
Fun Fact: Nadszedł czas, żeby pokazać Wam drugą serię moich zmyślonych kart koszykarskich w całej okazałości.
Czytaj dalej
Fun Fact: Nadszedł czas, żeby pokazać Wam drugą serię moich zmyślonych kart koszykarskich w całej okazałości.
Czytaj dalej →
Fun Fact: Jamie to jeden z wymarłych gatunków – jednowymiarowy koszykarz, który we współczesnej NBA czułby się jak twój stary na tik toku. Feick nie stał w kolejce, gdy Bóg rozdawał koszykarski talent, ale gdyby ten gość, który kiedyś przebrał się za Michaela Jordana, w trakcie wydawki taki talent upuścił, to nasz bohater prawdopodobnie wygrałby walkę o zbiórkę.
Feicka na boisku nie interesowało nic więcej poza zbieraniem piłki. Do ofensywy przykładał tyle uwagi, co MJ do dobrostanu psychicznego kolegów z zespołu. W obronie też nie był orłem, co udokumentowała wydana w 1999 roku gra na Game Boya „NBA 3 on 3 Featuring Kobe Bryant”, w której był najgorszym graczem z defensywnym wskaźnikiem równym zero. Gracz z defensywą level 0 wygląda mniej więcej tak:
December 21, 1999: Toronto's Tracy McGrady drives baseline for an acrobatic layup against New Jersey.
— NBA Cobwebs (@NBACobwebs) December 21, 2021
Raptors 116, Nets 87. pic.twitter.com/ozZS3Irb4P
Brak finezji Jamie’ego nie dziwił, skoro uczył się on koszykówki grając w „barn ball”, czyli w zasadzie w futbol amerykański z obręczami, rozgrywany na klepisku stodoły, gdzieś na ohiowskiej wsi. Z tego samego powodu nie dziwiła też jednak zaciętość w podkoszowych przepychankach.
Pierwszy odcinek serialu „Rolnik szuka zbiórki” nie miał zbyt wartkiej akcji. Choć wybór w drafcie do NBA w 1996 roku był ogromny sukcesem gościa, w którym właśni trenerzy – zarówno w liceum, jak i na studiach – nie widzieli materiału na zawodowca, to pierwsze trzy lata spędził jako niewidoczny rezerwowy na ławkach, kolejno, Hornets, Spurs i Bucks (nie zagrał ani jednego spotkania w zespole, który wziął go w naborze z 48-ką, czyli w Sixers, spędził też trochę czasu w CBA i zagranicą). Nic dziwnego, że właśnie tak wygląda jeden z dwóch dostępnych obecnie na YouTube highlightów z czasów gry Feicka w NBA:
W tej części kariery najbardziej chwalebnym wyczynem było 41 meczów w barwach Spurs i dorzucenie cegiełki do heroicznej walki Ostróg o jedynkę w drafcie 1997.
Dopiero w drugim odcinku życie napisało mu nieco bardziej frapujący scenariusz. Po podpisaniu w marcu 1999 roku dziesięciodniowego kontraktu z New Jersey Nets, został bohaterem ich sezonu ogórkowego. Słabi i zdziesiątkowani kontuzjami Nets wpuścili go na boisko w 26 meczach, a w czternastu ostatnich spotkaniach tamtego lokautowego sezonu powierzyli rolę pierwszopiątkową. W tamtym okresie zaliczał ponad 13 zbiórek na mecz i nagle stał się jednym z najgorętszych podkoszowców bez kontraktu końca XX wieku. Latem odebrał m.in. telefon od Karla Malone’a, świeżo upieczonego podwójnego MVP i kolegi rednecka, który przekonywał go, że potrzebuje jego wsparcia w walce pod tablicami. Dzwonili też Clippersi i dawali 20 milionów dolarów, choć to wciąż były czasy, kiedy odbieranie telefonu od Clippersów mogło zdziałać dla twojej kariery równie wiele dobrego, co obejrzenie kasety wideo z „Ringu”. Feick ostatecznie odrzucił walkę o mistrzostwo z Jazz oraz lepsze pieniądze w Mieście Aniołów i podpisał się pod kontraktem od Nets, wartym 15 milionów płatnych w 6 lat.
I choć kolejny odcinek „Rolnik szuka zbiórki” już wjeżdża nam w lata zerowe, to warto jeszcze dodać na zakończenie, że w raju szybko pojawił się kłopoty. Feick dużo mówił o lojalności wobec Nets, ale podobno zrozumiał, że generalny menadżer John Nash obiecał mu miejsce w pierwszej piątce. Gdy okazało się, że trener Don Casey chce go trzymać na ławce, a na dodatek nie cofa się przed okazjonalnym przyklejaniem go do niej, mina Jamie’ego zrzedła.
Choć nadal był maszynką do zbiórek, mógł żałować, że nie jest zmiennikiem Karla Malone’a, a Jima McIlvaine’a. Niestety jego walka o minuty w rotacji Nets nie potrwała długo. Po sześciu meczach rozgrywek 2000/01 zakończył sezon ze względu na kontuzję Achillesa i już nigdy nie wrócił na boisko. Łapanie piłek zastąpił łapaniem ryb (wyczynowym), trenował zawodowo konie cuttingowe oraz reprezentację liceum, do którego sam kiedyś uczęszczał, a w końcu założył razem ze wspólnikiem firmę produkującą stalowe rury.
Nie wiem, jak się produkuje stalowe rury, ale myślę, że ten proces ma mniej więcej tyle polotu, co koszykówka w wydaniu Jamie’ego Feicka. W dobrym tego porównania znaczeniu.

Fun Fact: I znowu trochę siara, a trochę podjarka…
Ponieważ inauguracyjna edycja wirtualnych kart koszykarskich stworzonych pod szyldem tego bloga spotkała się z zaskakująco pozytywnym odzewem, wracam z serią drugą!
Kompletną galerię kart wrzucę tutaj za tydzień, a na razie – tak jak poprzednio – proponuję Wam zabawę w otwieranie paczek…
Czytaj dalej →
Fun Fact: Najbardziej pamiętny artykuł z magazynu Pro-Basket to moim zdaniem tekst o tatuażach w NBA. Już pierwsze jego zdanie to być może najlepsze pierwsze zdanie w historii piśmiennictwa:
Greg Ostertag paraduje z Fredem Flinstonem, wykonującym wsad.
Potem dostajemy jeszcze więcej ciekawostek na temat tego kto, co i gdzie uwiecznił na swoim ciele.
Nagrodę za najgłupszy tatuaż wymieniony w tamtym tekście zdobył Cherokee Parks, mający na plecach wydziaraną twarz, której usta otwierają się przy schylaniu (miał także czaszkę z zielonego jabłka na łydce). Nagrodę za najbardziej oczywisty tatuaż zgarnia z kolei Doug Christie, który miał na ramieniu wytatuowaną twarz znanej z chorobliwej zazdrości żony Jackie (a w zasadzie pół twarzy żony i pół twarzyczki córki). W kategorii „Business in front, party in the back” tryumfował z kolei Michael Cage – posiadacz złożonych w geście modlitwy rąk na ramieniu i róży na pośladku.
I choć mógłbym ciągnąć tę galę wręczania nagród w nieskończoność, to odsyłam Was do lektury oryginalnego tekstu Chrisa Sheridana, a ja wytknę mu jego największą wadę: ani słowa o tym, że Greg Foster ma na lewym ramieniu wytatuowany napis „BOWIE”, bo znajomi z liceum (wśród nich Gary Payton) powtarzali mu, że jest podobny do Sama Bowiego…
Pozwolę to skomentować samemu Fosterowi:
Byłem młodym, durnym chłopakiem.
Cóż, przynajmniej nie wytatuował sobie napisu „Bowie” po chińsku.
Greg to reprezentant drugiego garnituru ligowych podkoszowców, który dzięki zadziorności, chęci do odwalania czarnej roboty oraz przyzwoitemu rzutowi, utrzymał się w lidze 13 sezonów. Karierę zaczynał jednak, po wyborze z 35. numerem draftu 1990, od dwóch sezonów (i 10 meczów kolejnej kampanii) w Washington Bullets. Jego trener Wes Unseld także nie był fanem decyzji swojego debiutanta i twierdził, że gdyby Foster wydziarał sobie napis „Wes”, dostawałby więcej minut.
Nasz bohater ze swoim tatuażem i z bohaterem swojego tatuażu, wygląda mniej więcej tak:

Oto statystyki obydwu panów w bezpośrednich starciach:
| Player | G | W | L | GS | MP | FG% | FT% | TRB | AST | STL | BLK | TOV | PF | PTS |
|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
| Greg Foster | 11 | 6 | 5 | 0 | 12.6 | .447 | .500 | 2.4 | 0.7 | 0.0 | 0.2 | 0.9 | 2.1 | 4.3 |
| Sam Bowie | 11 | 5 | 6 | 8 | 29.6 | .407 | .778 | 6.5 | 2.5 | 0.4 | 1.5 | 1.9 | 2.7 | 10.3 |
Cóż, nie ma tu niczego godnego wytatuowania, a przynajmniej nie według standardów nie należących do Grega Fostera.
A morał z tej historii jest taki: Sam Bowie to zły wybór nie tylko podczas draftu NBA.

Fun Fact: Steve Colter chyba nie był najgorętszym koszykarskim nazwiskiem, ale około siedmiu lat temu stał się tak-jakby-trendy, gdy Isiah Thomas wspomniał o nim podczas jednego z programów z serii „Open Court”. Zeke odpowiadał wówczas na pytanie o przeciwnika, którego najtrudniej mu się kryło i wskazał właśnie Coltera.
Mniej więcej w tym samym czasie samo NBA wrzuciło na YouTube kompilację zagrań Steve’a, wyróżniając go w ramach obchodów 30-lecia kultowego Draftu 1984. Colter, wybrany z pickiem numer 33 był jednym z tych picków, którego Portland tamtego wieczoru nie zepsuło (obok Jerome’a Kerseya). Już w drugim sezonie gry doczekał się promocji do pierwszej piątki, której backcourt tworzył razem z także dopiero walczącym o stałe miejsce w wyjściowym składzie, Clyde’em Drexlerem. To właśnie wtedy rozegrał swoją najlepszą kampanię, notując średnio po niecałe 9 punktów i ponad 3 asysty w każdym spotkaniu.
Gdy Steve grał w Portland, generalnym menadżerem Trail Blazers był Jon Spoelstra, a jednym z jego największych fanów – mały Erik Spoelstra. Pewnego razu Colter odwiedził dom przyszłego trenera Miami Heat i zgodził się na pojedynek jeden-na-jeden, w trakcie którego zadunkował nad dzieciakiem i złamał jego kosz.
Jeśli Steve zastanawiał się, co by było, gdyby jego drużyna wybrała drafcie nie Sama Bowie, a Michaela Jordana, to przekonał się o tym już w kolejnym sezonie. W dniu draftu – za łącznie trzy picki drugorundowe – trafił do Chicago Bulls. Nie wiadomo, czy zniszczona obręcz w domu GM-a odegrała w tej decyzji jakąś rolę.
Okoliczności tego transferu raczej nie ułatwiały Colterowi odnalezienia się w nowej sytuacji. Byki miały dziewiąty pick w Drafcie 1986 i fani nie mogli uwierzyć we własne szczęście, że do wzięcia jest jeszcze gwiazdor uczelni Duke, Johnny Dawkins, którego przymierzano w NBA do roli point guarda. Jerry Krause nie widział go jednak w backcourcie przyszłości obok Jordana i wybrał Brada Sellersa, który NIKOGO.
Generalny menadżer Bulls, który chwilę po wyborze był do dyspozycji prasy, próbował wytłumaczyć swoją decyzję (Dawkins nie był rasowym point guardem i był niezwykle chudy), ale ani fani, ani Michael Jordan (który podobno podczas letniego sparingu zdążył nawet obiecać Dawkinsowi, że Bulls go wybiorą), nie byli zadowoleni. Przyciśnięty przez dziennikarzy Krause zdradził, że ma dogadaną wymianę za bardzo dobrego rozrywającego. Jeszcze tego samego dnia pozyskał Coltera, co było ruchem jak z tego memu: „Mamo, chcę point guarda! Mamy point guarda w domu. Point guard w domu: Steve Colter”.
Nasz bohater zaczął sezon w pierwszej piątce, ale wytrzymał w niej 18 spotkań, a cała przygoda z Chicago skończyła się po 27 meczach, transferem do 76ers (za Sedale’a Threatta). Podejrzewam, że gdy dowiedział się, iż nie musi już znosić ciągłej krytyki Jordana, jego oddech ulgi słychać było w kosmosie. Krause nie mylił się kompletnie w ocenie potencjału Dawkinsa. Nigdy nie został gwiazdą (choć kontuzje miały tu coś do powiedzenia), ale z pewnością fani Bulls musieli zgrzytać zębami obserwując jego produktywne pierwsze sezony w San Antonio.
Niecały rok po przejściu do Filadelfii, Colter znów zmienił barwy klubowe. Po zwolnieniu przez Sixers, zahaczył się w składzie Bullets, w którym spędził łącznie prawie trzy sezony.
Właśnie tam zastały go lata dziewięćdziesiąte. Jako 28-latek znów musiał pakować manatki, tym razem wybierając się w drogę do Sacramento, w którym ze względu na kontuzję kostki i operację, rozegrał tylko 19 spotkań. Ilustrująca ten wpis karta pochodzi z sezonu 1994/95. To był powrót Coltera do NBA po trzech sezonach w CBA, lidze chorwackiej i filipińskiej. Miał wtedy 32 lata, pojawił się na boisku 57 razy, siedmiokrotnie od pierwszej minuty, a potem wystąpił w 4 meczach playoffs i to by było na tyle.
W całej karierze, Steve Colter grał przeciwko Isiah Thomasowi 21 razy. Zdobywał w tych meczach średnio po 8 punktów. Dlaczego więc Thomas tak bardzo się go bał? Bo nie potrafił poradzić sobie z jego popisowym zwodem, polegającym na zmianie kierunku ataku w stronę inną, niż sugerowałaby to noga wykroczna.
W ten właśnie sposób, Colter dorobił się ksywki „koślawa noga”.
Pewnie „dziwne czoło” było już zajęte.


Fun Fact: Niewiele brakowało, a Jermaine O’Neal dołączyłby do grupy koszykarzy, których wielki talent nie został zrealizowany przez wypadek drogowy we wczesnej fazie kariery. Miał jednak więcej szczęścia niż Bobby Hurley czy Jay Williams (albo Dontonio Wingfield). Oraz anioła stróża.
27 października 1997 roku drugoroczny podkoszowy Blazers wracał z lotniska do domu po wyjazdowym starciu z Timberwolves. Jego Lexus został staranowany przez inny samochód i wylądował w rowie. Winny wypadku kierowca uciekł z miejsca zdarzenia, zostawiając koszykarza uwięzionego w swoim aucie. Poturbowany i zszokowany O’Neal bał się, że samochód wybuchnie, ale był w stanie się wydostać. Nagle, znikąd, pojawił się tajemniczy mężczyzna, wyciągnął wielkoluda z Lexusa na trawnik i bez słowa zniknął. Zszokowany Jermaine ani nie przyjrzał się jego twarzy, ani nawet nie powiedział „dziękuję”. O ile się nie mylę, właściciel pomocnej dłoni nie został do dziś zidentyfikowany, choć zarówno O’Neal i jego mama wierzyli, że był to anioł.
O’Neal na szczęście doznał tylko stłuczenia lewego barku i podudzia oraz rozcięcia w okolicy lewego oka, na którą założono sześć szwów, i już 13 dni później wystąpił w meczu NBA. W tamtym sezonie więcej spotkań opuścił z powodu decyzji trenera, niż przez wypadek samochodowy. Jermaine O’Neal tkwił cztery lata w koszykarskim rowie, uwięziony w składzie z ambicjami mistrzowskimi, w którym na jego pozycji nie brakowało sprawdzonych podkoszowców, takich jak Rasheed Wallace, Brian Grant, Arvydas Sabonis, ale więcej minut dostawali także Gary Trent i Kelvin Cato. „Aniołem” w tej sytuacji został GM Indiany, Donnie Walsh, który w 2000 roku, bez większego wahania, oddał za niego Dale’a Davisa (świeżo upieczonego All-Stara, który zresztą notował raptem średnio ok. 6 punktów i zbiórek więcej niż grający po 12 minut w meczu JO). Reszta jest historią, której fani Blazers raczej nie lubią wspominać.
My za to powspominajmy Jermaine’a zapisującego się w historii ligi jako najmłodszy gracz NBA z 20 punktami w meczu (miał wtedy 18 lat i 101 dni):
(Gdybyście się zastanawiali to ostatni kosz O’Neala nie dał Blazers zwycięstwa, Hersey Hawkins na 2.6 sekundy przed końcem ustalił końcowy wynik trafiając spod kosza).

Fun Fact: With the first pick in the 1997 NBA Draft, the San Antonio Spurs select… Scot Pollard from the University of Kansas…
Wiecie, że istnieje świat równoległy, w którym David Stern wypowiedział takie zdanie? Świat ten zrodził się – na krótką chwilę, ale jednak – w głowie Gregga Popovicha.
A przynajmniej tak twierdzi sam Pop, znany dokładnie z takiego poczucia humoru, które obejmuje mówienie rzeczy w stylu „rozważałem wybór w drafcie Scota Pollarda zamiast Tima Duncana„. Trzeba też pamiętać, że gdy coach Spurs wypowiadał poniższe słowa, Pollard był jakieś półtora metra dalej.
„To prawdziwa historia. Uwielbiałem sposób w jaki grał Scot. Timmy był naprawdę ułożony i grzeczny, więc zastanawiałem się, ‚Czy to się przełoży? Czy będzie wystarczająco twardy?’ […] A tymczasem Scot Pollard wychodził na boisko i kopał wszystkim tyłki. Tak że rozmawialiśmy o tym, ale muszę przyznać, że nie była to długa rozmowa.„
Tak, brzmi jak żart, ale:
– to nie Pop zaczął temat, a dziennikarz Pacers.com, który słyszał na ten temat plotki;
– nigdzie nie jest napisane, kiedy debata Pollard vs Duncan miała miejsce – nikt nie twierdzi, że pięć minut przed draftem 1997, ani nawet, że już po tym, jak Spurs wylosowali jedynkę;
– tę anegdotę podano jako fakt w książce „100 Things Spurs Fans Should Know and Do Before They Die”, więc można uznać, że jest to na tyle „fun” fakt, że nikt nie chce go kwestionować, więc i ja nie będę, zwłaszcza, że bardzo chcę żyć w rzeczywistości, w której Gregg Popovich rozważał, nawet przez ułamek sekundy, wybór w drafcie Scota Pollarda zamiast Tima Duncana.
W każdym razie w 100% wierzę Popowi, gdy opowiada, że odpuścił obserwowanie z pierwszego rzędu loterii draftu, bo wolał zostać w namiocie z cateringiem, jedząc burgery i pijąc piwo.
Wierzę też, że Scot – ze swoimi sarkazmem, zwariowanymi fryzurami, grą w pomalowanych paznokciach, nie do końca poważnym podejściem do koszykówki i mordowaniem nastolatków siekierą – byłby dla Popa świetnym towarzyszem w jedzeniu burgerów i picia piwa.

Fun Fact: Moja lista najlepszych podwójnych dunków w historii nie jest długa. Numerem jeden jest Robert Horry (który, dla wyrównania kosmicznej równowagi miał w karierze także ujemny dunk)…
…numerem trzy – JaVale McGee…
…a pomiędzy nimi plasuje się dzisiejszy bohater, Steve Smith:
I'm not sure why, but Steve Smith's "double dunk" makes me laugh every time I watch it.
— NBA Cobwebs (@NBACobwebs) June 28, 2021
April 20, 1993. pic.twitter.com/KSsIQvj55B
Zawsze mi się wydawało, że Smith spudłował pierwszą próbę – pamiętam tę akcję, z innego ujęcia kamery, z jednego z przerywników (dublet Horry’ego też tam jest!). Odpaliłem go sobie jeszcze raz, w zwolnionym tempie, i faktycznie, Steve po prostu od niechcenia postanowił, że zakończy akcję dwoma wsadami. Czego nie rozumiesz?
To jednak nie jedyny przypadek, gdy Smith próbował przesuwać granice boiskowej rzeczywistości w dość kreatywny sposób. Raz próbował doprowadzić do dogrywki takim oto to-nie-może-być-dozwolone-ale-warto-spróbować trickiem:
Miami’s Steve Smith resorts to a little trickery after John Salley cut the Charlotte lead to two with :00.2 to go in the game.
— NBA Cobwebs (@NBACobwebs) April 11, 2021
Hornets 99, Heat 97
April 11, 1994.
📺 Sportscenter pic.twitter.com/J2XAI8oGFm
Oczywiście i tak nie zdążyłby w dwie dziesiąte sekundy zdobyć punktów, ale touché.
Smith miał opinię „nowego Magica”, poza boiskiem interesował się magią, a na boisku robił sztuczki. Nic dziwnego, że gdy w październiku 1993 Miami Herald ogłosił plebiscyt na ksywkę dla rozgrywającego Heat, a czytelnicy nadesłali 852 różne propozycje, Steve wybrał spośród nich przydomek „Tricky”. I choć publicznie zażądał, by go tak nazywać, to ksywka zupełnie się nie przyjęła. Przejechali się po niej i dziennikarze, i koledzy z zespołu. Ci pierwsi starali się przeforsować „Steve The Weave”, a Ci drudzy, w ogóle się nie starali. „His nickname is ‚Smooth Steve.’ The man’s smooth.” – miał wtedy powiedzieć Manute Bol, który podobno zabił kiedyś lwa włócznią, bo pewnie nie wymyślił niczego lepszego.
No i tak Steve Smith został na całe życie Smittym.
Jakby miał na nazwisko Kostrzewa, to pewnie zostałby Kostrzem.

Fun Fact: Mam dla Was dość zabawną anegdotkę związaną z Davidem Benoit, ale ponieważ jej akcja rozegrała się w XXI wieku, muszę zrobić jakiś wstęp osadzony w ramach czasowych tego bloga. Na szczęście skrzydłowy Jazz to wdzięczny temat do adhocowych wpisów, bo zawsze można po prostu wrzucić jakiś filmik, na którym robi wsad i rozeprzeć się na krześle z poczuciem dobrze wykonanej roboty. O tak:
Here are two minutes of David Benoit dustbusters from his time with the @utahjazz. His dunk resume reel is STRONG 💪🏻 #KSLSportsArchive #takenote #NBA https://t.co/bhAvmEpeZG pic.twitter.com/qZfWUntYdS
— Jeremiah Jensen (@JeremiahJensen) April 14, 2020
Ale niech będzie, wysilę się nieco bardziej (mam nadzieję, że anegdotka z XXI wieku okaże się warta przedłużonego wstępu).
Zacznijmy zatem od początku, czyli – w przypadku tego bloga – od 1 stycznia 1990 roku. Benoit był wówczas członkiem reprezentacji Uniwersytetu Alabama, z której aż czterech koszykarzy pojawiło się później na parkietach NBA – David, Robert Horry, Keith Askins i Marcus Webb (w składzie był też Gary Waites, który w 1995 roku podpisał kontrakt z Mazowszanką Pruszków, ale jak na złość nie przeczytałem jeszcze książki Łukasza Ceglińskiego, więc nie mam żadnego fun factu do zacytowania). Tylko Horry trafił do ligi przez draft, jego koledzy, w tym nasz bohater, musieli walczyć o pierwszy kontrakt na ligach letnich, obozach treningowych i zagranicą. Benoit wybrał bardzo malowniczą trasę, bo przez rok grał w Maladze, dla Mayoral Maristas, gdzie z miejsca stał się jedną z gwiazd ligi hiszpańskiej (wykręcał solidne 22/10).
Reszta jest historią. Historią, która leci mniej więcej tak…
Jest sobie drużyna. Utah Jazz. Drużyna poznaje chłopaka. Davida Benoit. Drużyna marzy o niskim skrzydłowym, który będzie dobrze uzupełniał gwiazdorski tandem tworzony przez Johna Stocktona i Karla Malone’a. Drużyna postanawia dać szansę poznanemu w Hiszpanii Davidowi. Chłopak dobrze rokuje, choć gra nierówno. Na początku wybacza mu się wiele, zwłaszcza, że skacze wyżej niż wszyscy i ma dryg do efektownego kończenia akcji „smeczem” (lol, pamiętacie jak Szaranowicz & Łabędź próbowali kiedyś znaleźć polski odpowiednik dla „dunka”?). Z czasem jednak drużyna pragnie stabilizacji, a chłopak odwala w trzecim sezonie skuteczność z gry poniżej 39%. Potem co prawda podciąga się o dziesięć punktów procentowych, ale drużyna już nigdy mu nie zaufa. Mimo wszystko drużyna chce walczyć o ten związek, dlatego latem 1996 roku oferuje mu 4 miliony dolarów płatne w trzy lata. Chłopak odrzuca jednak zaloty i postanawia szukać szczęścia gdzie indziej. Woli pół miliona dolarów od New Jersey Nets i więcej przestrzeni. Chce skupić się na sobie i za rok znaleźć inną drużynę, która będzie ceniła go bardziej niż Utah Jazz. Los nie jest jednak po jego stronie, bo trzeciego dnia obozu treningowego zrywa ścięgno Achillesa. Chłopak traci cały sezon, a jego była drużyna awansuje do finału NBA. Chłopak już nigdy nie wróci do siebie…
David Benoit był w Utah graczem typu 3-D, przy czym „D” oznaczało „Dunk”. W obronie nie był asem, choć atletyzm na pewno działał na jego korzyść. Mark Eaton, w wywiadzie z Przemkiem Opłockim, twierdził wręcz, że w półfinale z 1992 roku przeciwko Blazers, Benoit był najlepszą opcją obronną przeciwko Clyde’owi Drexlerowi. Ś.P. gigantyczny center Jazzmanów uważał, że przegrali dwa ostatnie mecze zakończonej wynikiem 2-4 serii z powodu absencji Davida, który opuścił obydwa spotkania po śmierci ojca. Natomiast jeśli chodzi o „3” w „3-D” to snajperem z dystansu może też nie był, ale ten element gry opanował na tyle dobrze, że w 1996 roku opuszczał Salt Lake City jako trzeci najczęściej rzucający zza łuku gracz Jazz w latach dziewięćdziesiątych).
Ostatecznie David Benoit w Nets zagrał jeden sezon, 1997-98, po czym został wytransferowany do Orlando. W koszulce Magic wystąpił jednak tylko 24 razy i w trakcie przedłużającego się lokautu wrócił do Europy. Po dwóch latach w Tel Awiwie wrócił do Salt Lake City, żeby powspominać stare dobre czasy i pożegnać się z NBA.
I właśnie wtedy – w trakcie sezonu 2000/01, poprzedzającego wyjazd do Chin i grę w jednym zespole z Yao Mingiem – doszło do dość zabawnego zdarzenia, które chciałem Wam streścić od samego początku, ufff…
W połowie marca 2001, Benoit został oddelegowany przez dział PR Jazzmanów do wzięcia udział w akcji promującej czytanie wśród dzieci. Skrzydłowy odwiedził szkołę podstawową imienia J.A. Taylora, pogadał z dzieciakami i rozdał przygotowane przez klub swoje zdjęcia. Fotografia pochodziła z przedsezonowej sesji zdjęciowej i mieściła w kadrze prawe ramię koszykarza, które od czasu ostatniej przygody Davida z Utah pojawił się tatuaż.

Niektóre dzieci chichotały, inne powiedziały „o, fuj!”. Część wyrzuciła zdjęcia. Część kobiecie topless dorysowała koszulkę – twierdził dyrektor Rod Green.
Gdy pryncypał zorientował się, że szkoła rozprowadziła wśród dzieciaków soft porno, pozabierał fotki tym dzieciom, które jeszcze nie poszły do domu. Następnie kazał usunąć tatuaż z pozostałych zdjęć, które miały zostać rozdane następnego dnia. Niestety sprawa się wydała i niektórzy rodzice zgłosili oficjalnie skargę.
Wszystkim było trochę głupio, dlatego Jazz postanowili wynagrodzić zamieszanie podstawówce, wysyłając do szkoły kolejną partię zdjęć promocyjnych. Tym razem jednak postanowili ograniczyć ryzyko skandalu do zera: na zdjęciach był John Stockton (który pierwszą kontrowersję miał wywołać dopiero 21 lat później).
David Benoit, który w kolejnych sezonach występował w Chinach i Japonii, wrócił jeszcze raz do stanu Utah, choć ten epizod nie trwał nawet miesiąca. W 2004 roku kontrakt zaoferował mu Isaac Austin – niegdyś kolega ze składu Jazz, a wówczas właściciel i trener zespołu Utah Snowbears grającego w lidze ABA (który rozwiązał swoją drużynę niecały rok później, w trakcie playoffów), choć ostatecznie współpraca trwała tylko trzy tygodnie. Benoit w końcu wrócił do Japonii, gdzie znów zerwał Achillesa i ostatecznie zakończył karierę w 2007 roku.
Dobra, koniec. Starczy.
Miał być żarcik z gołą babą, a wyszły życie i czasy.

Fun Fact: Michael Jordan nazwał kiedyś Toma Gugliottę najbliższym Larry’emu Birdowi zawodnikiem, jakiego widział („i wcale nie dlatego, że jest biały” – dodał). To było w sezonie debiutanckim, po meczu, w którym Googs zaaplikował Bullsom 25 punktów, 13 zbiórek, 3 przechwyty i 2 bloki, trafiając także raz za trzy punkty. Sprawdziłem przed chwilą, jak często pierwszoroczniacy wykręcają taką linijkę. Zgadnijcie:
| Player | Date | Tm | Opp | PTS | 3P | TRB | AST | STL | BLK | |
|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
| Larry Bird | 1979-12-21 | BOS | SAS | W | 26 | 2 | 14 | 6 | 3 | 2 |
| Tom Gugliotta | 1992-12-17 | WSB | CHI | L | 25 | 1 | 13 | 1 | 3 | 2 |
Drugi sezon miał równie udany i choć niesławny rozwód Chrisa Webbera z Donem Nelsonem zaowocował czterdziestoma mało natchnionymi meczami w koszulce Warriors, Googs po kolejnej zmianie barw klubowych wrócił do realizowania swojego potencjału, co przypieczętował wybór gracza Timberwolves do Meczu Gwiazd w 1997 roku (podobno rok wcześniej Bullets bardzo chcieli odzyskać Gugliottę, oferując Wilkom każdego, kto nie nazywał się Chris Webber).
Niestety następny sezon był początkiem końca kariery Toma, który przez kolejne siedem lat opuszczał średnio 37 meczów w każdej z kampanii (wliczając w to rozgrywki polokautowe, w których opuścił tylko siedem spotkań).
W międzyczasie, jako wolny agent odszedł do Phoenix. Oceniano to jako wybawienie dla Suns, po nieudanej próbie odbicia Antonio McDyessa więzionego przez pochopną obietnicę złożoną Nuggets oraz ochroniarzy w hali McNichols Arena. Wierzono, że Googs jest gwarancją dobrych wyników ekipy z Phoenix z Jasonem Kiddem, Cliffem Robinsonem, Dannym Manningiem i Rexem Chapmanem. Wierzył w to sam Gugliota, który odrzucił siedmioletni kontrakt wart 87 milionów oferowany mu przez Wolves, godząc się na 58 milionów, 6 sezonów i perspektywy walki o najwyższe laury, jakie mogły dać mu Słońca. Mówiło się też, że ważną zaletą Phoenix był brak w składzie Stephona Marbury’ego.
Niestety, jak to w życiu zazwyczaj bywa, piękne plany wzięły w łeb. Phoenix za kadencji Toma wygrali tylko jedną serię playoffs, a często kontuzjowany Googs już dwa lata po podpisaniu kontraktu zdobywał ledwie po 6 punktów w meczu grając z ławki (na domiar złego w 2001 roku znów musiał grać ze Stephonem Marburym). Owszem, Suns w końcu stali się contenderem, ale dopiero w rozgrywkach 2004/05, pierwszym rozpoczętym bez Gugliotty w składzie.
Nasz bohater dzielił wtedy swój ostatni sezon w NBA między Boston i Atlantę, dołączając do grona znanych zawodników, o których nie pamiętasz, że przywdziewali koszulkę Hawks. Na szczęście na ostatniej prostej dane mu było powąchać parkiet i zdarzało mu się grywać większe minuty dla tankujących Jastrzębi. Raz uzbierał 13 punktów, 7 zbiórek, 6 asyst, 3 przechwyty oraz po jednym bloku i trójce, dzięki czemu jest dziś jednym z tylko dziesięciu 35-latków z takim występem na koncie. Poza nim pięciokrotnie (jak dotąd) dokonał tego LeBron James, czterokrotnie Jason Kidd, a po razie Darrell Armstrong, Cliff Robinson, Scottie Pippen, Charles Barkley, Michael Jordan, inny „następny Bird” – Dirk Nowitzki oraz, a jakże, sam Larry Bird.
Fun Police: W 1998 roku, Nike ruszyło z kampanią, w której Kevin Garnett – przy wsparciu paru innych gwiazd – pilnował, by koszykówka nie była nudna (zakładam, że w tym świecie Cleveland Cavaliers z sezonu 1996/97 byliby nielegalni). W jednej z reklam, jako twardy i bezkompromisowy funkcjonariusz Fun Police przesłuchuje podejrzanego o przynudzanie Cherokee Parksa.
Rola Gugliotty zawsze mnie rozśmiesza. „A co w nim jest takiego fajnego?” – pyta Cherokee. Otóż na przykład to, panie Parks:
Polecam obczajenie wszystkich odcinków Fun Police. O ile mnie pamięć nie myli, zobaczycie tam w akcji jeszcze takich ziomków, jak Gary Payton, Jason Kidd, Damon Stoudamire, Tim Hardaway, Terry Porter (no tu casting mógł być deczko lepszy) oraz Keith Van Horn, czyli jeszcze jeden „następny Bird”.
Fun Quote: Miałem już kończyć, ale ponieważ bycie następnym Birdem jest lejtomtywem tego wpisu, uznałem, że może nie być lepszej okazji, aby zacytować fragment tekstu Chucka Klostermana napisanego dla ESPN. Autor porusza temat ciągłych poszukiwań nowej „wielkiej nadziei białych” przy okazji prób oceny uniwersyteckiej kariery Adama Morrisona, znajdując wspaniałą paralelę z wykorzystaniem singer-songwriterów przełomu wieków:
„Podstarzali biali Amerykanie czekają na nowego Larry’ego Birda tak, jak podstarzali hipisi czekają na nowego Boba Dylana. Tyle, że nikt nigdy nie dostaje tego, czego chce: Tom Gugliotta okazał się Beckiem, Keith Van Horn skończył jako Conor Oberst, a Mike Dunleavy to prawdopodobnie Ryan Adams.”
Lowe. Aż dopiszę ciąg dalszy do porównania Klostermana: czas miał pokazać, że Adam Morrison jest Gabrielem Fleszarem.