
Fun Fact: Najpierw szybki fun fact o mnie: dopiero kilka lat temu doczekałem się pierwszej w swoim życiu mikrofalówki. W latach 90., choć z pewnością był to gadżet dostępny, mi kojarzył się bardziej z amerykańskimi filmami niż polskimi kuchniami. Mimo wszystko bez problemu rozumiałem, czemu na graczy potrafiących zdobywać punkty seriami mówiło się „microwave”: bo szybko nagrzewa się im ręka (choć w przypadku pierwszego znanego mi pod tym pseudonimem gracza, Vinnie’ego Johnsona, mogło też chodzić o jego sylwetkę). Gdyby jednak w ostatniej dekadzie XX wieku chcieć przetłumaczyć to porównanie na bardziej swojską polszczyznę, trzeba byłoby pewnie mówić o takich graczach jako o szybkowarach. Takim właśnie szybkowarem był Trevor Ruffin, którego kariera w NBA była krótka, ale pełna skoków temperatury.
Przykładowo: w swoim pierwszym meczu w NBA rzucił 17 punktów w 14 minut, trafiając 4 z 5 rzutów za trzy i to grając vis-a-vis Gary’ego Paytona i Nate’a McMillana.
Był wtedy zawodnikiem Phoenix Suns, którzy zwerbowali go niedługo po zwolnieniu przez Los Angeles Lakers. Niewybrany w drafcie obrońca wpadł w oko Jerry’emu Westowi i spełnił jego oczekiwania świetnymi występami w lidze letniej, za które został nagrodzony kontraktem. Mimo tego, West z ciężkim sercem zerwał umowę w dniu rozpoczęcia sezonu. Tydzień później, Trevor był już klubowym kolegą Charlesa Barkleya, a po kilku kolejnych meczach i kolejnych celnych trójkach – także znajomkiem Michaela Jordana (wtedy jeszcze Air i Sir byli kumplami), którego spotykał na imprezach, grał z nim w bilarda i kibicował jego karierze baseballowej siedząc w czasie meczu w dugoucie dla zawodników. Wiemy to od samego Ruffina, który o tym i innych rozdziałach kariery opowiedział pobieżnie w podcaście Exposure Is Everything.
Po pierwszych dziesięciu występach miał lepszą skuteczność za trzy (55.3%) niż z rzutów wolnych (42.9%) i zdobywał ponad 10 punktów na mecz, mając do dyspozycji tylko 13 minut w każdym spotkaniu. Niestety poziom talentu w Arizonie trzymał go przez większość czasu na ławce, ale do końca sezonu utrzymał reputację szybkowaru. Trafił 38 trójek w 319 minut w całych rozgrywkach, w których żaden inny zawodnik nie miał tylu trafień z dystansu w mniej niż 690 minut. Aż do dziś nikt w historii ligi nie trafił tylu trójek, przy tak krótkim czasie gry na przestrzeni całego sezonu. Ruffin dostał nawet powołanie do drugiego w historii meczu debiutantów w trakcie Weekendu Gwiazd (w którym wyjątkowo nie trafił ani jednej trójki, za to nie spudłował żadnego z dwóch wolnych).
Inny przykład na to, że Trevor Ruffin to szybkowar: w czwartym występie dla swojej nowej drużyny, Philadelphii 76ers, trafił 7 z 10 trójek i zdobył z ławki 32 punkty. Wszyscy inni zawodnicy obu drużyn razem wzięci zaliczyli 5 trafień z dystansu, a siedem celnych rzutów za trzy z ławki było wówczas dopiero piętnastym takim wyczynem ever.
Suns nie objęli Ruffina ochroną w trakcie expansion draftu w 1995 roku, co wykorzystali Vancouver Grizzlies. Choć Kanadyjczycy zaoferowali mu trzyletni kontrakt, Trevor wybrał grę w Europie. Głównym czynnikiem były pieniądze: spłukany Ruffin dostał wyższą pensję od PAOK-u Saloniki oraz nie chciał ryzykować, że trwający w NBA lokaut uniemożliwi rozegranie sezonu (ostatecznie impas trwał trzy miesiące). Stracił jednak szansę na walkę o minuty w debiutującym zespole.
Minuty w NBA w końcu i tak dostał – od Johna Lucasa w Sixers – ale po drodze był jeszcze niezbyt elegancki rozwód z greckim teamem, w którym grał m.in. z Peją Stojakoviciem.
Choć zaczął dobrze, Ruffinowi nie układało się z nowym trenerem PAOK-u, który przejął drużynę po kilkunastu spotkaniach. Gdy podczas tygodniowej przerwy w rozrywkach szkoleniowiec zażądał, żeby Trevor zrezygnował z planowanej wizyty w USA i trenował, ten zignorował sugestię, poleciał do Stanów i już nie wrócił, dołączając w grudniu do składu 76ers.
A w tym całym konflikcie poszło o to, o co w sumie chyba szło przez całą karierę Trevora – trener chciał zdjąć pokrywkę z szybkowaru i zrobić z niego tradycyjnego point guarda, czemu Ruffin ostro się sprzeciwiał. W dzisiejszych czasach nie byłoby problemu aby wkomponować w skład drużyny mierzącego sześć stóp i jeden cal łowcę punktów. W latach dziewięćdziesiątych pomysłów na to, co na dłuższą metę zrobić z kimś takim, było jednak mniej więcej tyle, ile pomysłów na to, co zrobić z płytą Milli Vanilli. Pewnie właśnie dlatego Suns nie przejęli się jego stratą w expansion drafcie, a jedyny sezon w Filadelfii był jego ostatnim w NBA.
Choć Lucas 23 razy wystawiał go w pierwszej piątce, to nie przestawał marzyć o bardziej klasycznym rozgrywającym (albo o mniej chimerycznym strzelcu – Ruffin przeplatał eksplozje punktowe słabszymi występami i na koniec sezonu ledwo przekroczył granicę przyzwoitości jaką jest 40% celności rzutów z gry). Sixers byli świeżo po stracie Dana Barrosa na rzecz Boston Celtics i John Lucas był chyba najlepszym tradycyjnym point guardem, zasiadającym na ławce Sixers w rozgrywkach 1995-96. Dość powiedzieć, że najczęściej na jedynce w podstawowym składzie występował Vernon Maxwell. Filadelfia co prawda w połowie grudnia podpisała kontrakt ze Scottem Skilesem, ale bezkompromisowy weteran po miesiącu gry z Mad Maxem, młodym Jerrym Stackhouse’em i Derrickiem Colemanem miał dość i ogłosił zakończenie kariery.
Choć tamci Sixers byli depresyjni i wygrali tylko 18 spotkań, 25-letniego Ruffina można jednak było uznać za jasny punkt sezonu.
Został czwartym najlepszym strzelcem zespołu mimo, że pod względem minut na mecz był dopiero na ósmym miejscu. Przez moment udało mu się nawet pogodzić zdobywanie punktów z prowadzeniem gry. Był taki okres, od 30 grudnia do 23 stycznia, w którym notował średnio prawie 18 punktów i ponad 7 asyst, trafiając 45% rzutów z dystansu. Ostatecznie jego osiągi z tamtych rozgrywek wyniosły 12.8 PPG i 4.4 APG. Średnia asyst była taka sama, co Maxwella i najwyższa w drużynie, jeśli pominiemy Grega Granta, który w koszulce Sixers wystąpił tylko 11 razy.
To jednak dla Szóstek nie jest historia bez happy endu: byli tak źli, że wylosowali numer jeden w drafcie i wybrali innego nietradycyjnego point guarda, tyle, że naprawdę dobrego – Allena Iversona.
A dla Ruffina znów zabrakło miejsca w kadrowej grze w gorące krzesła. Podpisał jesienią kontrakt z New Jersey Nets, ale po dwóch meczach przedsezonowych został zwolniony. Kolejną wzmianką o nim w prasie amerykańskiej miało być doniesienie z października 1997: Ruffina i dwóch jego kumpli oskarżono o porwanie z bronią w ręku 11-letniego chłopca, który wcześniej z kolei – wraz ze swoimi dwoma kumplami – miał włamać się do Mercedesa naszego bohatera. Koszykarz rzucił się w pogoń za urwipołciami, którzy uciekali na rowerach i dorwał jednego z nich. Dzieciak został złapany „za fraki”, rzucony o samochód i wycelowaną w niego lufą pistoletu zaproszony do wnętrza samochodu. Trevor i jego towarzysze zostali aresztowani, gdy z przerażonym chłopcem jeździli po okolicy szukając reszty szajki (ostatecznie mężczyźni zostali rok później uniewinnieni). Reasumując: Ruffin zagotował się, bo dzieciaki nie okazały mu szacunku, udowodnił, że nie ma z nim żartów, popisał się strzeleckim instynktem a na koniec okazało się, że to, co robi nie jest zgodne z przyjętymi normami. Brzmi jak jego kariera w pigułce.
Wielkie dzięki za rozwiązanie kolejnej zagadki z archiwum lat 90-tych. Nie mogłem zrozumieć po pierwsze czemu Trevor nie skorzystał z okazji stania się pierwszopiątkowym graczem w Niedźwiadkach i czemu jego kariera zakończyła się raptem po 2 sezonach, skoro gorsi (statystycznie) od niego gracze potrafili utrzymać się po 10 lat i więcej.
No ja się też nadal zastanawiam, czemu po tej przygodzie z Philly nikt już mu nie dał szansy, ale obstawiam po prostu, że znów, bardziej lukratywne oferty mógł mieć za oceanem, no i niscy rzucający ogólnie nie mieli wtedy lekko.
No tu się uderzę w cycka, bo praktycznie zupełnie nie kojarzyłem tego nazwiska. Tym bardziej dzięki za przybliżenie postaci. 😉
Z ciekawości, czy grając w Grecji nie przyszło mu też czasem wystąpić przeciwko Anwilowi w jakichś europejskich rozgrywkach? Kojarzę, że Peja, jeszcze jako w sumie gówniarz, rzucił kiedyś we Włocławku coś pod 40 punktów. Być może to był ten sam sezon.
Oj, nie chce mi się szukać, trzeba by popatrzeć z kim Anwil grał jesienią 1995. W tym linkowanym podcaście, Ruffin mówi też, że Peja był wtedy bardzo skoczny, ale że podobno jakoś ostro łydkę uszkodził i to go przykleiło do ziemi na resztę kariery (brzmiało, jakby był tego świadkiem, ale nie sprawdzałem historii kontuzji Stojakovicia, żeby potwierdzić timeline).
Aj, to mogło być później chyba. Coś kojarzę, że Anwil grał z nimi jakoś w latach 1997-98. Też nie chce mi się już sprawdzać dokładnie. 😉
Ale dzięki za bardzo rozbudowany wpis. Porządna lekcja historii. 💪
Nie. Wtedy w Paoku rządził Petar Neumowski, Stojakovic (tylko mial greckie nazwisko Kinis) i Dean Garrett, który póxniej przez trzy sezony był pierwszopiątkowym centrem Minnesoty i Denver. A mecz pamiętam, był nawet remis przy stanie 20:20, a potem PAOK odjechał.