Fun Fact: Joe Dumars wydaje się na wskroś staromodnym gościem. Większa część Czytelników tego bloga poznała go już jako weterana, zawsze spokojnego i grzecznego, zwłaszcza na tle kolegów z drużyny, z którymi wkroczył w lata 90 (oraz na tle „dupków z Dream Teamu 2”), choć był grzeczniejszy nawet od swojego późniejszego kolegi z Pistons, Granta Hilla. Zapewne stąd ta otaczająca go aura kulturalnego starszego pana, który wolny czas spędza na bujanym fotelu. Dlatego tak bardzo zdziwił mnie artykuł z 1998 roku, który znalazłem w trakcie spontanicznego przeglądania stron ze starego NBA.com zarchiwizowanych przez Wayback Machine. Poznajemy w nim Joe Dumarsa z innej strony – jako entuzjastę internetu.
<dźwięk_modemu_łączącego_się_z_internetem>
„Strony sportowe są prawdopodobnie moimi najmniej ulubionymi. Mam tego wystarczająco dużo na co dzień. Myślę, że NBA.com to świetna strona, ale ja wolę robić w internecie inne rzeczy. Wiecie czyja strona jest naprawdę interesująca i wchodzę na nią cały czas? Smithsonian Institute. […] Lubię też czytać gazety w wersji online. Jeśli coś ważnego wydarzyło się gdzieś w kraju, to mogę kliknąć i przeczytać o tym artykuł. Najchętniej przeglądam lokalne gazety, bo ich perspektywa jest dla mnie ciekawsza. […] Najbardziej interesują mnie informacyjne, społeczne i polityczne części internetu. W sieci można sprawdzić dług publiczny lub budżet państwa i różne inne rzeczy.”
OKEJ JOE. Dług publiczny i budżet państwa.
W artykule pojawia się też postać George’a Davida, drużynowego speca od komputerów, który podrzucał zawodnikom różne strony do sprawdzenia, zgodne z ich zainteresowaniami. Według niego, Dumars zajarał się najbardziej stronką pozwalającą sprawdzać prognozę pogody.
Może jednak Dumars jest tym dziadygą w bujanym fotelu, za którego go braliśmy? Albo przynajmniej naszym starym.
Artykuł kończy się peanem pochwalnym dla instytucji e-maila. Dostajemy m.in. wzruszającą anegdotę o tym, jak to grający na wyjeździe Joe, włączył pewnej nocy komputer – pewnie żeby sprawdzić dług publiczny – a w skrzynce odbiorczej czekała na niego wiadomość od jego synka. Dumars mówi też, że dzięki poczcie elektronicznej może teraz łatwiej załatwiać swoje interesy.
Oczywiście nie wszystkie interesy Joe był w stanie załatwić przez internet
(Jest teoria, że w momencie zrobienia tego zdjęcia, Dumars wybierał właśnie w drafcie Darko Milicicia zamiast Carmelo Anthony’ego, Chrisa Bosha i Dwyane’a Wade’a… ba, nawet zamiast Matta Bonnera)
Choć i tak znacznie lepszym zastosowaniem internetu jest uwiecznienie tej akcji Joe Dumarsa, pochodzącej z meczu, w trakcie którego zostałem fanem New York Knicks:
Fun Fact: Battle to jedno z tych nazwisk, które znam ze skarbów kibica „Przeglądu Sportowego” i ze starych kart. Gdyby poczytać rewersy tych kart, można by się było dowiedzieć, że John był jednym z tych niewysokich combo guardów zapewniających ofensywny zastrzyk z ławki. Ba, można by się nawet dowiedzieć, że Battle jest samoukiem grającym na pianinie (co pewnie doceniła swego czasu żona, soulowa wokalistka Regina Belle), oraz pokiwać głową z uznaniem, że swoją dziesięcioletnią karierę (najlepszy sezon: 1990/91, w którym dawał Hawks co mecz niecałe 14 punktów) zaczynał od bycia odległym, 84. pickiem draftu 1985. Nie przeczytamy tam jednak o tym, jak to kiedyś Battle – który był już wówczas graczem Cavaliers – zaatakował deską George’a McClouda z (wtedy) Indiany Pacers. Na usprawiedliwienie Johna działa fakt, że to McCloud zaczął (zachodząc go od tyłu pod szatnią i uderzając w głowę) i że tamtego wieczoru grzeczniejszym niż on puszczały nerwy…
NBA Today's Mark Jones reports on that time in '92 when George McCloud of Indiana punched John Battle in the face outside the Cavs' locker room and Battle tried coming back at him with a 2×4 before security broke up the fight.
To mi przypomina, jak ze sztachetą ganiał Latrell Sprewell próbując zemścić się za łomot, który zaaplikował mu podczas treningu kolega z drużyny i patron tego bloga, Jerome Kersey.
Czemu w halach NBA wszędzie walają się deski?
Tak czy siak, Battle’a najlepiej jednak zapamiętać jako bardzo solidnego łowcę punktów, który stanowił o sile ławek dobrych drużyn z Atlanty i Cleveland. Chyba największą pochwałą jego rzemiosła jest fakt, że jako jedną z koszykarskich inspiracji wymieniał go Kobe Bryant.
W swoim inspirującym wcieleniu, John Battle wyglądał mniej więcej tak:
Cleveland's John Battle with the "long snap" assist to Craig Ehlo.
Fun Fact: Nie byłem ostatnim razem sprawiedliwy wobec Andrew DeClercqa. Wcale jest jakąś niewartą zapamiętania ligową pomyłką (choć każde nazwisko z „q” na końcu wygląda jak pomyłka). Nikt, kto spędził w NBA 10 lat nie powinien być bohaterem żartu „lol, nie wierzę, że ktoś taki istniał”. Istniał, harował (za samo wytrwanie 1,5 sezonu w obozie pracy Ricka Pitino powinno dostawać się pierścienie), biegał, skakał, siłował się z innymi wielkimi kolesiami i zasłużył na każdą z 10014 minut jakie spędził na parkietach NBA w sezonie regularnym i playoffs (dość często zdarzało mu się nawet występować w pierwszej piątce, choć to zazwyczaj był sygnał, że jego zespół miał poważną lukę w składzie).
Jedyny problem z Andrew DeClercqiem jest taki, że nie jest to zbyt interesująca postać w kontekście koszykarskim. Serio, to „q” na końcu nazwiska to najbardziej „fun” fakt, jaki mogę przytoczyć, nie licząc tego, że liga ukarała go kiedyś finansowo za grę w zbyt długich spodenkach, ale to już było w XXI wieku, więc w pewnym sensie na tym blogu się nie liczy.
Z drugiej jednak strony MUSIAŁEM dodać do zasobów blogaska tę jego kartę, na której stoi oparty o drabinę na tle skąpanych w półmroku luksfer. Co prawda nie jest jedynym debiutantem z rocznika ’95, którego zdjęcie z tej sesji trafiło na kartę, ale jednak zdecydowanie jego interpretacja „rookie ladder” jest moją ulubioną, zwłaszcza, że idzie w parze z takim oto charyzmatycznym rewersem:
Tyle, że w związku z tym wypadałoby napisać jeszcze coś ciekawego na temat Andrew, a wstępny research spełzł na niczym (chyba, że kogoś zainteresuje, że DeClercq miał ksywę „Hammer”, co czyni go – według danych zebranych na stronach Basketball Reference – jednym z ośmiu graczy w historii, którym przypisywano przydomek będący jakąś wariacją na temat młota… co w sumie całkiem dobrze pasuje do tej drabiny na karcie)
Ponieważ ja nie potrafię napisać ciekawego tekstu na temat Andrew DeClercqa, postanowiłem poprosić o to sztuczną inteligencję.
Na czacie z Open AI zagaiłem:
Napisz krótki, ciekawy artykuł, którego bohaterem jest koszykarz NBA, Andrew DeClercq.
A potem dodałem:
Użyj w nim słów „drabina” i „luksfer”.
Oto efekt:
Andrew DeClercq to wschodząca gwiazda w NBA. Ten młody koszykarz przeszedł długą drogę, by dostać się na szczyt swojego sportu. Jego historia jest inspirującym przykładem tego, jak ciężka praca i determinacja mogą pomóc w osiągnięciu celu.
DeClercq zaczynał swoją karierę od najniższych lig koszykarskich. Wiele osób zwątpiało w jego umiejętności i twierdziło, że nigdy nie zostanie profesjonalnym zawodnikiem. Jednak DeClercq nie poddał się i ciężko pracował, by poprawić swoje umiejętności na boisku.
Jego ciężka praca zaczynała przynosić owoce, a on stopniowo wspinał się po drabinie kariery koszykarskiej. Przeszedł przez niższe ligi, aż w końcu znalazł się w NBA. Jego marzenie o grze w najlepszej lidze świata zostało spełnione.
DeClercq nie jest jedynie utalentowanym sportowcem, ale również człowiekiem o wielkim charakterze. Jego pozytywne nastawienie i podejście do życia są inspirujące dla innych. On jest prawdziwym luksferem w świecie sportu.
Jego historia pokazuje, że marzenia mogą się spełnić, jeśli tylko jest się gotowym do ciężkiej pracy i walki o nie. Andrew DeClercq jest żywym przykładem tego, że z determinacją i ciężką pracą można osiągnąć wszystko.
PRAWDZIWY. LUKSFER. W. ŚWIECIE. SPORTU.
Co by nie mówić o walorach pióra AI (PRAWDZIWY. LUKSFER. W. ŚWIECIE. SPORTU.), to sztuczna inteligencja bezbłędnie wyczuła, że motyw ciężkiej pracy, to motyw przewodni kariery Andrew, która w porywach sięgała średnich 8 punktów i 5 zbiórek, a jej najlepszy boiskowy moment wyglądał tak (jakby ktoś miał wątpliwości, tutaj już AI nie dodało żadnych efektów specjalnych):
Podobno Eric Mobley powiedział później, że po tym wsadzie poczuł się, jakby zderzył się z luksferową ścianą.
AI wyczuła nawet jego pozaboiskowe właściwości – DeClercq na sportowej emeryturze został pastorem i założył kościół razem z innym byłym podkoszowcem Orlando Magic, Keithem Towerem. Jestem pewien, że w tej działalności, cytując sztucznie inteligentnego klasyka, „jego pozytywne nastawienie i podejście do życia są inspirujące dla innych”. Wiecie, że – innymi słowy – jest PRAWDZIWYM LUKSFEREM W ŚWIECIE PASTORÓW.
Fun Fact: Który koszykarz zasługuje na tytuł największego magika na boisku? Popularna odpowiedź to Magic Johnson, duh, choć pewnie są odpowiedzi mniej popularne, ale równie dobre. Michael Jordan lub Vince Carter zaprzeczający grawitacji? Młody Jason Williams mieszający zaklęcia Magica z voodoo? Larry Bird z jego niewidzialnym wąsem? Draymond Green? Russell Westbrook? A może Kermit Washington, który sprawił, że jego pięść zniknęła (w czaszce Rudy’ego Tomjanovicha)?
Znacznie bardziej pewny siebie jestem odpowiadając na pytanie o największego magika wśród trenerów. Jest nim Bob Weiss. Szkoleniowiec, który w latach 90. był, kolejno, asystentem w Orlando Magic, head coachem Atlanta Hawks i Los Angeles Clippers, oraz asystentem Seattle SuperSonics. Zaczął on hobbystycznie parać się prestidigitatorstwem jeszcze jako zawodnik (grał w latach 1965-1977, a w najlepszych sezonach wykręcał 11 punktów i 5 asyst w meczu). Może to dzięki czarom, dobijając do trzydziestki, wyglądał jak 60-latek.
Weiss specjalizuje się w sztuczkach z monetami i kartami, co widać np. tutaj…
Nie wiem, czy potrafi przepiłować człowieka na pół, ale pewnie chciałby to zrobić Larry’emu Brownowi.
Brown (który jest zresztą przeciwieństwem Weissa, jeśli chodzi o filozofię trenerską i podejście do zawodników) najpierw przejął od niego pozycję głównego trenera San Antonio Spurs, zaraz po tym, jak Bob wprowadził ich do playoffs. Podkreślmy, że rok wcześniej wygrali loterię draftu, a wybrany z jedynką David Robinson nie grał, bo był w wojsku, więc postseason ze składem w trakcie zawieszonej przebudowy był dużym wyczynem.
Później role się odwróciły, ale i tak wyszedł na tym lepiej Larry – Bob zastąpił go na stanowisku głównego trenera Clippers w 1993 roku, ale dostał po poprzedniku drużynę w rozsypce, pełną sfrustrowanych weteranów (to w tamtym sezonie Ron Harper porównał bycie członkiem tego zespołu do więzienia). Oczywiście Weiss niewiele zdziałał, a jego los przypieczętował ostatni mecz sezonu, w którym David Robinson (czyli ten koleś, którego Bobowi pechowo nie dane było trenować) rzucił Clippersom 71 punktów.
Po tym pamiętnym spotkaniu, trzech liderów klubu z Los Angeles – Harper, Mark Jackson i Dominique Wilkins – praktycznie obwieściło w czasie pomeczowych wywiadów, że nie zamierza wracać na kolejny sezon, ale to wcale nie było najdziwniejsze, co wydarzyło się po zakończeniu tego starcia. To miano przysługuje tej scence:
„Na wyprzedanych trybunach była Madonna, która po meczu zeszła z parkietu obejmując ramieniem trenera Spurs, Johna Lucasa, a potem modliła się razem z Ostrogami w szatni.”
Clippers – którzy zatrudnili Boba tylko dlatego, że żaden inny szkoleniowiec, o którego zabiegali przed rozgrywkami, nie przyjął ich oferty – postanowili rozwiązać jego trzyletnią umowę, a potem nie chcieli mu zapłacić 1,2 miliona dolarów za pozostałe dwa gwarantowane sezony. Weiss musiał zaciągnąć Donalda Sterlinga do sądu, a sprawa skończyła się poufną ugodą.
Nic dziwnego, że po roku w kloace ligi dał sobie spokój z byciem head coachem i to aż do 2005 roku (stracił posadę w Seattle po 30 meczach, w czym Larry Brown też miał swój udział, bo jego ówczesna drużyna, Knicks, była odpowiedzialna za jedną z 17 przegranych Sonics).
Cóż, szkoda, że nie odnosił większych sukcesów jako trener. Chętnie zobaczyłbym, jak prowadzi drużynę do mistrzostwa, a w ramach świętowania wyciąga z nosa cygaro.
Fun Fact: Równo jedenaście lat temu opublikowałem na tym blogu pierwszy tekst. Jak co roku – chyba, że akurat przegapię rocznicę – staram się przypominać Wam o lecących latkach, bo długowieczność tego blogaska, to dla mnie powód do dumy.
Staram się też wyrazić wdzięczność wszystkim czytającym to osobom.
To nadal dla mnie miejsce, gdzie mogę ulżyć mojemu nostalgicznemu Tourette’owi i odrdzewiać stare uczucia. I choć zdarzają mi się przestoje, to zapewniam Was, że wciąż bawię się przednio wyszukując ciekawostki sprzed 30 lat.
Postanowienia na kolejny rok?
Jak zawsze – pisać częściej, może poprzez powrót do formuły z początków istnienia blogaska, czyli króciutkich wpisów, które przeplatałyby się z bardziej rozbudowanymi postami. Wymierny cel to dobić w tym roku do wpisu numer 1000 (brakuje na ten moment pięćdziesięciu kilku sztuk).
Poza tym – wykosztować się wreszcie na nowy skaner, bo stary niestety zakończył karierę (albo spróbować przerzucić się ze skanów na zdjęcia kart).
Do tego – przeczytać tę stertę książek o koszykówce, które nabyłem w roku ubiegłym i najlepsze anegdoty sprzedać na blogu.
Ponieważ nie za bardzo mam możliwość zrobienia tego gdzie indziej, chciałem też z tego miejsca podziękować tym kilku osobom, które w ostatnich miesiącach postawiły mi kawę w napiwkowym serwisie Buycoffee. Wasze zdrowie!
A co do Bryce’a Drew, to pasuje na ozdobę wpisu na jedenaste urodziny, bo grał z numerem jedenastym na koszulce i wyglądał jakby miał jedenaście lat…
…
No dobra…
Miałem nie pisać już nic więcej (w ramach postanowienia powrotu do króciutkich fun factów, no i co tu dużo pisać o Brycie Drew), ale raz się żyje.
Bryce Drew zanim jeszcze zaczął karierę uniwersytecką był po trzech operacjach serca i na lekach trzymających w ryzach jego tachykardię (to samo schorzenie zmusiło do nagłego zakończenia kariery LaMarcusa Aldridge’a, a w latach 90. grał z nim Terry Cummings). Na uniwerku spędził 4 lata jako największa gwiazda mało prestiżowej reprezentacji Valparaiso – przede wszystkim dlatego, że był świetnym strzelcem i ogólnie kumatym grajkiem, ale pewnie też trochę dzięki temu, że trenerem był jego stary, Homer, a asystentem trenera – jego brat Scott. Trudno jednak wypominać tu nepotyzm, bo rodzina Drew poprowadził Valpo do największego sukcesu w historii – awansu do Sweet Sixteen w 1998 roku, a Bryce, w meczu pierwszej rundy NCAA Tournament, był autorem jednego z najbardziej pamiętnych uniwersyteckich game winnerów.
(Szacuneczek także dla gościa, który podawał z autu, czyli niejakiego Jamiego Sykesa)
Naspidowany tym sukcesem przebił się do pierwszej rundy draftu NBA, gdzie Rockets wybrali go z numerem 16. Był jednym z trzech rookies (obok Michaela Dickersona i Cuttino Mobleya), którym przypadło trudne zadanie rozkręcenia imprezy seniorskiej, której wodzierejami byli Hakeem Olajuwon, Scottie Pippen i Charles Barkley. Ten ostatni po debiutanckim sezonie Drew powiedział nawet, że Bryce będzie miał najlepszą karierę z całej trójki (to było tak samo nieładne wobec pozostałych kolegów z zespołu, jak i nietrafione).
Jako rookie, Bryce Drew wystąpił w 34 spotkaniach skróconego sezonu 1998/99, grając średnio po 13 minut oraz zaliczając po 3.5 punktu i 1.5 asysty na spotkanie. W trzecim meczu kariery miał 8 punktów i 8 asyst, a w połowie kwietnia rzucił 18 punktów Grizzlies i w zasadzie to tyle, jeśli chodzi o jego wyczyny w inauguracyjnym sezonie. W drugim miewał przebłyski typu 20/10 i 20/6 w dwóch kolejnych spotkaniach…
…ale ogólnie Ci fani Rockets, którzy liczyli na „lepszego Matta Maloneya„, nie doczekali się – Drew jesienią 2000 przeszedł do Bulls za dwa picki drugorundowe i w słabiutkim zespole został podstawowym point guardem (choć wystąpił tylko w 48 meczach). Kolejne trzy lata występował w koszulce Hornets, a już w 2005 roku dołączył do sztabu szkoleniowego Valparaiso, nadal kierowanego przez jego ojca, kończąc tym samym karierę.
Bryce w ogóle swoją koszykarską przygodę przeżył w rodzinnej atmosferze. Jednym z jego rywali w sezonie debiutanckim (choć nigdy nie spotkali się na boisku) był Casey Shaw – ówczesny chłopak siostry Bryce’a i center Philadelphia 76ers (przez 9 meczów), a przyszły szwagier i, między innymi, gracz Anwilu Włocławek (przez 2 mecze). Do tego w 2001 i 2002 roku jedną z cheerleaderek Atlanta Hawks była jego żona Tara. Gdy w 2016 obejmował stanowisko głównego trenera uczelni Vanderbilt (wcześniej na pięć lat przejął od ojca posadę head coacha Valpo), zatrudnił nikogo innego jak Casey Shawa (pewnie zatrudniłby i brata Scotta, ale on był już wtedy, i jest do dziś, trenerem Baylor University).
OK, starczy.
Czas zacząć dwunasty sezon blogowania.
Dobra wiadomość na ten rok jest taka, że nie będzie już wpisów na ponad 3000 znaków o Brycie Drew.
Fun Fact: Jestem fanem New York Knicks. Od samego początku, na dobre i na złe, czyli wiadomo, że przez te 30 lat głównie na złe. Dlatego z bólem przyznaję, że Reggie’ego Millera da się lubić.
Nie był supergwiazdą, ale był jednym z rewolucjonistów, dzięki którym koszykówka NBA była ciekawsza. Na nietypowym dla swoich czasów stylu gry potrafił zbudować karierę uhonorowaną miejscem w Hall Of Fame. Poza boiskiem jest chyba spoko gościem, który kiedyś pożyczył swoje BMW chłopakowi podającemu piłki na meczach Pacers, żeby miał czym pojechać na bal maturalny. Do tego lubi podawać się za Jamesa Browna, jego flat top z początku lat 90. był jedną z najciekawszych wersji tej fryzury…
…a jego dystans do siebie powoduje, że rzadko odmawiał udziału w głupich reklamach, wśród których jest też poniższy spot:
A wracając do Good Guy Reggie’ego, to miał też jeden z ciekawszych przesądów, o jakich słyszałem – po tym jak jego ojciec, po niezbyt udanym meczu w liceum, powiedział, że gra Reggie’ego nie była warta 50 centów, zaczął pod opaskę na swojej lewej ręce wkładać dwie ćwierćdolarówki.
Jak już pisałem – Millera da się lubić.
Ale znacznie fajniej się go nie lubi.
Zwłaszcza, że wizerunek boiskowego złoczyńcy budował pieczołowicie. Kibiców doprowadzał do gorączki białej jak getry Keitha Van Horna oraz bez trudu wyprowadzał z równowagi nawet najbardziej wytrawnych rywali (dla niego nawet Michael Jordan był gotów odejść od swojej naczelnej zasady „będę się rzucał z pięściami tylko na nieatletycznych białasów z własnej drużyny”). Bawił się przy tym tak dobrze, że musiał uważać, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy między irytowaniem rywala, a jego motywowaniem. Całą generowaną nienawiść brał na wątłą klatę, a hejterom nigdy nie brakowało amunicji.
Najłatwiej było wyśmiać jego wygląd, który Hank Hersch ze Sports Illustrated określił kiedyś mianem „83 kilogramów ciała, bardzo ciasno naciągniętych na 200 centymetrów nóg, ramion, uszu i szczęki”, a Arnold Schwarzenegger – gdyby w środkowoamerykańskiej dżungli spotkał Reggie’ego mordującego jednego twardziela za drugim – podsumowałby go zapewne słowami „you’re one ugly motherfucker” (choć wiele osób uważa, że lepszym popkulturowym nawiązaniem do aparycji Millera będzie nie „Predator”, a „Star Trek”). Za te wszystkie razy, kiedy wbijał sztylet prosto w serce Twojej ulubionej drużyny (choć akurat Knicks z lat 90. zamiast mięśnia sercowego mieli po prostu dodatkowy biceps), można sobie jednak w pewnym stopniu wybaczyć żarty z oryginalnej urody Reginalda.
Dodatkowo nienawiść do Millera podsycał fakt, że był niepoprawnym symulantem, wykorzystującym z premedytacją swoją patyczakowatość. W historii zapisał się jako prekursor wierzgania nogami podczas rzutu w celu zainicjowania kontaktu z obrońcą, czego liga zabroniła dopiero w 2012 roku. I choć gracz Pacers nie biegał po boiskach już prawie dekadę, to i tak wszyscy mówili o tym przepisie „Reggie Miller Rule”.
Jego rzut był zabójczy, ale brzydki. Po wypuszczeniu piłki, jego ręce wykonywały dziwny ruch do wewnątrz, który dla kibiców – patrzących jak rzut Millera dziurawi kosz ich drużyny – był jak gest Kozakiewicza. To też działało jak oliwa dolana do ognia płonącego w rozsierdzonych adwersarzach.
Gdy ktoś chciał swoją nienawiść ukryć pod płaszczykiem faktów, mógł wytknąć Reggie’emu, że indywidualnie w zasadzie nie osiągnął zbyt wiele, jak na kogoś uznawanego za legendę. Choć miał parę niezłych strzelecko sezonów, to statystyki miał zwykłe (18/3/3 w karierze), był raczej słabym obrońcą, a przez 18 sezonów do Meczu Gwiazd dostał się „tylko” 5 razy. Był liderem jednej z najsolidniejszych drużyn ligi, lecz w głosowaniach na MVP sezonu uzbierał łącznie tylko 3 punkty (dwa w 1998 i jeden w 2000 roku), zadowalając się trzema powołaniami do trzeciej piątki All-NBA. Kto wie, może głosujący dziennikarze także mieli mu coś za złe?
Nawet jeśli ktoś nie życzył źle Reggie’emu to miał problem z powstrzymaniem się od dissu, gdy zobaczył jego talk show. W połowie lat 90. prowadził skierowany głównie dla młodzieży program w lokalnej telewizji. Był podobno bardzo zaangażowany w produkcję „The Reggie Miller Show”, sam wymyślał tematy rozmów i przyciągał bardzo znanych gości (oprócz koszykarskiej śmietanki, wystąpili u niego np. New Kids On The Block i obsada „Ostrego dyżuru” a także były wiceprezydent USA, Dan Quayle), ale jednak było to wszystko bardzo blisko podręcznikowej definicji słowa „cringe” (lub, jeśli ktoś woli, „syndromu bobra”). Miller wchodził na plan w za dużym garniturze i rzucał żart prowadzącego. Resztę 30-minutowego programu wypełniał wywiad i sesja pytań od publiczności. Jeśli nie brzmi Ci to krindżowo, to wyobraźcie sobie, że Andrzej Pluta prowadzi „Rower Błażeja”. A zresztą, nic nie musicie sobie wyobrażać:
A jak już byłeś bardzo, bardzo zły na Reggie’ego Millera, zawsze można było mu pocisnąć, że jest gorszy w kosza od swojej siostry. No właśnie, pomówmy wreszcie o „słoniu w pokoju” (jeśli także jesteś hejterem Knick Killera, to żart o dużych uszach leży na ziemi), czyli karcie ilustrującej ten wpis.
Przedstawia ona naszego „bohatera” odstawionego na bal maturalny, z Cheryl Miller u boku. Bez kontekstu, którego sam nie znam, wygląda to trochę tak, jakby Reg poszedł na studniówkę ze swoją siostrą.
Jednym z największych hejterów Millera na świecie był Tony Gervino, redaktor naczelny magazynu „SLAM” i fan New York Knicks. Nie tylko pilnował, żeby Reggie nigdy nie pojawił się na kultowej okładce pisma, ale nabijał się z niego przy każdej okazji, z których najlepszą była złośliwa publikacja zdjęć właśnie z balu maturalnego. Podobno wtedy zadzwonił do niego zażenowany David Stern, który kazał Gervino odpuścić (kilka lat później Reggie jednak pojawił się na okładce 33. numeru – na jego grzbiecie widniał napis „piekło zamarzło”).
Najwyraźniej koszykarz Pacers miał też antyfanów w Upper Decku, który wypuścił w świat kartę widoczną na samej górze tego tekstu.
Reasumując: Millera nienawidziło się bardzo łatwo.
Przynajmniej jako 42-latek nie zgodził się na powrót z emerytury w sezonie 2007/08. Danny Ainge zaoferował mu wtedy miejsce w składzie Boston Celtics, obok Kevina Garnetta, Paula Pierce’a i Raya Allena, które dałoby mu upragnione mistrzostwo. Miller twierdzi, że był gotów przyjąć propozycję, ale uznał, że ma za mało czasu, aby zacząć sezon w pełni formy. Ainge powiedział potem, że gdyby znał powód odmowy, to zapewniłby weteranowi tyle czasu na trening, ile tylko trzeba. Dzięki temu nieporozumieniu, Reggie nie złamał jednak serc całemu stanowi Indiana i uniknął znacznego wydłużenia listy swoich wrogów.
Fun Fact: Leslie Burnell Jepsen miał mniej więcej tyle wspólnego z udaną karierą w NBA co tata dilera z narkotykami i mercedesami. Był bardzo białym człowiekiem, który poza ostatnim, faktycznie udanym sezonem na uczelni Iowa (14.9 PPG, 10.0 RPG), nie podbił nawet ligi akademickiej (2.6 PPG, 3.1 RPG na przestrzeni trzech pierwszych lat). A jednak w dniu draftu wcisnął między futrynę a zamykające się drzwi z napisem „NBA” stopę, a w zasadzie to siedem stóp (wiadomo „nie da się wytrenować wzrostu”). Był też pracowitym chłopakiem, a draft 1990 był podkoszową Saharą. Dość powiedzieć, że nasz bohater był uznawany za czwartego najlepszego klasycznego środkowego w tamtym naborze, po Feltonie Spencerze, Duanie Causwellu i Dwaynie Schintziusie. Z pierwszym pickiem drugiej rundy trafił do Golden State Warriors, którzy rok później unieśmiertelnili go, dorzucając gratisowo do wymiany Mitcha Richmonda za Billy’ego Owensa.
Co zabawne, Królowie tym samym uzbierali trzech z czterech rzekomo najlepszych „sewenfiterów” z draftu 1990 – oprócz Jepsena, grali tam wtedy też Causwell i Schintzius (a także inny sławny inaczej podkoszowiec z tamtego naboru, Steve Scheffler). Mniej zabawne, ale mnie śmieszy: obok Lesa Jepsena w składzie był też Jim Les (który jakimś cudem ma aż dwa wpisy na tym blogu).
Jepsen zmagał się z kontuzjami, brakiem siły i ogólnym drewniactwem. Rozegrał 21 spotkań w sezonie debiutanckim i 31 jako drugoroczniak. Łącznie w 52 meczach w NBA uzbierał 53 punkty (choć miał do kosza bliżej niż większość, miał problemy, żeby umieścić w nim choć co trzeci rzut) i 67 zbiórek, a potem zniknął z najlepszej ligi świata, by wypłynąć w nie najlepszej lidze świata – CBA.
Debiutował w niej jako gracz Rockford Lightning w rozgrywkach 1992/93, dzieląc szatnie m.in. z Lorenzo Williamsem, zawieszonym przez NBA za narkotyki starszym bratem Dereka Fishera, Duanem Washingtonem oraz swoim lustrzanym odbiciem, Alanem Oggiem. W kolejnym sezonie zaciągnął się do Fargo-Moorhead Fever (tak, z tego, znanego z filmu i serialu, Fargo). Tam z kolei spotkał się z kolegą ze studiów – Royem Marblem – a także bardzo białym człowiekiem z Milwaukee, Stevem Hensonem i jednym, jedynym Kurkiem Lee. Kampania 1994/95 to już Hartford Hellcats i spotkanie z jedną z moich największych niespełnionych nadziei, numerem dziewięć draftu 1990, Bo Kimblem. Jeśli wierzyć Wikipedii, karierę kontynuował w Europie, gdzie najpierw był członkiem objazdowego teamu „Footlocker Allstars” (nic więcej na ich temat nie znalazłem), a potem odwiedził ligę angielską i szwedzką. W każdym razie na pewno zobaczył więcej świata niż przeciętny mieszkaniec jego rodzinnej mieściny Bowbells w Dakocie Północnej, która liczy sobie obecnie ponad 300 mieszkańców.
Jepsen – z którego kart koszykarskich można się m.in. dowiedzieć, że na początku lat 90. jego ulubioną piosenką było „The Logical Song” zespołu Supertramp – na sportowej emeryturze zajął się obrotem nieruchomości i założył firmę z siedzibą w stanie Minnesota (widocznie dobrze wspominał roczną grę w Fargo), a konkretnie w St. Paul. Co ciekawe, to miasto też miało kiedyś swoją drużynę koszykówki. St. Paul Slam! przez dwa sezony rywalizowali w lidze IBA a sześć meczów w ich koszulce rozegrał nie kto inny jak Bo Kimble (a pięć występów zaliczył jakiś koleś, nazywający się dość kozacko Sonique Nixon, który dwa lata wcześniej był MVP ligi holenderskiej).
Jak można się domyślać, żaden użytkownik YouTube nie zrobił nigdy highlightów Lesa Jepsena, więc jeśli kogoś interesuje jak prezentował się w akcji, musi polegać na opisie jego gry autorstwa Briana Schmitza z Orlando Sentinel. Dziennikarz tak zapamiętał Lesa z występu w pokazowym turnieju Orlando All-Star Classic:
„Jego tyczkowate ciało nie potrafi nabrać wagi. […] Ze swoją twarzą chłopca rozwożącego gazety, wygląda jak dzieciak odbijający się w krzywym zwierciadle podczas wizyty w wesołym miasteczku.
Les wręcz trzeszczy, gdy biegnie – ta aktywność w jego wykonaniu wygląda na bolesną. Gdy składa się do rzutu hakiem wygląda jak żuraw, z rękami i nogami fruwającymi we wszystkich kierunkach”.
Musicie przyznać, że nie jest to opis przyszłej gwiazdy NBA, choć Schmitz chwalił jego walkę o zbiórki i bezpańskie piłki. Co oczywiście w koszykarskiej narracji jest odpowiednikiem grzecznego milczenia, gdy nie ma się do powiedzenia niczego miłego.
Halloween Fact: W latach dziewięćdziesiątych tylko jeden raz liga grała w Halloween. Szkoda, może wtedy mielibyśmy więcej takich kart, jak powyższa. Czyli durnych. Do Matta Bullarda – uwiecznionego na swojej sportowej karcie na sianie, z workiem w kształcie dyni na kolanach, z cukierkami w dłoni i w towarzystwie trzech innych, robiących dobrą minę do złej gry, kolegów – jeszcze wrócimy.
45 punktów w przegranym meczu, to w tamtym momencie była druga największa zdobycz w Halloween. Lepszy był jedynie Adrian Dantley, zdobywca 50 punktów w 1980 roku (później wynik Sprewella poprawili pięcioma dyszkami jeszcze Rashard Lewis w 2003 i Derrick Rose w 2018, a w 2015 roku halloweenowy rekord ustanowił Steph Curry, rzucając 53 punkty).
Inne ciekawe przebrania z tamtego dnia, to między innymi:
Vin Baker w stroju Seattle Supersonics (Shawn Kemp nie przyszedł na imprezę halloweenową, bo liga zawiesiła go za udział w bójce w preseason, więc jego kostium Kawalerzysty musiał poczekać jeden mecz);
Chris Mullin przebrany za złego Chrisa Mullina – nie dość że miał na sobie koszulkę innej drużyny, to w debiucie jako gracz Indiana Pacers zdobył tylko dwa punkty przy skuteczności 1-8 z gry;
Tim Duncan w koszulce San Antonio Spurs (przygodę z NBA zaczął od 15 punktów w wygranym pojedynku z Denver Nuggets);
Jason Kidd (wtedy z Phoenix Suns) perfekcyjnie udający siebie samego, bo mało jest bardziej kiddowych rzeczy niż linijka statystyczna: 16 asyst, 14 zbiórek i tylko 6 punktów (od tamtego czasu nikt w Halloween nie miał tylu asyst, a Kidd byłby rekordzistą dnia, gdyby nie jeden mecz z 1968 roku, w którym Guy Rodgers i Dave Bing urządzili sobie zabawę w „podanie albo psikus” – pierwszy zakończył ją z 21 asystami, a drugi z 19);
Washington Bullets w przegranym starciu z Pistons przebrali się za Washington Wizards i tak już zostali;
Violet Palmer na mecz Vancouver Grizzlies i Dallas Mavericks założyła strój sędziego NBA, jako pierwsza kobieta w historii;
Linia rzutów za trzy punkty dla odmiany skończyła z przebierankami i wróciła do swojego dawnego wyglądu, znów sięgając 7 metrów i 24 centymetrów po dwuletnim eksperymencie z krótszym dystansem.
Matt Bullard także zagrał w tamto Halloween.
W meczu Houston Rockets z Cleveland Cavaliers zdobył 3 punkty rzutem za trzy… co właściwie mówi Ci wszystko, co powinieneś wiedzieć o tym koszykarzu. Po serii kontuzji kolan, które pozbawiły go sprawności fizycznej, zanim jeszcze jego kariera zawodowa się zaczęła, Matt stał się jednym z pierwszych specjalistów od trafiania trójek, pionierem pozycji „stretch four”, który wchodząc na boisko ułatwiał trochę życie Hakeemowi Olajuwonowi, odciągając obrońców przeciwnika spod kosza (oczywiście nie był na tyle cenny, żeby Rakiety nie chciały go oddać razem z Robertem Horrym za Seana Elliotta, w ramach niesławnej wymiany unieważnionej ze względu oblane testy medyczne Elliotta).
W swojej 11-letniej karierze w NBA (w sezonie 1994/95 zrobił sobie przerwę na grę w Europie) oddał więcej rzutów z dystansu (1561) niż za dwa punkty (1346). Choć dzisiaj trójki w NBA wpadają na prawo i lewo, to Bullard utrzymuje się w czołówce listy wszech czasów Rakiet pod względem celnych rzutów za trzy: jego 557 trafień to w tym momencie siódmy wynik (i więcej niż uzbierał np. inny znany z trójek koszykarz z Houston – Kenny Smith).
Co dziwne, nie udało mi się znaleźć żadnego krótkiego wideo z Mattem rzucającym za trzy, ale jeśli obejrzycie dowolny mecz Houston z lat 90., to jest naprawdę spora szansa, że tak widoczek się pojawi (Bullard grał dla Rockets w latach 1990-1994 oraz 1996-2001). Matt rzucający długą dwójkę wygląda zaś tak:
1993 – Hakeem Olajuwon steals the post entry pass as @VernonMaxwell11 finds @bull50, who knocks down the 17-footer over Michael Jordan.
Don't miss tomorrow night on @RocketsWatch at 7:00 pm when we will be running the full local broadcast of this Rockets-Bulls game from 1993. pic.twitter.com/zLclIYYI1R
Bullard miał dobre oko nie tylko do umieszczania piłki w koszu z dalekich odległości. W styczniu 1993 roku, w trakcie timeoutu podczas jednego z meczów Rockets, w owe oko wpadła mu pewna blondynka siedząca na trybunach. Pomachał do niej, ona odmachała, a potem zaczęła mu pokazywać na palcach swój numer telefonu. Tak Matt wspomina tamtą sytuację:
„Zaraz po tym, jak skończyła mi przekazywać swój numer, Rudy [Tomjanovich] wysłał mnie na boisko, więc przez całą [drugą] kwartę w kółko powtarzałem w myślach jej telefon. W przerwie meczu natychmiast pobiegłem do szatni go zapisać.”
Zapisał, nic nie pomylił i trafił w dziesiątkę. Blondynka miała na imię Paula i została jego żoną.
Gorzej z celnością było podczas tej sesji zdjęciowej, z której Upper Deck złośliwie kupił zdjęcie na kartę Bullarda, ale mam na jej temat dwa przemyślenia:
Fun Fact: Z czterech debiutantów, którzy rozpoczęli sezon 1992/93 w składzie Mavericks (przypominam, że Jim Jackson podpisał kontrakt dopiero w… marcu), Sean Rooks zdecydowanie najlepiej radził sobie na parkietach NBA (pozostali trzej, których sylwetki przybliżałem w poprzednich dniach, to Walter Bond, Radisav Ćurčić i Dexter Cambridge).
Był jednym z niewielu jasnych punktów Dallas Mavericks w trakcie rozgrywek 1992/93. Oczywiście bycie jasnym punktem tak katastrofalnego sezonu to nieco niewygodny komplement. To trochę tak, jak być najbardziej racjonalnym słuchaczem wykładu doktora Zięby… albo największym fanem technicznego death metalu na koncercie Starego Dobrego Małżeństwa… albo najzabawniejszym członkiem polskiego kabaretu… no, wiecie, poprzeczka nie wisi zbyt wysoko. Ale w próżni, debiutancki sezon trzeciego picku drugiej rundy draftu broni się całkiem nieźle.
Już w pierwszym meczu ustanowił klubowy rekord punktów zdobytych przez debiutanta w meczu otwarcia (miał ich 20). Był trzecim strzelcem Mavs (13.5 PPG), drugim zbierającym (7.4 RPG) i – jako pierwszym rookie Dallas w historii – najlepszym blokującym. Był też liderem zespołu pod względem liczby meczów z 10 lub więcej punktami (56, wówczas trzeci wynik debiutanta w historii klubu), co potwierdza teorię o solidnym sezonie.
Dexter Cambridge podobno w młodości polował na rekiny na Bahamach, ale Sean Rooks także miał ciekawe doświadczenia ze zwierzętami: jego rodzice mieli hodowlę psów, ale czasem opiekowali się też bardziej egzotycznymi żyjątkami, np. aligatorami, które występowały w filmach i – jeśli wierzyć temu artykułowi Sports Illustrated – także trenowali je do tych występów. Atletyczny i odnajdujący się nieźle pod koszem Rooks nie miał jednak szans, żeby poskromić dziką nieudolność swojej drużyny.
Z debiutantów tylko on i Jim Jackson przetrwali do kolejnego sezonu. Niestety nagrodą było przerżnięcie 69 meczów – ledwie dwóch mniej niż w poprzednich, historycznie fatalnych rozgrywkach. Choć w sezonie 1992/93 udało im się uniknąć pobicia niechlubnego rekordu największej liczby porażek, to już dwuletni bilans 24-140 jest najgorszym wynikiem w historii ligi.
Trudno mi teraz odtworzyć motywację Mavs, którzy jesienią 1994 roku oddali go do Timberwolves. Widocznie nie widzieli w nim ważnego elementu składu, który teraz, oprócz Jacksona, opierał się także o Jamala Mashburna i świeżo zwerbowanego Jasona Kidda. Trudno pewnie było też odmówić słabiutkim Wilkom, którzy zaoferowali potencjalnie cenny pick pierwszorundowy (choć ze względu na wszystkie nałożone na niego ograniczenia, trafił on do Teksasu dopiero w 1997 roku, w postaci wybranego z piętnastką Kelvina Cato). Dodatkowo drugi rok Rooksa był słabszy niż pierwszy. 35 spotkań stracił z powodu kontuzji stopy, a gdy grał, nie był już pewniakiem do pierwszego składu (choć Mavs wcale nie wzmocnili się na jego pozycji).
W Minnesocie wychodził w pierwszej piątce (i zakończył rozgrywki ze średnimi 10.9 PPG, 6.1 RPG – to był ostatni raz kiedy zdobywał więcej niż 7 punktów i 4 zbiórki), ale znów przegrał ponad 60 meczów. W kolejnym sezonie na ławkę zepchnął go, przekwalifikowany z pozycji silnego skrzydłowego, Christian Laettner. Obaj panowie ostatecznie zostali wysłani do Atlany, gdy wszyscy w Minneapolis mieli już dość bucowatego członka oryginalnego Dream Teamu.
Rooks wrócił do Dallas na jeden sezon w 1999 roku – po trzech latach w roli zmiennika Shaquille’a O’Neala w Lakers. W 1997 roku, gdy na parę meczów Lakers byli pozbawieni zarówno Shaqa, jak i Eldena Campbella, Rooks miał swoją ostatnią serię spotkań z ponadprzeciętną produkcją. W 6 meczach zaliczał średnio 16 punktów, 7.5 zbiórki, 2.5 asysty i 1.8 bloku, trafiając 56.1% swoich rzutów. Wyglądał wówczas mniej więcej tak:
Zanim rozegrał swój ostatni mecz w NBA – w 2004 roku w koszulce Magic – spędził jeszcze trzy lata w Clippers i 35 meczów w Hornets.
Fun Fact: Dexter Cambridge to chyba najbardziej zdawkowa postać spośród piątki debiutantów Dallas Mavericks z sezonu 1992/93, z których czwórkę przybliżam już trzeci dzień z rzędu (dotychczas pisałem o Walterze Bondzie i Radisavie Ćurčiciu). Nie zachowało się o jego karierze zbyt wiele wzmianek (więcej niż o Cambridge’u przeczytamy o wizycie księcia i księżnej Cambridge na meczu NBA sprzed paru lat). Z pewnością jednak jego nazwisko jest dobrze znane fanom koszykówki na Bahamach. Pozostaje on jednym z pięciu graczy NBA urodzonych na tych wyspach (obok Mychala Thompsona, Iana Lockharta, Buddy’ego Hielda, Deandre Aytona oraz Kaia Jonesa). Nasz bohater przyszedł na świat na wyspie Eleuthera, która dziś znana jest chyba najbardziej z tego, że mieszka na niej Lenny Kravitz. Jest zapewne jedynym z nielicznych koszykarzy NBA, którzy w młodości polowali na rekiny.
Los jakoś szczególnie nie sprzyjał jego karierze.
Gdy otrzymał stypendium na Texas University, został zawieszony przez NCAA za przyjęcie 7000 dolarów od hojnego fana jego poprzedniej szkoły, Lon Morris Junior College. Po odwołaniu się od wyroku, liga akademicka przywróciła mu w końcu prawa zawodnika, jednocześnie zarządzając, że skrzydłowy musi zwrócić część pieniędzy (ostatecznie było to 4600 dolarów).
Stracił wtedy dwa miesiące gry.
Do draftu 1992 przystępował ze średnimi 21.7 PPG i 8.7 RPG, ale żadna z drużyn nie zdecydowała się na wybór. Na szczęście ciężka praca na obozach treningowych przyniosła mu uznanie sztabu trenerskiego Dallas. Niestety w trakcie preseason, podczas spotkania z San Antonio, został przypadkowo kopnięty w nogę, co skończyło się pęknięciem kości.
Znów stracił dwa miesiące gry.
Ostatecznie miał całkiem udany sezon jak na żółtodzioba spoza draftu, który zaczął rozgrywki na liście kontuzjowanych: rozegrał 53 mecze, 13 razy wystąpił w pierwszej piątce i zdobywał średnio po 7 punktów i 3 zbiórki. Oczywiście trzeba pamiętać, że była to jedna z najgorszych drużyn historii, która w tamtym sezonie był gorsza od swoich rywali średnio o 15 punktów w każdym meczu – to niepobity do dziś rekord NBA. To była tak zła drużyna, że w grze NBA Jam był reprezentowana przez Dereka Harpera i Mike’a Iuzzolino…
Ale, żeby nie było, że Iuzzolino nigdy nie brał udziału w choć umiarkowanie ekscytującym wydarzeniu boiskowym, oto on – podający właśnie do Cambridge’a, który kończy kontratak alley-oopem:
Dexter po krótkie przygodzie w NBA spędził kilkanaście lat grając zawodowo w Europie i Ameryce Południowej. Jeśli wierzyć jego profilowi na Facebooku, to niedawno przeprowadził się do stolicy Wysp Bahama, Nassau, i uczy wuefu w jednej ze szkół. Jest spora szansa, że gdyby któregoś z jego uczniów przenieść w czasie o 30 lat, to też mógłby się załapać na kilka występów w Dallas Mavericks.