swego czasu zajęła drugie miejsce na liście najlepszych zagrań tygodnia NBA Action.

Tak, Bob na pewno nie zabrał ze sobą do grobu boiskowej bezpardonowości.

Otagowane

Dominique Wilkins

Dominique Wilkins

Fun Fact: Tak sobie siedzę i patrzę, jak zbliża się tegoroczny trade deadline, więc pomyślałem, że w międzyczasie zrobię szybki ranking najważniejszych/najlepszych/najgłośniejszych ruchów kadrowych ostatniego dnia okienka transferowego w latach 90.

Nr 5 (1994)
Jazz otrzymują: Jeff Hornacek, Sean Green, pick drugorundowy (Junior Burrough)
Sixers otrzymują: Jeff Malone, pick pierwszorundowy (B.J. Tyler)

Niby bez głośnego nazwiska, ale Jazz niezobowiązująco zgarnęli swoją trzecią opcję, z którą w przyszłości mieli dwukrotnie awansować do finałów. Rozważałem tutaj także powrót Marka Jacksona do Indiany z Denver po półrocznej, zupełnie bezsensownej rozłące, który dokonał się w ostatnim dniu okienka w 1997 roku.

Nr 4 (1995)
Hawks otrzymują:
Christian Laettner, Sean Rooks
Wolves otrzymują: Spud Webb, Andrew Lang

Niby z perspektywy czasu nie wydarzyło się tu nic ciekawego, ba, nawet w 1995 roku Christian Laettner nie był aż tak gorącym towarem, skoro, żeby dostać za niego Spuda Webba i Andrew Langa, trzeba było coś dorzucić. Ale jednak Laettner wciąż był „tym kolesiem” – tym z Duke, tym z Dream Teamu, tym z panteonu bucostwa. Dodatkowo już w kolejnym sezonie, grając obok Dikembe Mutombo, załapał się na swój jedyny Mecz Gwiazd (inna sprawa, że potem odrzucił propozycję przedłużenia kontraktu, obniżył loty, stracił miejsce w pierwszej piątce, a w końcu, gdy jego koledzy obżerali się podczas lokautu, on dla odmiany zerwał Achillesa, dostał kontrakt pocieszenia od Hawks i został od razu oddany do Pistons za Scota Pollarda)

Nr 3 (1995)
Heat otrzymują: Tim Hardaway, Chris Gatling
Warriors otrzymują: Kevin Willis, Bimbo Coles

Doskonały ruch Pata Rileya, który już w kolejnym sezonie dał Miami finał konferencji. Inna sprawa, że w kolejnych czterech sezonach ten zespół stać już było tylko na jedną drugą rundę i trzy odpadnięcia w pierwszej. I zero wygranych serii na trzy podejścia z Knicks.

Nr 2 (1999)
Nets otrzymują:
Stephon Marbury, Elliot Perry, Chris Carr, Bill Curley
Wolves otrzymują: Terrell Brandon, Brian Evans, pick pierwszorundowy (Wally Szczerbiak)
Bucks otrzymują: Sam Cassell, Chris Gatling, Paul Grant

Prawdziwy blockbuster, który zakończył karierę nieodżałowanego duetu Stephon Marbury – Kevin Garnett. Najlepiej na dealu wyszli Bucks, którzy dwa sezony później byli finalistami konferencji, choć Nets udało się później opchnąć Marbsa Słońcom i nawet awansować do finałów z Jasonem Kiddem. I tylko Minny utknęła na pięć lat w czyśćcu pierwszej rundy playoffs, zanim nie ściągnęli Sama Cassella i jego midasowych jajec.

Nr 1 (1994)
Clippers otrzymują:
Dominique Wilkins, pick pierwszorundowy (Greg Minor)
Hawks otrzymują: Danny Manning

To nieprawdopodobne jak wymiana dwóch tak markowych w tamtym czasie nazwisk mogła przynieść takie wielkie nic wszystkim zainteresowanym. Wilkins uciekł z Clippers przy pierwszej okazji, w pośpiechu gubiąc gdzieś status gwiazdy (potem zagrał już tylko meh sezon w Bostonie, wyjechał do Europy, wrócił do tankujących Spurs, znowu wyjechał do Europy i znowu wrócił, na ostatni podryg na ławce Magic). Manning też nie przedłużył kontraktu z Hawks i związał się z Phoenix Suns, co wtedy wydawało się ekscytującym rozwojem wypadków, ale w praktyce tamten trade także zakończył jego funkcjonowanie w roli gwiazdy NBA (wcześniej cztery razy z rzędu grał w All-Star Game).

Otagowane , , , , , ,

Alex Stivrins

Alex Stivrins

Fun Fact: Siadając do posta o Aleksie Stivrinsie liczyłem się z tym, że w pewnym momencie zacznę pisać streszczenie Terminatora dwójki.

Tymczasem dostałem scenariusz jak ze Spider-mana.

W komiksach i filmach, Peter Parker zyskuje nadzwyczajną siłę, zwinność, umiejętność przywierania do ściań oraz szósty zmysł, po ugryzieniu radioaktywnego (lub w inny sposób podrasowanego) pająka.

Alex Stivrins na trzecim roku studiów także został ugryziony przez pająka, a konkretnie przez pustelnika brunatnego, który jest bardziej jadowity niż czarna wdowa. Zyskał dzięki niemu nieprzyjemne zapalenie i obrzęk w okolicach ugryzionej kostki, który zmusił lekarza uniwersyteckiego do wycięcia martwych tkanek z nogi i przepisania antybiotyku.

Innymi słowy: nasz bohater nie zyskał supermocy.

Choć podobno, gdy wrócił do gry (po zabiegu opuścił jeden mecz) miał dobrą skuteczność z pola – trafił 29 z 36 rzutów w czterech kolejnych spotkaniach.

Oczywiście dostał ksywę „Spider-Man”.

Rok wcześniej marzył zapewne, żeby ugryzł go radioaktywny ortopeda, bo zmagał się z bolesnym podrzepkowym zapaleniem ścięgna w obydwu kolanach. „Jakby ktoś dźgał mnie nożem w rzepkę” – opisywał sytuację Alex reporterowi „Lincoln Journal Star”. Leczenie i stabilizatory umożliwiły mu rozegranie pełnych czterech sezonów w NCAA (po 2 lata w Creighton i w Colorado). Kilka lat później, na początku lat 90., znów miał pechowy uraz nóg – po zderzeniu z motocyklem w Mediolanie (żeby nie było, że przez kosza miał tylko pecha, to np. grając chwilę wcześniej w drużynie z Teneryfy, poznał swoją przyszłą żonę, Claire).

Wypadek nie zastopował jego kariery, bo kolejnym jej przystankiem, po lidze włoskiej, było NBA. Wracał tam z trzymeczowym doświadczeniem w Seattle Supersonics (wybrali go z 75. numerem draftu 1985, był wówczas pierwszym w historii graczem NBA z korzeniami łotewskimi) oraz po treningach z Atlanta Hawks oraz Phoenix Suns w sezonie 1987/88. W 1992 roku, jako 30-latek, ponownie pojawił się na testach w Arizonie i zrobił tak dobre wrażenie, że otrzymał kontrakt od drużyny szykującej się do walki o mistrzostwo. Nasz bohaterski Spider-Man szybko się jednak przekonał, że najbardziej przydatną supermocą w NBA bywa umiejętność szybkiego pakowania się.

Kolegą z parkietu Charlesa Barkleya był tylko 8 razy, zanim Słońca zwolniły go, tuż po świętach Bożego Narodzenia. Już w Nowy Rok złożył podpis na umowie podsuniętej mu przez Jastrzębie, zagrał 5 razy, załapał się na YouTube…

…i ponownie, niecały miesiąc później, musiał się pakować.

Następnym przystankiem było Miasto Aniołów, choć pewnie gdyby miał pajęczy zmysł, to ten ostrzegłby go przed podpisywaniem kontraktu z Clippers. Zresztą i tak w ich koszulce spędził na parkiecie tylko jedną minutę, oddając jeden niecelny rzut. Potem trzy razy wybiegł na boisko jako Kozioł z Milwaukee, a na koniec wrócił do Phoenix na dwa dziesięciodniowe kontrakty i dwa krótkie występy na boisku. Sezon 1992/93 kończył w CBA, gdzie pomógł wywalczyć mistrzostwo Omaha Racers (i trzymał kciuki za Suns, którzy obiecali mu pierścień jeśli wygrają finały). Później był jeszcze powrót do Hiszpanii i wyjazd do Japonii, aż w 1997 roku Spider-Man zrzekł się ostatecznie wielkiej mocy i wielkiej odpowiedzialności związanej z zawodowym uprawianiem koszykówki.

Alex w 2001 roku zaczął pracę jako doradca finansowy i jest nim do dziś. Ma czwórkę dzieci. Najstarszy syn Luke grał w kosza na uniwerku Nevada, ale nie przeszedł na zawodowstwo, a młodszy o dwa lata Nathan wstąpił do marynarki wojennej. Najdalej śladami ojca (i matki – pani Stivrins przez pewien czas trenowała pływanie) zaszły córki-siatkarki. Amber zbliża się właśnie do końca amatorskiej kariery na University of San Diego, a Lauren, była gwiazda Nebraski, niedawno rozpoczęła profesjonalne granie w Serie A1, w drużynie z Florencji (uwaga na motocykle!).

Mogłoby się wydawać, że epizod Alexa Stivrinsa w NBA nic nie znaczył, ale to nieprawda.

Na początku lat dziesiątych, około trzynastoletnia wtedy Lauren Stivrins poszła ze szkolną drużyną siatkówki na obiad do restauracji. Tak się złożyło, że przy jednym ze stolików siedział Charles Barkley. Lauren niewiele myśląc podeszła do niego, przedstawiła się i powiedziała: „Znasz mojego tatę”. „Krągły pagórek” wyściskał dziewczynę, przysiadł się do stolika z jej znajomymi, pogadał przez godzinę i jeszcze zapłacił za jedzenie.

„Lauren była wtedy bohaterką dla swoich koleżanek” – wspominał potem Alex.

Ten moment miał znaczenie i totalnie był warty tych noży wbijanych w kolana, trujących pająków i wpadania pod motocykle, skoro ostatecznie umożliwiły Stivrinsowi rozegrać dziesięć meczów w Phoenix Suns i poznać Barkleya, który dwadzieścia lat później sprawi, że córka Spider-Mana poczuje się, jakby miała supermoce.

Otagowane ,

Isiah Thomas

Isiah Thomas

Fun Fact: Czy Isiah Thomas, który, gdy ostatnio go widzieliśmy, był przeskakiwany przez Clyde’a Drexlera w drugim meczu finałów 1990, potrafił kończyć akcje wsadem? Karta wybrana na ilustrację tego wpisu dość mocno sugeruje, że tak, a poniższy materiał dowodowy to potwierdza.

Możemy więc wykreślić wsady z listy rzeczy, których Zeke nie umie.

A czego nie umie?

Cóż. Na przykład nie umie podawać ręki po przegranym meczu. Nie umie się pogodzić z brakiem powołania do Dream Teamu. Nie umie zarządzać klubem NBA. Nie umie zarządzać ligą CBA.

Nie umie też nie być boiskowym twardzielem.

Pewnie pamiętacie, jak kiedyś rzucił 25 punktów w jednej kwarcie meczu finałów na skręconej kostce, ale dowodów jest znacznie więcej.

Ja na przykład lubię historię jego pojedynków z Chicago Bulls w sezonie 1988/89, w których Tłoki wygrały 10 z 12 meczów pomiędzy drużynami, a Thomas w połowie tych starć grał ze złamaną ręką.

Wszystko zaczęło się ostatniego dnia stycznia 1989 roku, gdy Isiah Thomas tak bardzo wkurzył się na Billa Cartwrighta za cios łokciem i rozciętą brew, że zaczął dusić asystenta trenera Pistons, Brendana Malone’a.

To był trzeci pojedynek Tłoków i Byków w tamtym sezonie i trzecie zwycięstwo ekipy z Detroit. Starcie rozstrzygnęło się dopiero po dogrywce, więc Thomas starał się trzymać nerwy na wodzy, żeby wyrównana końcówka nie zmieniła się w burdę. Szyja Malone’a posłużyła zatem za antystresową zabawkę uciskową. Mógł zresztą mieć urazę do ludzi o nazwisku Malone.

Isiah zaciskał zęby w kolejnych dwóch starciach, ale miarka przebrała się 7 kwietnia, w ostatnim pojedynku tych dwóch drużyn w sezonie zasadniczym, który zresztą odbył się ledwie dzień po przedostatnim, więc obydwie drużyny były nakręcone. Thomas po ośmiu minutach meczu znów oberwał łokciem od Cartwrighta – jak potem twierdził – piąty raz w tym sezonie. Teraz Isiah Lord Thomas III postanowił oszczędzić Brendana Malone’a i wyładował się bezpośrednio na winowajcy. W ruch poszły pięści, a lewa tak niefortunnie, że Zeke złamał kość śródręcza i w tym meczu już nie wystąpił.

Pistons i tak wygrali, ledwo, dwoma punktami, bo choć Michael Jordan rzucił 40 punktów, to rozgrzana była mikrofalówka Vinnie’ego Johnsona, który lukę po Thomasie wypełnił 30 punktami i 8 asystami.

Nad klubem zawisło jednak pytanie „co dalej?”. Obstawiano, że Isiah opuści resztę sezonu regularnego i część playoffs. Trzy tygodnie, może więcej, to w końcu była złamana ręka.

Tymczasem Thomas wrócił na parkiet już dwa mecze później, które i tak musiał opuścić, bo liga zawiesiła go za danie w ryj Cartwrightowi (sam Bill dostał zawieszenie na jedno spotkanie).

Gdy Pistons i Bulls spotkali się po raz kolejny, był to finał konferencji, a Thomas do złamanej ręki, w międzyczasie, dorzucił kontuzję ramienia. W pierwszorundowym pojedynku z Boston Celtics, Ed Pinckney wygiął je w kierunku, w którym ramię wyginać się nie powinno.

Nie dało się nie zauważyć, że urazy mają wpływ na Isiah. W meczu, w którym doznał urazu ramienia, spudłował 8 z 9 rzutów, w następnym (to już był początek serii z Milwaukee Bucks) – 13 z 17 – a w kolejnym 6 z 9. W pierwszym meczu półfinałów, który Byki wygrały, miał marną skuteczność 3-18. W trzecim starciu, także przegranym, wyniosła ona 2-8.

Z drugiej strony w Game 2 zaaplikował rywalom 33 punkty, a w Game 4, 27 (a do tego 10 zbiórek, czyli 7 więcej niż Cartwright). Kulminacją serii był mecz numer 6, przy stanie 3-2 dla Detroit. Thomas postanowił podnieść sobie poziom trudności, bo na drugą połowę wrócił z trzecią kontuzją, którą sygnalizowało nagłe pojawienie się opatrunku na prawym udzie i gesty sugerujące odczuwanie bólu. Nie przeszkodziło mu to rzucić 17 punktów w samej czwartej kwarcie i po raz kolejny odesłać do domu sfrustrowanego MJ’a, który zresztą krył go podczas wielu akcji. Łącznie, ze złamaną ręką, bolącym ramieniem i bolącą nogą, Isiah rzucił 33 punkty.

W finałach notował średnio po 21 punktów i 7 asyst, prowadząc Pistons do pierwszego z dwóch tytułów mistrzowskich. Warto jednak pamiętać, że Lakers grali bez Byrona Scotta i po dwóch meczach stracili też Magica Johnsona, a nagrodę MVP zgarnął Zeke’owi Joe Dumars, który przebił jego osiągnięcia swoimi 27 punktami i 6 asystami w każdym meczu.

A wracając do starć z Bulls w sezonie 1988/89, szybkie zestawienie:

  • statystyki zdrowego Thomasa (5 meczów, nie liczę tego starcia, w którym złamał rękę po ośmiu minutach): 21.8 PPG, 2.2 RPG, 9.8 APG, 2.8 SPG
  • statystyki połamanego i obolałego Thomasa (6 meczów): 20.7 PPG, 5.0 RPG, 7.8 APG, 2.3 SPG

Dwa lata później ponownie musiał zmagać się z kontuzją – tym razem nadgarstka – i to w zasadzie od początku sezonu 1990/91. W styczniu 1991 roku, gdy ból stał się już nie do wytrzymania, przeszedł operację i lekarze twierdzili, że jest mała szansa, żeby wrócił wcześniej, niż w drugiej połowie maja, czyli niecały miesiąc po starcie playoffów. Isiah poprosił, żeby potrzymać mu piwo i wrócił na początku kwietnia, by – mimo bólu i niedokończonej rehabilitacji – złapać rytm przed postseason. I znów, tak jak w 1989 roku, znalazł się w bolesnej kuli śnieżnej, która podczas toczenia powiększała się o dodatkową kontuzję, za dodatkową kontuzją.

W pierwszej rundzie fazy pucharowej, przeciwko Hawks, było to naderwanie mięśnia dwugłowego w lewym udzie. W drugiej, w której mierzył się z Celtics, zwichnął prawą stopę już w inauguracyjnym starciu.

To było za dużo nawet dla niego. Opuścił mecz numer 2. W trzecim zagrał, ale miał skuteczność 3-13 w 26 minut. Obydwa te spotkania wygrał Boston. Thomas znów pauzował w czwartym pojedynku. W piątym wszedł na boisko z ławki na 15 minut i oddał dwa niecelne rzuty, kończąc z zerowym dorobkiem punktowym i 6 asystami. Jednak Tłoki z obydwu starć wyszły zwycięsko.

To byli ci Celtics, którzy zaczęli rozgrywki od bilansu 29-5, ale potem plecy Larry’ego Birda zaczęły coraz bardziej mu doskwierać. Gdy spotkali się z Pistons w drugiej rundzie, obydwaj liderzy drużyn słaniali się jak Rocky i Apollo Creed w końcówkach swoich filmowych walk.

Ostatni cios należał jednak znów do Isiah Thomasa.

Ponownie zaczął mecz na ławce i po 48 minutach miał na koncie 9 punktów. Jednak w dogrywce po raz kolejny dokonał aktu playoffowego heroizmu, ostatniego takiego w jego karierze: rzucił 8 punktów i poprowadził Tłoki do zwycięstwa oraz awansu do finału konferencji.

Na rozjuszone i zdrowe Byki sił już nie starczyło, choć Thomas wystąpił we wszystkich czterech spotkaniach serii. Miał 29 punktów w meczu numer trzy, a przez cały sweep notował średnio 16.5 PPG, 4.8 RPG i 6.0 APG. Niewiele, jak na niego, za mało, jak na Jordana i spółkę, ale całkiem nieźle, jak na kogoś, kto grał z tylko jedną zdrową kończyną, którą akurat była ta najmniej mu potrzebna, czyli lewa, nierzucająca ręka.

Isiah Thomas jest dziwną postacią poza parkietem, ale na boisku niewielu było większych wojowników.

Postaw kawę
Otagowane