Tag Archives: bardzo biali ludzie

Gheorghe Muresan

Gheorghe Muresan

Fun Fact: Przesuń się wspólna karto Gheorghe Muresana i Shawna Bradleya – oto nowy król bliskich spotkań baaaardzo wysokiego stopnia: Ghita grający jeden na jednego z Manute’em Bolem:

Oczywiście ten pojedynek nie mógł się skończyć inaczej: młody Muresan prezentuje swoją podkoszową dominację, ale Bol i tak zalicza blok. Panowie byli kolegami z drużyny tylko przez kilka dni w lutym 1994 (Gheorge rozgrywał właśnie sezon debiutancki, a Manute – bezrobotny po zwolnieniu przez Heat – podpisał 10-dniową umowę). Niestety nie spędzili ani jednej wspólnej minuty na boisku. Szansa była podczas pogromu (98:128) w Miami, ale Wes Unseld wstawił Bola za Muresana (podobnie zresztą jak parę dni później, w przegranym starciu z Bucks) pozbawiając nas widoku, na którego okazję dziennikarze mieli już nawet gotową ksywkę: „Pomniki Waszyngtona”. Na szczęście udało się odgrzebać i zachować dla potomności na YouTube powyższe starcie.

Druga przygoda Bola z Bullets (to w stolicy USA spędził pierwsze trzy sezony) trwała tylko dwa mecze. Kolejny 10-dniowy kontrakt podpisał z innym zespołem, w którym w przeszłości grał przez trzy lata – 76ers. Niestety ofertę dostał, bo kontuzjowany był Shawn Bradley, więc nie tylko nie mogliśmy zobaczyć ich razem na parkiecie albo chociaż na rozgrzewce – nikt im nie wymyślił nawet ksywki (choć biorąc pod uwagę, że czasami wzrost Manute’a podawano jako równy bradleyowym siedmiu stopom i sześciu calom, czyli o cal mniej niż zazwyczaj, to ja bym poszedł w Philadelphia 7’6″ers).

To był schyłek kariery „Ludzkiego ołówka”, za to Muresan (którego pierwsze słowa jako zawodnika NBA wypowiedziane po angielsku brzmiały „I love this game”) miał przed sobą udaną, choć skróconą przez kontuzje karierę. Ba – Wilt Chamberlain w wydanej w 1997 roku książce twierdził nawet, że Rumun jest lepszy niż Shaquille O’Neal (a konkretniej: byłby lepszy, gdyby oddawał tyle samo rzutów i sędziowie pozwalali mu na tyle samo, co pozwalali Shaqowi). Nie był lepszy niż O’Neal, ale na pewno przysparzał mu sporo problemów na boisku (sam O’Neal powiedział kiedyś, że Ghita i Bryant Reeves to dwaj goście, z którymi zawsze się męczył).

No i lepiej pachniał.

Otagowane , ,

Matt Harpring & Michael Doleac

Matt Harpring
Michael Doleac

Fun Fact: Wyobrażam sobie, że fani Orlando Magic nie byli szczególnie podekscytowani, gdy ich drużyna z draftu 1998 – w którym miała 12, 13 i 15 pick – wróciła z Michaelem Doleac’iem, Keonem Clarkiem i Mattem Harpringiem. No dobra, Clark – imponujący atleta, którego notowania spadły przez problemy pozaboiskowe – akurat był ekscytujący, ale w czasie lokautu klub najwyraźniej zmienił zdanie i dwa tygodnie przed rozpoczęciem sezonu oddał go za pierwszorundowy pick do Denver. Nagrodą pocieszenia za nieudane rozgrywki 1997/98 (tylko 19 meczów Penny’ego Hardawaya, brak awansu do playoffs) byli więc dwaj goście wyglądający jak główni bohaterowie „Wstrząsów”, tylko z gorszymi fryzurami:

Atmosferę wielkiego koszykarskiego święta podkręcał sam trener Chuck Daly, który nazwał Doleaca „Billem Laimbeerem dla ubogich”, co z kolei zainspirowało lokalną prasę do określenia Harpringa mianem „Dana Majerle dla ubogich”. Ba, sam trener uniwersytecki nowego centra Magic, Rick Majerus, powiedział o nim, że „w tym drafcie jest wielu lepszych graczy, ale myślę, że nie ma lepszego dzieciaka”.

Pozory jednak okazały się mylące i nie tylko dlatego, że rednecka twarz Doleaca (którą kiedyś redakcja Magic Basketball ozdobiła tekst o Jasonie Williamsie) naciągnięta była na czaszkę skrywającą mózg kochającego szachy niedoszłego ortopedy i przyszłego nauczyciela fizyki.

Choć Harpring miał obsesję na punkcie swoich włosów (nie tylko oblewał je żelem przed meczem, ale też w jego trakcie odświeżał look zwilżając fryzurę wodą podczas timeoutów) okazał się boiskowym twardzielem z przyzwoitymi umiejętnościami ofensywnymi, który zakończył sezon lokautowy w All-Rookie 1st Team, parę lat później awansował do finału jako gracz pierwszej piątki Philadelphia 76ers, a potem został drugim strzelcem Utah Jazz w ostatnim słonojeziorowym sezonie Karla Malone i pewnym punktem składu Jazzmenów przez parę lat (choć akurat to, że biały koszykarz skończył w Salt Lake City to najmniejsza niespodzianka w historii niespodzianek).

MD może nie miał tak dobrej kariery, ale był produktywny jako debiutant (za co wyróżniono go powołaniem do drugiej drużyny All-Rookie), razem z Mattem będąc zastrzykiem talentu, który pozwolił Magic zakończyć sezon z najlepszym bilansem w Konferencji Wschodniej (choć do playoffs przystępowali rozstawieni z trójką – taki sam bilans, ale lepszą sytuację w przypadku remisu, mieli bowiem Miami Heat i Indiana Pacers).

Co prawda statystycznie szczytował w pierwszych dwóch latach (a ten jego szczyt to dość jednak przyziemne 7 punktów i 4 zbiórki), w roli solidnego rezerwowego centra, obijał się pod ligowymi koszami przez 10 sezonów, w 2006 roku zdobywając mistrzostwo z Miami Heat (ale w finałach zagrał tylko przez 69 sekund).

Bardzo możliwe, że ze wszystkich koszykarzy granicznych – tych, którzy debiutowali na ostatniej prostej lat dziewięćdziesiątych, w okrojonych rozgrywkach – ta dwójka jest najbardziej ninetiesowa.

Tu chciałem dać w ramach puenty ich wspólne zdjęcie, ale jakimś cudem w calutkim internecie nie można takowego znaleźć (choć pamiętam doskonale, że jeszcze kilkanaście lat temu można istniało wspaniałe foto przedstawiające speszonego Doleca, wielkookiego Harpringa i ubawionego Horace’a Granta siedzących we wnętrzu limuzyny).

No nic. Zawsze można zamiast ich zdjęcia dać jeszcze raz ziomków z „Wstrząsów”:

Postaw kawę
Otagowane , ,

Joe Kleine

Joe Kleine

Fun Fact: Choć kilka lat temu Washington Post oceniło, że Joe Kleine miał piętnastą najgorszą karierę w historii NBA, to jednocześnie – moim zdaniem – była ona najlepszą możliwą wersją samej siebie.

Po jego przyjściu do ligi, szybko dorobił się – i, z całym szacunkiem, zasłużenie – miana niewypału. Był szóstym pickiem draftu 1985, gdy Sacramento Kings wciąż do wzięcia mieli jeszcze Karla Malone’a, Chrisa Mullina, Joe’ego Dumarsa, Terry’ego Portera, Detlefa Schrempfa, Charlesa Oakleya i A.C. Greena (ciekawostka: chwilę przed nim Hawks wzięli Jona Koncaka… podobno to właśnie widok wybieranych jeden po drugim Koncaka i Kleinego zainspirował Inuitów to wystrugania swoich okularów).

W Sacramento męczył się strasznie, mimo, że praktycznie nie miał konkurencji pod koszem. Gdy przez pół sezonu trenerem Królów został zupełnie znudzony koszykówką Bill Russell, Jerry Reynolds – który był jednocześnie poprzednikiem i następcą Billa – twierdził, że legendarny center w wieku 54 lat był szybszy i bardziej sprawny niż Kleine. I wtedy – a konkretnie w połowie czwartego sezonu Joe’ego w NBA – na ratunek przyszła mu była drużyna Russella, która, ku rozpaczy fanów z Bostonu, wysłała do Kalifornii Danny’ego Ainge’a (oraz Brada Lohausa) w zamian właśnie za naszego bohatera (i Eda Pinckneya).

I tak zaczęła się dobra passa Kleine’a, który od tego czasu dzielił parkiet z najwybitniejszymi koszykarzami swoich czasów – Larry Birdem i spółką w Bostonie, Charlesem Barkleyem (a później też Jasonem Kiddem) w Phoenix, Shaquille’em O’Nealem w Los Angeles (choć tylko przez 8 meczów) i Michaelem Jordanem oraz Scottiem Pippenem w Chicago.

Wielu zawodników mogło mu pozazdrościć liczby meczów o wysoką stawkę, a jednocześnie nikt nie wymagał od niego za wiele – miał wejść na kilkanaście minut, nie zabić się o własne nogi, poprzepychać się trochę pod koszem, wykorzystać parę swoich fauli i dać odpocząć lepszym zawodnikom. W cieniu legend zniknęły oczekiwania związane z byciem numerem sześć draftu – w roli maskotki było mu znacznie bardziej do twarzy.

Oczywiście bycie piątym kołem u wozu prowadzonego przez tak wielkie gwiazdy i jednocześnie silne osobowości wymaga dużej odporności psychicznej i jeszcze większego dystansu do siebie. Barkley był jego najlepszym kumplem, ale też uwielbiał się z niego nabijać. Gdy w kwietniu 1995 roku, Kleine opuścił mecz z Charlotte Hornets żeby spędzić czas z rodzącą żoną, Sir Charles, podczas pomeczowego wywiadu, powiedział do kamery:

„Wszystkim nam przykro z powodu Joe’ego, bo to nie jego dziecko. On myśli, że jego, ale gdy zobaczy jak wygląda, mina mu zrzednie. Dlatego dzisiejsze zwycięstwo chcieliśmy zadedykować właśnie jemu”.

Chyba jedynym razem, kiedy Barkley powstrzymał się od wbicia szpili koledze była utrata przytomności przez Kleine’a podczas hymnu, w kwietniu 1996 roku. Wszyscy bardzo się wystraszyli (choć ponieważ byli skupieni na słuchaniu „Gwieździstego sztandaru”, dopiero po kilku sekundach zorientowali się, że środkowy Suns leży na parkiecie), ale na szczęście okazało się, że to nic groźnego.

Chuckster dla Joe’ego i innego bardzo białego człowieka z Phoenix, Danny’ego Schayesa, wymyślił sympatyczną ksywkę „Schleine”, ale już na przykład Michael Jordan na Kleine’a, Luca Longleya i Billa Wenningtona mówił „dwadzieścia jeden stóp gówna”. Gdy Joe – który w playoffach 1998 nie zagrał ani minuty, ale zdobył mistrzowski pierścień – płakał ze szczęścia w szatni Chicago po finałowym tryumfie, Jordan rzucił do niego: „A Ty co się mazgaisz? Przecież to ja harowałem na boisku, żeby to dla Ciebie wygrać”.

Ale Kleine zdawał się nie przejmować uszczypliwościami, ani swoją, zazwyczaj skromną rolą.

W całej swojej karierze tylko raz wyraził niezadowolenie – gdy jego kumpel, Danny Ainge, przejął Suns i przykleił go do ławki. Przed jednym ze spotkań, dla hecy, nabazgrał na taśmie na jednej kostce „I NEED”, a na drugiej „SOME MINUTES” („Potrzebuję paru minut”). Ainge zrozumiał „aluzję” i wpuścił środkowego na 12 minut, a tydzień później… wytransferował go do Los Angeles.

W ogóle on i Ainge stanowili bardzo zgrany duet – także na polu golfowym…

Pewnie dlatego Danny ściągnął go z powrotem do Arizony w sezonie 1998/99. Lata dziewięćdziesiąte Kleine kończył z nosem zmasakrowanym przez Karla Malone’a w jednym z ostatnich spotkań sezonu zasadniczego. Konieczna była natychmiastowa wizyta w szpitalu, 30 szwów i operacja plastyczna. Ainge po meczu przekazał dziennikarzom informację o stanie zdrowia swojego zawodnika następującymi słowami:

„Joe właśnie przechodzi operację plastyczną. Wszystko jest w porządku, właściwie to operacja plastyczna mu się przyda”.

Joe Kleine wychodząc ze szpitala pewnie tego nie wiedział, ale miał wystąpić już tylko w 9 meczach NBA, w tym siedmiu, jako członek Jail Blazers. Czym zajmuje się na emeryturze? Trenowaniem, komentowaniem, zarządzaniem swoją knajpą w Arkansas oraz trwonieniem pieniędzy z tantiem otrzymywanych za swoją rolę w filmie „Eddie”.

Otagowane ,

Andrew DeClercq

Andrew DeClercq

Fun Fact: Nie byłem ostatnim razem sprawiedliwy wobec Andrew DeClercqa. Wcale jest jakąś niewartą zapamiętania ligową pomyłką (choć każde nazwisko z „q” na końcu wygląda jak pomyłka). Nikt, kto spędził w NBA 10 lat nie powinien być bohaterem żartu „lol, nie wierzę, że ktoś taki istniał”. Istniał, harował (za samo wytrwanie 1,5 sezonu w obozie pracy Ricka Pitino powinno dostawać się pierścienie), biegał, skakał, siłował się z innymi wielkimi kolesiami i zasłużył na każdą z 10014 minut jakie spędził na parkietach NBA w sezonie regularnym i playoffs (dość często zdarzało mu się nawet występować w pierwszej piątce, choć to zazwyczaj był sygnał, że jego zespół miał poważną lukę w składzie).

Jedyny problem z Andrew DeClercqiem jest taki, że nie jest to zbyt interesująca postać w kontekście koszykarskim. Serio, to „q” na końcu nazwiska to najbardziej „fun” fakt, jaki mogę przytoczyć, nie licząc tego, że liga ukarała go kiedyś finansowo za grę w zbyt długich spodenkach, ale to już było w XXI wieku, więc w pewnym sensie na tym blogu się nie liczy.

Z drugiej jednak strony MUSIAŁEM dodać do zasobów blogaska tę jego kartę, na której stoi oparty o drabinę na tle skąpanych w półmroku luksfer. Co prawda nie jest jedynym debiutantem z rocznika ’95, którego zdjęcie z tej sesji trafiło na kartę, ale jednak zdecydowanie jego interpretacja „rookie ladder” jest moją ulubioną, zwłaszcza, że idzie w parze z takim oto charyzmatycznym rewersem:

Tyle, że w związku z tym wypadałoby napisać jeszcze coś ciekawego na temat Andrew, a wstępny research spełzł na niczym (chyba, że kogoś zainteresuje, że DeClercq miał ksywę „Hammer”, co czyni go – według danych zebranych na stronach Basketball Reference – jednym z ośmiu graczy w historii, którym przypisywano przydomek będący jakąś wariacją na temat młota… co w sumie całkiem dobrze pasuje do tej drabiny na karcie)

Ponieważ ja nie potrafię napisać ciekawego tekstu na temat Andrew DeClercqa, postanowiłem poprosić o to sztuczną inteligencję.

Na czacie z Open AI zagaiłem:

Napisz krótki, ciekawy artykuł, którego bohaterem jest koszykarz NBA, Andrew DeClercq.

A potem dodałem:

Użyj w nim słów „drabina” i „luksfer”.

Oto efekt:

Andrew DeClercq to wschodząca gwiazda w NBA. Ten młody koszykarz przeszedł długą drogę, by dostać się na szczyt swojego sportu. Jego historia jest inspirującym przykładem tego, jak ciężka praca i determinacja mogą pomóc w osiągnięciu celu.

DeClercq zaczynał swoją karierę od najniższych lig koszykarskich. Wiele osób zwątpiało w jego umiejętności i twierdziło, że nigdy nie zostanie profesjonalnym zawodnikiem. Jednak DeClercq nie poddał się i ciężko pracował, by poprawić swoje umiejętności na boisku.

Jego ciężka praca zaczynała przynosić owoce, a on stopniowo wspinał się po drabinie kariery koszykarskiej. Przeszedł przez niższe ligi, aż w końcu znalazł się w NBA. Jego marzenie o grze w najlepszej lidze świata zostało spełnione.

DeClercq nie jest jedynie utalentowanym sportowcem, ale również człowiekiem o wielkim charakterze. Jego pozytywne nastawienie i podejście do życia są inspirujące dla innych. On jest prawdziwym luksferem w świecie sportu.

Jego historia pokazuje, że marzenia mogą się spełnić, jeśli tylko jest się gotowym do ciężkiej pracy i walki o nie. Andrew DeClercq jest żywym przykładem tego, że z determinacją i ciężką pracą można osiągnąć wszystko.

PRAWDZIWY. LUKSFER. W. ŚWIECIE. SPORTU.

Co by nie mówić o walorach pióra AI (PRAWDZIWY. LUKSFER. W. ŚWIECIE. SPORTU.), to sztuczna inteligencja bezbłędnie wyczuła, że motyw ciężkiej pracy, to motyw przewodni kariery Andrew, która w porywach sięgała średnich 8 punktów i 5 zbiórek, a jej najlepszy boiskowy moment wyglądał tak (jakby ktoś miał wątpliwości, tutaj już AI nie dodało żadnych efektów specjalnych):

Podobno Eric Mobley powiedział później, że po tym wsadzie poczuł się, jakby zderzył się z luksferową ścianą.

AI wyczuła nawet jego pozaboiskowe właściwości – DeClercq na sportowej emeryturze został pastorem i założył kościół razem z innym byłym podkoszowcem Orlando Magic, Keithem Towerem. Jestem pewien, że w tej działalności, cytując sztucznie inteligentnego klasyka, „jego pozytywne nastawienie i podejście do życia są inspirujące dla innych”. Wiecie, że – innymi słowy – jest PRAWDZIWYM LUKSFEREM W ŚWIECIE PASTORÓW.

Otagowane ,

Bryce Drew

Bryce Drew

Fun Fact: Równo jedenaście lat temu opublikowałem na tym blogu pierwszy tekst. Jak co roku – chyba, że akurat przegapię rocznicę – staram się przypominać Wam o lecących latkach, bo długowieczność tego blogaska, to dla mnie powód do dumy.

Staram się też wyrazić wdzięczność wszystkim czytającym to osobom.

To nadal dla mnie miejsce, gdzie mogę ulżyć mojemu nostalgicznemu Tourette’owi i odrdzewiać stare uczucia. I choć zdarzają mi się przestoje, to zapewniam Was, że wciąż bawię się przednio wyszukując ciekawostki sprzed 30 lat.

Postanowienia na kolejny rok?

Jak zawsze – pisać częściej, może poprzez powrót do formuły z początków istnienia blogaska, czyli króciutkich wpisów, które przeplatałyby się z bardziej rozbudowanymi postami. Wymierny cel to dobić w tym roku do wpisu numer 1000 (brakuje na ten moment pięćdziesięciu kilku sztuk).

Poza tym – wykosztować się wreszcie na nowy skaner, bo stary niestety zakończył karierę (albo spróbować przerzucić się ze skanów na zdjęcia kart).

Do tego – przeczytać tę stertę książek o koszykówce, które nabyłem w roku ubiegłym i najlepsze anegdoty sprzedać na blogu.

Koniecznie – zrobić nową serię MMJK NBA Trading Cards. Albo i dwie.

Ponieważ nie za bardzo mam możliwość zrobienia tego gdzie indziej, chciałem też z tego miejsca podziękować tym kilku osobom, które w ostatnich miesiącach postawiły mi kawę w napiwkowym serwisie Buycoffee. Wasze zdrowie!

A co do Bryce’a Drew, to pasuje na ozdobę wpisu na jedenaste urodziny, bo grał z numerem jedenastym na koszulce i wyglądał jakby miał jedenaście lat…

No dobra…

Miałem nie pisać już nic więcej (w ramach postanowienia powrotu do króciutkich fun factów, no i co tu dużo pisać o Brycie Drew), ale raz się żyje.

Bryce Drew zanim jeszcze zaczął karierę uniwersytecką był po trzech operacjach serca i na lekach trzymających w ryzach jego tachykardię (to samo schorzenie zmusiło do nagłego zakończenia kariery LaMarcusa Aldridge’a, a w latach 90. grał z nim Terry Cummings). Na uniwerku spędził 4 lata jako największa gwiazda mało prestiżowej reprezentacji Valparaiso – przede wszystkim dlatego, że był świetnym strzelcem i ogólnie kumatym grajkiem, ale pewnie też trochę dzięki temu, że trenerem był jego stary, Homer, a asystentem trenera – jego brat Scott. Trudno jednak wypominać tu nepotyzm, bo rodzina Drew poprowadził Valpo do największego sukcesu w historii – awansu do Sweet Sixteen w 1998 roku, a Bryce, w meczu pierwszej rundy NCAA Tournament, był autorem jednego z najbardziej pamiętnych uniwersyteckich game winnerów.

(Szacuneczek także dla gościa, który podawał z autu, czyli niejakiego Jamiego Sykesa)

Naspidowany tym sukcesem przebił się do pierwszej rundy draftu NBA, gdzie Rockets wybrali go z numerem 16. Był jednym z trzech rookies (obok Michaela Dickersona i Cuttino Mobleya), którym przypadło trudne zadanie rozkręcenia imprezy seniorskiej, której wodzierejami byli Hakeem Olajuwon, Scottie Pippen i Charles Barkley. Ten ostatni po debiutanckim sezonie Drew powiedział nawet, że Bryce będzie miał najlepszą karierę z całej trójki (to było tak samo nieładne wobec pozostałych kolegów z zespołu, jak i nietrafione).

Jako rookie, Bryce Drew wystąpił w 34 spotkaniach skróconego sezonu 1998/99, grając średnio po 13 minut oraz zaliczając po 3.5 punktu i 1.5 asysty na spotkanie. W trzecim meczu kariery miał 8 punktów i 8 asyst, a w połowie kwietnia rzucił 18 punktów Grizzlies i w zasadzie to tyle, jeśli chodzi o jego wyczyny w inauguracyjnym sezonie. W drugim miewał przebłyski typu 20/10 i 20/6 w dwóch kolejnych spotkaniach…

…ale ogólnie Ci fani Rockets, którzy liczyli na „lepszego Matta Maloneya„, nie doczekali się – Drew jesienią 2000 przeszedł do Bulls za dwa picki drugorundowe i w słabiutkim zespole został podstawowym point guardem (choć wystąpił tylko w 48 meczach). Kolejne trzy lata występował w koszulce Hornets, a już w 2005 roku dołączył do sztabu szkoleniowego Valparaiso, nadal kierowanego przez jego ojca, kończąc tym samym karierę.

Bryce w ogóle swoją koszykarską przygodę przeżył w rodzinnej atmosferze. Jednym z jego rywali w sezonie debiutanckim (choć nigdy nie spotkali się na boisku) był Casey Shaw – ówczesny chłopak siostry Bryce’a i center Philadelphia 76ers (przez 9 meczów), a przyszły szwagier i, między innymi, gracz Anwilu Włocławek (przez 2 mecze). Do tego w 2001 i 2002 roku jedną z cheerleaderek Atlanta Hawks była jego żona Tara. Gdy w 2016 obejmował stanowisko głównego trenera uczelni Vanderbilt (wcześniej na pięć lat przejął od ojca posadę head coacha Valpo), zatrudnił nikogo innego jak Casey Shawa (pewnie zatrudniłby i brata Scotta, ale on był już wtedy, i jest do dziś, trenerem Baylor University).

OK, starczy.

Czas zacząć dwunasty sezon blogowania.

Dobra wiadomość na ten rok jest taka, że nie będzie już wpisów na ponad 3000 znaków o Brycie Drew.

Otagowane ,

Les Jepsen

Les Jepsen

Fun Fact: Leslie Burnell Jepsen miał mniej więcej tyle wspólnego z udaną karierą w NBA co tata dilera z narkotykami i mercedesami. Był bardzo białym człowiekiem, który poza ostatnim, faktycznie udanym sezonem na uczelni Iowa (14.9 PPG, 10.0 RPG), nie podbił nawet ligi akademickiej (2.6 PPG, 3.1 RPG na przestrzeni trzech pierwszych lat). A jednak w dniu draftu wcisnął między futrynę a zamykające się drzwi z napisem „NBA” stopę, a w zasadzie to siedem stóp (wiadomo „nie da się wytrenować wzrostu”). Był też pracowitym chłopakiem, a draft 1990 był podkoszową Saharą. Dość powiedzieć, że nasz bohater był uznawany za czwartego najlepszego klasycznego środkowego w tamtym naborze, po Feltonie Spencerze, Duanie Causwellu i Dwaynie Schintziusie. Z pierwszym pickiem drugiej rundy trafił do Golden State Warriors, którzy rok później unieśmiertelnili go, dorzucając gratisowo do wymiany Mitcha Richmonda za Billy’ego Owensa.

Co zabawne, Królowie tym samym uzbierali trzech z czterech rzekomo najlepszych „sewenfiterów” z draftu 1990 – oprócz Jepsena, grali tam wtedy też Causwell i Schintzius (a także inny sławny inaczej podkoszowiec z tamtego naboru, Steve Scheffler). Mniej zabawne, ale mnie śmieszy: obok Lesa Jepsena w składzie był też Jim Les (który jakimś cudem ma aż dwa wpisy na tym blogu).

Jepsen zmagał się z kontuzjami, brakiem siły i ogólnym drewniactwem. Rozegrał 21 spotkań w sezonie debiutanckim i 31 jako drugoroczniak. Łącznie w 52 meczach w NBA uzbierał 53 punkty (choć miał do kosza bliżej niż większość, miał problemy, żeby umieścić w nim choć co trzeci rzut) i 67 zbiórek, a potem zniknął z najlepszej ligi świata, by wypłynąć w nie najlepszej lidze świata – CBA.

Debiutował w niej jako gracz Rockford Lightning w rozgrywkach 1992/93, dzieląc szatnie m.in. z Lorenzo Williamsem, zawieszonym przez NBA za narkotyki starszym bratem Dereka Fishera, Duanem Washingtonem oraz swoim lustrzanym odbiciem, Alanem Oggiem. W kolejnym sezonie zaciągnął się do Fargo-Moorhead Fever (tak, z tego, znanego z filmu i serialu, Fargo). Tam z kolei spotkał się z kolegą ze studiów – Royem Marblem – a także bardzo białym człowiekiem z Milwaukee, Stevem Hensonem i jednym, jedynym Kurkiem Lee. Kampania 1994/95 to już Hartford Hellcats i spotkanie z jedną z moich największych niespełnionych nadziei, numerem dziewięć draftu 1990, Bo Kimblem. Jeśli wierzyć Wikipedii, karierę kontynuował w Europie, gdzie najpierw był członkiem objazdowego teamu „Footlocker Allstars” (nic więcej na ich temat nie znalazłem), a potem odwiedził ligę angielską i szwedzką. W każdym razie na pewno zobaczył więcej świata niż przeciętny mieszkaniec jego rodzinnej mieściny Bowbells w Dakocie Północnej, która liczy sobie obecnie ponad 300 mieszkańców.

Jepsen – z którego kart koszykarskich można się m.in. dowiedzieć, że na początku lat 90. jego ulubioną piosenką było „The Logical Song” zespołu Supertramp – na sportowej emeryturze zajął się obrotem nieruchomości i założył firmę z siedzibą w stanie Minnesota (widocznie dobrze wspominał roczną grę w Fargo), a konkretnie w St. Paul. Co ciekawe, to miasto też miało kiedyś swoją drużynę koszykówki. St. Paul Slam! przez dwa sezony rywalizowali w lidze IBA a sześć meczów w ich koszulce rozegrał nie kto inny jak Bo Kimble (a pięć występów zaliczył jakiś koleś, nazywający się dość kozacko Sonique Nixon, który dwa lata wcześniej był MVP ligi holenderskiej).

Jak można się domyślać, żaden użytkownik YouTube nie zrobił nigdy highlightów Lesa Jepsena, więc jeśli kogoś interesuje jak prezentował się w akcji, musi polegać na opisie jego gry autorstwa Briana Schmitza z Orlando Sentinel. Dziennikarz tak zapamiętał Lesa z występu w pokazowym turnieju Orlando All-Star Classic:

„Jego tyczkowate ciało nie potrafi nabrać wagi. […] Ze swoją twarzą chłopca rozwożącego gazety, wygląda jak dzieciak odbijający się w krzywym zwierciadle podczas wizyty w wesołym miasteczku.

Les wręcz trzeszczy, gdy biegnie – ta aktywność w jego wykonaniu wygląda na bolesną. Gdy składa się do rzutu hakiem wygląda jak żuraw, z rękami i nogami fruwającymi we wszystkich kierunkach”.

Musicie przyznać, że nie jest to opis przyszłej gwiazdy NBA, choć Schmitz chwalił jego walkę o zbiórki i bezpańskie piłki. Co oczywiście w koszykarskiej narracji jest odpowiednikiem grzecznego milczenia, gdy nie ma się do powiedzenia niczego miłego.

Otagowane ,

Matt Bullard

Matt Bullard

Halloween Fact: W latach dziewięćdziesiątych tylko jeden raz liga grała w Halloween. Szkoda, może wtedy mielibyśmy więcej takich kart, jak powyższa. Czyli durnych. Do Matta Bullarda – uwiecznionego na swojej sportowej karcie na sianie, z workiem w kształcie dyni na kolanach, z cukierkami w dłoni i w towarzystwie trzech innych, robiących dobrą minę do złej gry, kolegów – jeszcze wrócimy.

Na razie wróćmy do 31 października 1997 roku.

Wyjątkowo wypadła wówczas inauguracja sezonu 1997/98, znanego także jako „ostatni taniec„, choć w tamto Halloween Bulls postanowili się przebrać za drużynę, która przegrywa mecze z zespołem, którego pierwszą piątkę tworzą Dana Barros, Antoine Walker, Travis Knight, Ron Mercer i Walter McCarthy. Michael Jordan spudłował wówczas 16 z 23 rzutów, trafiając ich ledwie o dwa więcej niż Dennis Rodman, który tamto spotkanie zaczął na ławce. Dzięki 16 punktom zdobytym na linii rzutów wolnych, uzbierał wtedy 30 punktów, ale tamtego dnia w kostiumie najlepszego łowcy punktów wystąpił Latrell Sprewell, choć pewnie tylko dlatego, że przesyłka ze strojem Dusiciela z Bostonu zaginęła i doszła do niego dopiero miesiąc później.

45 punktów w przegranym meczu, to w tamtym momencie była druga największa zdobycz w Halloween. Lepszy był jedynie Adrian Dantley, zdobywca 50 punktów w 1980 roku (później wynik Sprewella poprawili pięcioma dyszkami jeszcze Rashard Lewis w 2003 i Derrick Rose w 2018, a w 2015 roku halloweenowy rekord ustanowił Steph Curry, rzucając 53 punkty).

Inne ciekawe przebrania z tamtego dnia, to między innymi:

  • Vin Baker w stroju Seattle Supersonics (Shawn Kemp nie przyszedł na imprezę halloweenową, bo liga zawiesiła go za udział w bójce w preseason, więc jego kostium Kawalerzysty musiał poczekać jeden mecz);
  • Chris Mullin przebrany za złego Chrisa Mullina – nie dość że miał na sobie koszulkę innej drużyny, to w debiucie jako gracz Indiana Pacers zdobył tylko dwa punkty przy skuteczności 1-8 z gry;
  • Tim Duncan w koszulce San Antonio Spurs (przygodę z NBA zaczął od 15 punktów w wygranym pojedynku z Denver Nuggets);
  • Jason Kidd (wtedy z Phoenix Suns) perfekcyjnie udający siebie samego, bo mało jest bardziej kiddowych rzeczy niż linijka statystyczna: 16 asyst, 14 zbiórek i tylko 6 punktów (od tamtego czasu nikt w Halloween nie miał tylu asyst, a Kidd byłby rekordzistą dnia, gdyby nie jeden mecz z 1968 roku, w którym Guy Rodgers i Dave Bing urządzili sobie zabawę w „podanie albo psikus” – pierwszy zakończył ją z 21 asystami, a drugi z 19);
  • Washington Bullets w przegranym starciu z Pistons przebrali się za Washington Wizards i tak już zostali;
  • Violet Palmer na mecz Vancouver Grizzlies i Dallas Mavericks założyła strój sędziego NBA, jako pierwsza kobieta w historii;
  • Linia rzutów za trzy punkty dla odmiany skończyła z przebierankami i wróciła do swojego dawnego wyglądu, znów sięgając 7 metrów i 24 centymetrów po dwuletnim eksperymencie z krótszym dystansem.

Matt Bullard także zagrał w tamto Halloween.

W meczu Houston Rockets z Cleveland Cavaliers zdobył 3 punkty rzutem za trzy… co właściwie mówi Ci wszystko, co powinieneś wiedzieć o tym koszykarzu. Po serii kontuzji kolan, które pozbawiły go sprawności fizycznej, zanim jeszcze jego kariera zawodowa się zaczęła, Matt stał się jednym z pierwszych specjalistów od trafiania trójek, pionierem pozycji „stretch four”, który wchodząc na boisko ułatwiał trochę życie Hakeemowi Olajuwonowi, odciągając obrońców przeciwnika spod kosza (oczywiście nie był na tyle cenny, żeby Rakiety nie chciały go oddać razem z Robertem Horrym za Seana Elliotta, w ramach niesławnej wymiany unieważnionej ze względu oblane testy medyczne Elliotta).

W swojej 11-letniej karierze w NBA (w sezonie 1994/95 zrobił sobie przerwę na grę w Europie) oddał więcej rzutów z dystansu (1561) niż za dwa punkty (1346). Choć dzisiaj trójki w NBA wpadają na prawo i lewo, to Bullard utrzymuje się w czołówce listy wszech czasów Rakiet pod względem celnych rzutów za trzy: jego 557 trafień to w tym momencie siódmy wynik (i więcej niż uzbierał np. inny znany z trójek koszykarz z Houston – Kenny Smith).

Co dziwne, nie udało mi się znaleźć żadnego krótkiego wideo z Mattem rzucającym za trzy, ale jeśli obejrzycie dowolny mecz Houston z lat 90., to jest naprawdę spora szansa, że tak widoczek się pojawi (Bullard grał dla Rockets w latach 1990-1994 oraz 1996-2001). Matt rzucający długą dwójkę wygląda zaś tak:

Bullard miał dobre oko nie tylko do umieszczania piłki w koszu z dalekich odległości. W styczniu 1993 roku, w trakcie timeoutu podczas jednego z meczów Rockets, w owe oko wpadła mu pewna blondynka siedząca na trybunach. Pomachał do niej, ona odmachała, a potem zaczęła mu pokazywać na palcach swój numer telefonu. Tak Matt wspomina tamtą sytuację:

„Zaraz po tym, jak skończyła mi przekazywać swój numer, Rudy [Tomjanovich] wysłał mnie na boisko, więc przez całą [drugą] kwartę w kółko powtarzałem w myślach jej telefon. W przerwie meczu natychmiast pobiegłem do szatni go zapisać.”

Zapisał, nic nie pomylił i trafił w dziesiątkę. Blondynka miała na imię Paula i została jego żoną.

Gorzej z celnością było podczas tej sesji zdjęciowej, z której Upper Deck złośliwie kupił zdjęcie na kartę Bullarda, ale mam na jej temat dwa przemyślenia:

  • Co prawda pisałem kiedyś, że Matt wygląda jak jeden z terrorystów ze „Szklanej Pułapki”, ale teraz stwierdzam, że chyba bardziej wygląda jak syn Gregga Popovicha.
  • „Pidżamy” Rockets to jedno z najstraszniejszych wdzianek, jakie można założyć w Halloween.
Postaw kawę
Otagowane ,

Radisav Ćurčić

Radisav Curcic

Fun Fact: Kontynuujemy nasz przegląd debiutantów Dallas Mavericks z sezonu 1992/93 (którzy nie nazywają się „Jim Jackson„). Wczoraj bohaterem był gość o nazwisku Bond, dzisiaj za to w roli głównej jegomość, który wygląda jak bondowski złoczyńca…

Znacie ten kawał? Przychodzi wielki Serb do fryzjera w Dallas… i wychodzi łysy, bo zna tak słabo angielski, że nie potrafi wyjaśnić jaką chce fryzurę. Taka sytuacja była podobno udziałem Radisava Ćurčicia na początku jego amerykańskiej przygody, choć bardzo możliwe, że to po prostu jeden z żarcików na jego temat, mających ilustrować jak bardzo odstawał od reszty ligi… tudzież, jak idealnie pasował do przypadkowej zbieraniny koszykarskiej jaką w sezonie 1992/93 byli „Mav-wrecks”.

Choć trzeba przyznać, że łysa głowa mu pasowała, bo po dziś dzień zajmuje jedno z czołowych miejsc w rankingu koszykarzy NBA, którzy wyglądają jak gangsterzy (choć ten dziennikarz, który pisał o jego wizycie u fryzjera, uważa, że bardziej jak zawodnik wrestlingu).

Jest też w czubie rankingu najmniej koszykarskich kart koszykarskich, o czym już kiedyś pisałem, ale dopiero teraz mogę się pochwalić, że wspomnianą wtedy kartę mam już u siebie w domu!

Radisav (nie „Radislav”, choć właśnie tak jego imię zapisano na awersie karty, która ilustruje ten wpis – na rewersie pisownia jest już właściwa) raczej odstawał od gwiazd reprezentacji Jugosławii, ale łapał się na przełomie dekad do kadry. Dzięki temu zdobył złoty medal mistrzostw świata w 1990 roku i – w tym samym roku – miał szansę pokazać się z dobrej strony w finale koszykarskiego turnieju na Igrzyskach Dobrej Woli w Seattle. Zaliczył wówczas 10 punktów i 11 zbiórek z ławki, pomagając pokonać reprezentację gospodarzy (w której grali między innymi Alonzo Mourning i Christian Laettner). Można sobie tamten mecz nawet obejrzeć na YouTube (albo przewinąć od razu o godzinę i czterdzieści jeden minut, żeby zobaczyć, jak Toni Kukoc ładuje piłkę nad Zo):

W sezonie poprzedzającym angaż do NBA, Ćurčić notował średnio 20,4 punktu i 14,3 zbiórki w lidze włoskiej, ale po siedmiu meczach złapał kończącą sezon kontuzję. To jednak najwyraźniej wystarczyło, aby poręczył za niego europejski skaut Mavs, choć serbski środkowy (którego ulubionym koszykarzem był Vinko Jelovac, dwukrotny zwycięzca plebiscytu na słoweńskiego sportowca roku) miał już wtedy 27 lat.

W wywiadzie z 2020 roku, Ćurčić wspomina swój amerykański epizod z lekkim niedosytem. Podobno złamał wtedy rękę w wypadku samochodowym, przez co stracił cenne treningi. Był też daleki od optymalnej formy, co zmieniło się dopiero w drugiej części jego kariery, gdy zrzucił naddatek kilogramów i rozegrał swoje najlepsze kampanie w barwach Maccabi Tel Awiw (łącznie wygrał z nimi 4 tytuły mistrza kraju, dwa puchary i jedyny sezon SuproLigi, a w 1999 roku był MVP ligi izraelskiej). Twierdzi też, że na początku lat 90. obcokrajowcom w NBA wciąż było bardzo trudno, i że w dzisiejszych czasach z pewnością wywalczyłby sobie miejsce w NBA na „siedem lub osiem sezonów”.

Zaiste te 30 lat temu jak z płatka mu nie szło. W lidze nie osiągnął niczego. 20 meczów, średnio 8 minut i po dwa-coś punktów oraz zbiórek. Najlepszy mecz? 11 punktów, 6 zbiórek i 3 przechwyty przeciwko Chicago. Radisav spędził wtedy na parkiecie aż 17 minut, więc chyba nikogo nie zaskoczy informacja, że Bulls wygrali tamten mecz 35 punktami.

Do tego wszystkiego rzucał z wyskoku z finezją ulicznej bójki…

A propos bójek: Radisav – który po roku w NBA (i kolejnym roku we Włoszech) został gwiazdą ligi izraelskiej – we wrześniu 1995 roku uderzył podczas treningu dziennikarza Eliego Sahara za to, że skrytykował jego grę w swoim artykule. Mam nadzieję, że tego tekstu nie odbierze jako obraźliwego, choć nawet gdybym wystawił mu laurkę, to i tak nie chciałbym go spotkać w ciemnej uliczce… no, chyba, że akurat wyprowadzałby pieska na spacer:

Fot. Archiwum prywatne / siol.net/sportal
Postaw kawę
Otagowane , ,

Jamie Feick

Fun Fact: Jamie to jeden z wymarłych gatunków – jednowymiarowy koszykarz, który we współczesnej NBA czułby się jak twój stary na tik toku. Feick nie stał w kolejce, gdy Bóg rozdawał koszykarski talent, ale gdyby ten gość, który kiedyś przebrał się za Michaela Jordana, w trakcie wydawki taki talent upuścił, to nasz bohater prawdopodobnie wygrałby walkę o zbiórkę.

Feicka na boisku nie interesowało nic więcej poza zbieraniem piłki. Do ofensywy przykładał tyle uwagi, co MJ do dobrostanu psychicznego kolegów z zespołu. W obronie też nie był orłem, co udokumentowała wydana w 1999 roku gra na Game Boya „NBA 3 on 3 Featuring Kobe Bryant”, w której był najgorszym graczem z defensywnym wskaźnikiem równym zero. Gracz z defensywą level 0 wygląda mniej więcej tak:

Brak finezji Jamie’ego nie dziwił, skoro uczył się on koszykówki grając w „barn ball”, czyli w zasadzie w futbol amerykański z obręczami, rozgrywany na klepisku stodoły, gdzieś na ohiowskiej wsi. Z tego samego powodu nie dziwiła też jednak zaciętość w podkoszowych przepychankach.

Pierwszy odcinek serialu „Rolnik szuka zbiórki” nie miał zbyt wartkiej akcji. Choć wybór w drafcie do NBA w 1996 roku był ogromny sukcesem gościa, w którym właśni trenerzy – zarówno w liceum, jak i na studiach – nie widzieli materiału na zawodowca, to pierwsze trzy lata spędził jako niewidoczny rezerwowy na ławkach, kolejno, Hornets, Spurs i Bucks (nie zagrał ani jednego spotkania w zespole, który wziął go w naborze z 48-ką, czyli w Sixers, spędził też trochę czasu w CBA i zagranicą). Nic dziwnego, że właśnie tak wygląda jeden z dwóch dostępnych obecnie na YouTube highlightów z czasów gry Feicka w NBA:

W tej części kariery najbardziej chwalebnym wyczynem było 41 meczów w barwach Spurs i dorzucenie cegiełki do heroicznej walki Ostróg o jedynkę w drafcie 1997.

Dopiero w drugim odcinku życie napisało mu nieco bardziej frapujący scenariusz. Po podpisaniu w marcu 1999 roku dziesięciodniowego kontraktu z New Jersey Nets, został bohaterem ich sezonu ogórkowego. Słabi i zdziesiątkowani kontuzjami Nets wpuścili go na boisko w 26 meczach, a w czternastu ostatnich spotkaniach tamtego lokautowego sezonu powierzyli rolę pierwszopiątkową. W tamtym okresie zaliczał ponad 13 zbiórek na mecz i nagle stał się jednym z najgorętszych podkoszowców bez kontraktu końca XX wieku. Latem odebrał m.in. telefon od Karla Malone’a, świeżo upieczonego podwójnego MVP i kolegi rednecka, który przekonywał go, że potrzebuje jego wsparcia w walce pod tablicami. Dzwonili też Clippersi i dawali 20 milionów dolarów, choć to wciąż były czasy, kiedy odbieranie telefonu od Clippersów mogło zdziałać dla twojej kariery równie wiele dobrego, co obejrzenie kasety wideo z „Ringu”. Feick ostatecznie odrzucił walkę o mistrzostwo z Jazz oraz lepsze pieniądze w Mieście Aniołów i podpisał się pod kontraktem od Nets, wartym 15 milionów płatnych w 6 lat.

I choć kolejny odcinek „Rolnik szuka zbiórki” już wjeżdża nam w lata zerowe, to warto jeszcze dodać na zakończenie, że w raju szybko pojawił się kłopoty. Feick dużo mówił o lojalności wobec Nets, ale podobno zrozumiał, że generalny menadżer John Nash obiecał mu miejsce w pierwszej piątce. Gdy okazało się, że trener Don Casey chce go trzymać na ławce, a na dodatek nie cofa się przed okazjonalnym przyklejaniem go do niej, mina Jamie’ego zrzedła.

Choć nadal był maszynką do zbiórek, mógł żałować, że nie jest zmiennikiem Karla Malone’a, a Jima McIlvaine’a. Niestety jego walka o minuty w rotacji Nets nie potrwała długo. Po sześciu meczach rozgrywek 2000/01 zakończył sezon ze względu na kontuzję Achillesa i już nigdy nie wrócił na boisko. Łapanie piłek zastąpił łapaniem ryb (wyczynowym), trenował zawodowo konie cuttingowe oraz reprezentację liceum, do którego sam kiedyś uczęszczał, a w końcu założył razem ze wspólnikiem firmę produkującą stalowe rury.

Nie wiem, jak się produkuje stalowe rury, ale myślę, że ten proces ma mniej więcej tyle polotu, co koszykówka w wydaniu Jamie’ego Feicka. W dobrym tego porównania znaczeniu.

Otagowane ,

Greg Foster

Greg Foster

Fun Fact: Najbardziej pamiętny artykuł z magazynu Pro-Basket to moim zdaniem tekst o tatuażach w NBA. Już pierwsze jego zdanie to być może najlepsze pierwsze zdanie w historii piśmiennictwa:

Greg Ostertag paraduje z Fredem Flinstonem, wykonującym wsad.

Potem dostajemy jeszcze więcej ciekawostek na temat tego kto, co i gdzie uwiecznił na swoim ciele.

Nagrodę za najgłupszy tatuaż wymieniony w tamtym tekście zdobył Cherokee Parks, mający na plecach wydziaraną twarz, której usta otwierają się przy schylaniu (miał także czaszkę z zielonego jabłka na łydce). Nagrodę za najbardziej oczywisty tatuaż zgarnia z kolei Doug Christie, który miał na ramieniu wytatuowaną twarz znanej z chorobliwej zazdrości żony Jackie (a w zasadzie pół twarzy żony i pół twarzyczki córki). W kategorii „Business in front, party in the back” tryumfował z kolei Michael Cage – posiadacz złożonych w geście modlitwy rąk na ramieniu i róży na pośladku.

I choć mógłbym ciągnąć tę galę wręczania nagród w nieskończoność, to odsyłam Was do lektury oryginalnego tekstu Chrisa Sheridana, a ja wytknę mu jego największą wadę: ani słowa o tym, że Greg Foster ma na lewym ramieniu wytatuowany napis „BOWIE”, bo znajomi z liceum (wśród nich Gary Payton) powtarzali mu, że jest podobny do Sama Bowiego

Pozwolę to skomentować samemu Fosterowi:

Byłem młodym, durnym chłopakiem.

Cóż, przynajmniej nie wytatuował sobie napisu „Bowie” po chińsku.

Greg to reprezentant drugiego garnituru ligowych podkoszowców, który dzięki zadziorności, chęci do odwalania czarnej roboty oraz przyzwoitemu rzutowi, utrzymał się w lidze 13 sezonów. Karierę zaczynał jednak, po wyborze z 35. numerem draftu 1990, od dwóch sezonów (i 10 meczów kolejnej kampanii) w Washington Bullets. Jego trener Wes Unseld także nie był fanem decyzji swojego debiutanta i twierdził, że gdyby Foster wydziarał sobie napis „Wes”, dostawałby więcej minut.

Nasz bohater ze swoim tatuażem i z bohaterem swojego tatuażu, wygląda mniej więcej tak:

Oto statystyki obydwu panów w bezpośrednich starciach:

Regular Season Table
Player G W L GS MP FG% FT% TRB AST STL BLK TOV PF PTS
Greg Foster1165012.6.447.5002.40.70.00.20.92.14.3
Sam Bowie1156829.6.407.7786.52.50.41.51.92.710.3
Provided by Stathead.com: View Stathead Tool Used
Generated 5/28/2022.

Cóż, nie ma tu niczego godnego wytatuowania, a przynajmniej nie według standardów nie należących do Grega Fostera.

A morał z tej historii jest taki: Sam Bowie to zły wybór nie tylko podczas draftu NBA.

Otagowane ,