Fun Fact: Zacząłem się przy obiedzie zastanawiać nad najlepszą piątką złożoną z zawodników najntisowych, którzy nigdy nie zagrali w Meczu Gwiazd NBA. A jeśli nie najlepszą, to nad taką, jaką chciałbym skompletować, gdyby ktoś postawił mi zadanie stworzenia od podstaw koherentnego składu.
Wiedziałem od razu jedno, point guardem będzie Rod Strickland. Między innymi dlatego:
Oczywiście mrużę oko na jego trudnych charakter, ceniąc jego zawadiackość, ale jednocześnie potępiając lenistwo i debilne decyzje, takie jak siadanie za kółko po pijaku (na początku lat dziesiątych pisało się o jego zwycięstwie w walce z nałogiem i od tego czasu nie słychać o żadnych aresztowaniach, a Rod pracuje dziś jako Program Manager w g-league’owej drużynie Ignite).
Mój drugi wybór to Drażen Petrović, który do All-Star Game nie załapał się w wyniku tragicznego zrządzenia losu (choć jest jednym z tych zawodników, którzy nie zostali powołani do Meczu Gwiazd pomimo miejsca w All-NBA Team w danym sezonie). Co prawda Chorwat i Rod Strickland nie zaczęli lat dziewięćdziesiątych w najlepszej komitywie, ale taki backcourt wart jest zakopania toporka wojennego…
Strickland będzie nękał Michaela Jordana w ataku, a w obronie to zadanie powierzyłbym Bobby’emu Phillsowi. Zapewne są bardziej ekscytujące opcje na pozycję small forward (zwłaszcza, że Bobby nominalnie był zawsze shooting guardem), ale każdy szanujący się zespół z korzeniami w latach dziewięćdziesiątych musi mieć jakiegoś „Jordan stoppera”. Jeśli wierzyć samemu Mike’owi – Phills był jednym z najlepszych. A jeśli radził sobie z Jego Powietrznością, to poradziłby sobie z każdym graczem obwodowym, dodając drużynie wymiar 3D (39% celności zza łuku w karierze).
Silny skrzydłowy to kolejna pozycja, która oferuje dwie drogi budowania składu. I choć kusiło mnie mocno, żeby postawić na gatunek endemiczny dla koszykówki lat 90. – podkoszowego wyrobnika – to po dość krótkim namyśle wybrałem LaPhonso Ellisa (namysł był krótki, bo pisząc ostatni post o Darnellu Mee obejrzałem sobie końcówkę piątego meczu Nuggets-Sonics z playoffów 1994 i Ellis wpadł mi w oko). Jest mi z tym całkiem dobrze, bo Fonzie to twardy podkoszowiec z dobrą ofensywą (w pewnym momencie włączył do repertuaru nawet rzut za trzy). Gdyby jego rozwój nie został zatrzymany przez kontuzje, nietrudno wyobrazić go sobie w Meczu Gwiazd (na pewno nie był gorszy niż Tyrone Hill).
No i jeszcze center. Znalazłem sobie czterech kandydatów. Jeden był superatletycznym obrońcą obręczy, który w późniejszych latach stał się jednym z najbardziej cenionych defensorów NBA, ale nigdy nie nabrał ofensywnej ogłady. Drugi był maszynką do zbiórek i punktów, ale brak sukcesów drużynowych każe poddawać w wątpliwość jego statystyki. Trzeci był świetnym strzelcem dystansu, ale obwodowe obowiązki odciągały go od podkoszowej walki. Czwarty jest jednym z najlepiej blokujących koszykarzy w historii, ale przez całą karierę pozostał niedoskonałym, jednowymiarowym graczem. Ostatecznie, tak jak w przypadku pozycji numer cztery, postawiłem na pierwszą osobę, która przyszła mi do głowy – gracza numer jeden. Dwójka była bardzo blisko detronizacji, ale na wyniku zaważyła post-najntisowa reputacja jedynki. Trójka nie pasowała do mojego planu podreperowania konta zbiórkowego i zniechęcenia rywali do wjazdów pod kosz. Czwórka z kolei koniec końców nie dawała mi niczego więcej niż jedynka, za to była obarczona większym ryzykiem ze względu na niekonwencjonalne warunki fizyczne (jeśli chcecie wiedzieć co u niej słychać dzisiaj, polecam tę przejmującą lekturę). Wybieram Marcusa Camby’ego (a żeby nie był jedynym członkiem tej piątki bez choćby luźnych związków z Rodem Stricklandem, to wspomnę, że obydwaj panowie w trakcie swoich karier byli więcej niż raz aresztowani – Cambyman dwukrotnie za marihuanę).
Jest jeszcze kilku zawodników, którzy byli blisko powołania, ale nie bawmy się już w drugą piątkę. Gdybyście jednak zapytali mnie o sixth mana, to postawiłbym chyba na Toniego Kukoca.
Fun Fact: Darnell Mee nie osiągnął zbyt wiele na parkietach NBA. Porównywany do Nate’a McMillana, duży combo guard z naturalnymi defensywnymi instynktami (na studiach brylował zwłaszcza w statystykach przechwytów i bloków), stracił ponad połowę debiutanckiego sezonu z powodu kontuzji, a w kolejnym rozegrał tylko dwa spotkania.
Z NBA wyleciał dosłownie na własne życzenie.
Tuż przed kontuzją w sezonie debiutanckim, trener obiecywał mu, że niedługo zacznie grać nim po 20 minut w meczu. W drafcie 1994, Denver wybrało jednak Jalena Rose’a, który dublował się pozycją z Mee, a naszego bohatera na rozpoczęcie sezonu wpisano na listę kontuzjowanych, choć był zupełnie zdrowy. Rozczarowany Darnell poprosił wtedy klub o zwolnienie go. Agent twierdził, że interesuje się nim kilka klubów, ale żadnej oferty nie dostał już nigdy.
Jego kariera nie trwała długo, ale i tak poniekąd zapisał się w historii NBA jako członek kultowego składu Denver Nuggets z sezonu 1993/94. Może nie zapisał się złotymi zgłoskami, no i w ogóle tych zgłosek nie było jakoś dużo, bo jednak nazywa się „Mee”, a nie „Mutombo Mpolondo Mukamba Jean-Jacques Wamutombo„, ale parafkę machnął. Po wyleczeniu kontuzji załapał się do playoffowego składu i w garbage time dwóch meczów słynnego pierwszorundowego pojedynku uzbierał 7 punktów, 3 przechwyty, 2 zbiórki, 2 asysty i trójkę.
Co by jednak nie mówić, dużo się nie nagrał, dlatego można zaryzykować stwierdzenie, że najbardziej pamiętny moment jego kariery to niecelny rzut wolny w Madison Square Garden, oddany na pięć sekund przed końcem, dzięki któremu ponad 19 tysięcy Nowojorczyków dostało darmową pizzę.
I believe the promo ended after this 12/14/93 Nuggets game (https://t.co/QsImy7sC3l). The audio is poor, but if you go to about 1:49:00 you can hear Marv Albert and John Andariese discussing the promotion and its demise.
Mam wrażenie, że gastropromocje w halach sportowych to rzecz równie amerykańska co orzeł, Dolly Parton i płatki śniadaniowe. Poza kibicami z brzuchem pełnym darmowej pizzy, nie mają one jednak zbyt wielu fanów, bo nierzadko wypaczają sportową rywalizację. Trybuny wrzeszczały „pizza! pizza!”, a gracze ulegali presji, doprowadzając czasami do tak kuriozalnych sytuacji jak taktyczne faule na ułamki sekund przed końcem wygranego meczu, popełniane tylko po to, żeby była szansa na dodatkowy rzut przez całe boisko pozwalający podbić wynik na uruchamiający promocję. Prawda, Timie Hardawayu?
The Warriors also ran a free pizza promo in the '90s, until Tim Hardaway fouled to stop the clock with :00.5 left & his team up 16 points just so he could shoot (and make) a 70-footer to try to win fans pizza (it was waved off, but I believe pizza vouchers were still given out). https://t.co/tLdHhzE6Wjpic.twitter.com/irPlpVChl2
Z kolei fanom Chicago Bulls zdarzało się cieszyć mniej z game-winnerów Michaela Jordana niż z gratisowych tacosów, które załatwił im kiedyś Joe Kleine:
Dochodziło do tego, że w tamtym sezonie (1997-98) buczeli na swoich zawodników za niecelne rzuty, które pozwoliłyby Bykom przekroczyć magiczną granicę 110 punktów.
Aż dziwne, iż Scottie Pippen się nie obraził, że to Toni Kukoc oddał rzut decydujący o wygraniu darmowych tacosów.
A wracając do Darnella Mee.
Że jednak trochę potrafi grać w kosza pokazał w końcu w ligach zaoceanicznych, a najlepiej szło mu w Australii. Tam zdobył dwa mistrzostwa, dwukrotnie wybierano go do składów All-NBL oraz rekordowe pięć razy zostawał najlepszym defensorem rok. W 2007 reprezentował nawet Australię na mistrzostwach Oceanii. Mee na Antypodach prezentował się mniej więcej tak:
Fun Fact: Moje pisanie na blogasku o latach dziewięćdziesiątych w NBA trwa już tyle samo, ile trwały lata dziewięćdziesiąte!
Ja wiem, że wpisy o tym, że autor bloga gratuluje sobie, że ma bloga hasztag nikogo, ale co tam – stuka dziś 10 lat istnienia mojego koszykarskiego skanseniku, więc zakładam imprezową czapeczkę i mówię sam do siebie: „no i git”.
Bardzo dziękuję wszystkim Czytelnikom. Gdyby nie skromny, ale stały dopływ miłych słów w komentarzach tutaj i na Facebooku, to na pewno te 10 lat nie upłynęłoby w tak miłej atmosferze.
Co dalej?
Z grubsza to samo (nostalgia pany!), ale mam nadzieję, że dlatego właśnie tu jesteście. Myślę, że legend ze świata NBA lat 90., spokojnie starczy na kolejne dziesięć lat.
Miałem kilka pomysłów na zrobienie czegoś nowego na tych już niezbyt nowych łamach, ale przez lenistwo albo się jeszcze do tego nie zabrałem, albo już zarzuciłem. Kto wie? Może właśnie rok dziesiąty będzie motywacją? Ostrzegam jednak, że dobrze mi z tym lenistwem. Brak presji na cokolwiek to najważniejszy powód długowieczności tego bloga (choć mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się przynajmniej uniknąć tych wstydliwych kilkunastomiesięcznych przerw w pisaniu).
Jedyna rzecz, która na pewno wydarzy się w ramach całorocznych obchodów dziesięciolecia to druga seria blogowych kart. Oto mały teaser tego, co Was czeka:
Raz jeszcze dziękuję wszystkim, którzy przez ostatnie 10 lat przewinęli się przez to miejsce, nawet tym, którzy – jeśli wierzyć statystykom odwiedzin – trafiali tutaj wpisując w Google frazy takie jak: „różowa landrynka”, „żarty o grubasach”, „wnuczka billa cosby”, „gry w godzillę”, „wielkie czoło”, „maskotka z przyssawkami”, „straciłem wzrok”, „posiadac moc przesuwania przedmiotow sny”, „nagi facet z wyciagnieta dlonia” i „aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa” oraz, i shit you not, „co na tym zdjęciu jest nie tak? 90 % facetów tego nie widzi…”.
Fun Fact: Victor Alexander to jeden z nieco zapomnianych pączusiów lat 90., którego uboga w ciekawe momenty kariera upłynęła w cieniu jeszcze szerszych niż on Stanleya Robertsa czy Olivera Millera.
Siedemnasty pick draftu (oczywiście poszedłby wyżej gdyby nie kręcono nosem na jego problemy z dbaniem o linię) już w swoim drugim meczu kariery miał 28 punktów, 16 zbiórek (choć ogólnie to nie słynął z przesadnie ostrej walki na deskach), 4 przechwyty i po jednym bloku oraz asyście. Sezon 1991/92 zakończył z 28 występami w pierwszej piątce i średnimi zdobyczami na poziomie 7 punktów i 4 zbiórek oraz anegdotą dotyczącą, a jakże, jedzenia.
Podobno przed jednym z wyjazdowych meczów z Utah Jazz, Victor zamówił do pokoju hamburgera, którego dostarczył… Don Nelson przebrany za boya hotelowego. Koszykarz przyznał potem, że był zaskoczony, ale bułę zjadł.
Choć trener Warriors najwyraźniej zaglądał swojemu środkowemu w talerz, to cenił go na tyle, że zwiększył jego rolę w kolejnych rozgrywkach. Przełożyło się to na najlepszy statystycznie sezon w – jak się miało okazać – krótkiej karierze (11/6 za całą kampanię, a 19/10 w ostatnich dziesięciu starciach). Zasłużył sobie na przydomek „Big Smoothie”, bo miał miękką kiść, dryg do rozciągania gry oraz dość płynnie – jak na swoje gabaryty – poruszał się po boisku. Kolejnego kroku naprzód już się jednak w jego wykonaniu nie doczekaliśmy. Pojedynek Warriors z Magic z 26 marca 1995 roku – który od dnia wyboru w drafcie dzieliły mniej niż 4 lata – był przez długi czas ostatnim meczem Alexandra w NBA (wrócił do niej na 15 meczów w sezonie 2001/02, po latach spędzonych w Ameryce Południowej i Europie).
Gdyby Victor lepiej o siebie dbał, to może wydłużyłby nie tylko swoją karierę, ale też karierę Harolda Minera.
W październiku 1995 roku, zaraz po tym jak pozyskali go w ramach transferu B.J.’a Armstronga, Raptors wysłali Alexandra do Cleveland Cavaliers właśnie za Baby Jordana. Kawalerzyści unieważnili jednak umowę po badaniach lekarskich borykającego się z kontuzją kostki centra. Kto wie? Może mniejsza tusza zmieniłaby rokowania lekarzy ze stanu Ohio?
206-centymetrowy Big Smoothie był swego czasu najniższym centrem pierwszej piątki w NBA, ale ważył nominalnie 120 kilo, co w „dobre dni” było wartością wyraźnie zaniżoną. Gdyby nie wątpliwości sztabu medycznego Cleveland, Harold Miner mógłby trafić do debiutującej w NBA drużyny z Toronto, w której zapewne miałby szansę na więcej minut, niż dane mu było ostatecznie rozegrać w barwach Cavs (136, rozbite na 19 meczów). Co prawda dwukrotny tryumfator konkursu wsadów rok później był na testach w Kanadzie, ale Raptors zwolnili go w trakcie preseason. Zniechęcony Miner zakończył wtedy karierę.
Victor Alexander w sezonie 1995/96 zagrał jeszcze mniej minut niż Harold – okrągłe zero.
Trafił do Nowego Jorku w ramach czystek budżetowych Knicks (za wygasający kontrakt Alexandra i Willie’ego Andersona oddali do Raptors Douga Christie i Herba Williamsa). Na progu Madison Square Garden znów czekał na niego Don Nelson, tym razem nie w roli boya hotelowego z burgerem, a skłóconego ze wszystkimi zawodnikami Knicks szkoleniowca, który miał stracić pracę nieco ponad dwa tygodnie później. Big Smoothie wytrzymał w Big Apple zaledwie kilka dni dłużej niż Nellie.
Fun Fact: Scottie Pippen zajmuje drugie miejsce wśród koszykarzy Bulls pod względem występów na kartach koszykarskich podczas uprawiania baseballa (za Michaelem Jordanem) oraz pod względem występów na kartach koszykarskich w stroju, który wydaje się za duży (za Michaelem Jordanem). Wysforował się jednak na pierwsze miejsce, jeśli chodzi o występy na kartach koszykarskich w małych okularach przeciwsłonecznych.
Przy okazji napomknę, że Scottie zebrał ostatnio także punkty do rankingu koszykarzy, których imieniem nazywa się piosenki. Oczywiście utwór „Scottie Pippen” jest o niedoli bycia „tym drugim”.
Fun Fact: Był jednym z pięciu najlepszych koszykarzy na uczelni Michigan, ale pozbawiono go dystynkcji członka Fab Five. Choć wiele osób uważało, że to on powinien tworzyć wyjściowy skład Wolverines zamiast Raya Jacksona (jedynego członka Fantastycznej Piątki, który nie powąchał parkietu NBA), przesuwając Chrisa Webbera na czwórkę i Juwana Howarda na trójkę, to Riley pozostał szóstym graczem tamtej kultowej drużyny (ciekawostka: „Sub Five”, tudzież „Forgotten Five”, oprócz Erica tworzył Rob „Ten Rob Pelinka” Pelinka, a poza nimi niejaki James „Nie Jake Voskuhl” Voskuil, niejaki Michael Talley i niejaki Dougan Fife). Co o tym wszystkim sądził, dość dobitnie opowiedział w jednym z wywiadów, dziesięć lat temu (mój ulubiony „take” ericowy: Chris Webber to kozioł ofiarny, bo inni gracze też krzyczeli, żeby wziął czas, a przede wszystkim, trenerzy nie poinformowali wcześniej zawodników, że nie mają już do dyspozycji przerw na żądanie).
Riley miał w ogóle szczęście do ról dalszoplanowych w pamiętnych przedsięwzięciach.
Jako jeden z wielu młodych graczy załapał się do filmu „Blue Chips” (aka „Drużyna Asów”), w którym zagrał zawodnika zespołu Indiany (razem z takimi późniejszymi graczami NBA jak Calbert Cheaney, Bobby Hurley, Eric Anderson, Geert Hammink czy Greg Graham).
Jako rookie, po draftowej wymianie za Popeye’a Jonesa, trafił z Dallas do Houston. Tam niemal codziennie grywał jeden-na-jeden z Hakeemem Olajuwonem, służąc mu za worek treningowy przed starciem z najlepszymi środkowymi rywali. Rozgrzewał The Dreama na tyle dobrze, że ten poprowadził Rakiety do mistrzostwa w 1994 roku. Choć Eric w playoffach nie zagrał (ba, nie grał też za bardzo w sezonie zasadniczym), to otrzymał pamiątkowy pierścień (który został w 2016 roku sprzedany przez Rileya jubilerowi i wypłynął ponownie w 2020 roku, gdy poszedł na aukcji za 13,7 tysiąca dolarów).
Niewiele brakowało, a nasz bohater wystąpiłby też w filmie „Eddie”, ale ponieważ był wtedy wolnym agentem, ostatecznie zrezygnował i poświęcił się treningom oraz szukaniu nowego zespołu.
Riley był specem od bloków, ale nieszczególnie biegłym w pozostałych elementach koszykarskiego rzemiosła. Mówiło się też, że jest trochę za bardzo wyluzowany. Nikogo nie dziwiło, że utknął na ławce w zespole mistrzowskim, ale jako drugoroczniak trafił, zdawałoby się, w idealny układ. 18 grudnia 1994 roku podpisał kontrakt do Clippers, których dwaj najlepsi środkowi wypadli z gry. Stanley Roberts był cały sezon na liście konsumujących kontuzjowanych, a Elmore Spencer, m.in. z powodu problemów ze zdrowiem psychicznym, wystąpił tylko w 19 spotkaniach). Nominalnie konkurencją Rileya byli tylko Matt Fish i Bob Martin (który w tamtych rozgrywkach zagrał w jednym meczu). Mimo wszystko Eric grał tylko po 10 minut w meczu, przegrywając walkę o miano centra pierwszej piątki z silnym skrzydłowym, Tonym Massenburgiem. Nie pomógł mu na pewno fakt, że stracił większość lutego 1995 liżąc rany po wypadku samochodowym (stłuczone żebra, obojczyk i stopy oraz rozcięta warga), który zresztą według dat publikacji artykułów przytrafił mu się tego samego dnia, lub dzień po meczu z Lakers, z którego został wyrzucony za bójkę z Antonio Harveyem (więc w sumie może któryś z wymienionych urazów miał już wsiadając do auta).
Kolejne rozgrywki w wykonaniu Rileya to 25 meczów (10 w pierwszej piątce) w koszulce Wolves, rok w Grecji, 39 meczów (14 w p.p.) w Dallas i 35 meczów (11 w p.p.) w Bostonie. Potem był częścią w inauguracyjnego sezonu nowej ABA i skakał po ligach poza granicami USA. Karierę w NBA zakończył ze średnimi 3.1 PPG, 2.6 RPG i 0.7 BPG.
Koniec końców, nic dziwnego, że jedyne highlighty Rileya jakie znalazłem na YouTube, to fragment „Blue Chips” (Eric to zawodnik z numerem 50, który punktuje pod koniec klipu):
Fun Fact: Julius Nwosu był jednym z tych surowych talentów z Afryki, które tak bardzo pobudzały wyobraźnię, że o starej jak kariera Hakeema Olajuwona romantycznej historii (Amerykanin jedzie na Czarny Ląd, Amerykanin poznaje bardzo wysokiego chłopaka, Amerykanin pyta chłopaka czy gra w koszykówkę, żyją długo i szczęśliwie) kręcono nawet filmy. Pochodzący z Nigerii Nwosu także spotkał na swojej drodze Amerykanina, który zapytał go, czy gra w koszykówkę. Co prawda Julius potrafił już wtedy kręcić piłkę na palcu, ale i tak był mocno w tyle jeśli chodzi o standardowy model rozwoju talentów. W jednym z wywiadów wspominał, że gdy – namówiony przez wspomnianego misjonarza – przyjechał grać na uczelni Liberty, nie miał zielonego pojęcia, do czego służy zegar odliczający czas na rozegranie akcji.
Nwosu miał jednak wystarczająco dużo potencjału, żeby po studiach przewinąć się przez ligi letnie i obozy treningowe kilku drużyn NBA. Choć pierwszy profesjonalny kontrakt podpisał w Hiszpanii, to już drugi podsunęli mu pod nos San Antonio Spurs. Co prawda boiskowy wkład Juliusa w sezonie 94/95 był niewiele większy niż wkład Kyrie’ego Irvinga w zachęcanie ludzi do szczepień, ale Ostrogi chciały dalej inwestować w rozwój środkowego z Afryki. Niestety trzymiesięczny lokaut latem 1995 roku uniemożliwił negocjacje nowej umowy i Nigeryjczyk wybrał pewną fuchę w Rosji.
Tak rozpoczęła się bardzo długa i owocna kariera międzynarodowa Nwosu. Nigeryjczyk odwiedził w jej trakcie kilkanaście państw i praktycznie co roku wygrywał jakieś krajowe mistrzostwo (w jednym z wywiadów Julius mówił o 15 czempionatach, w innym padła informacja o 20, ale wybaczcie – nie chciało mi się sprawdzać rok po roku wyników wszystkich jego klubów, których, jeśli wierzyć Wikipedii, było też około 20).
Po zdobyciu mistrzostwa Rosji z CSKA próbował zakotwiczyć w Boston Celtics, którzy właśnie szykowali się na tankowanie po Tima Duncana. Jego szanse oceniano wysoko, bo największą konkurencją w walce o rolę ostatniego centra był the one and only Brett Szabo. Nwosu liczył, że sezon w NBA na karku, doświadczenie z najmocniejszych europejskich lig oraz treningi z Davidem Robinsonem zaprocentują angażem. Nasz bohater jednak nie wygryzł Szabo. Widać trenowanie z Admirałem było w Bostonie mniej cenione niż trenowanie z M.L. Carrem.
O Nwosu zrobiło się umiarkowanie głośno w 1998 roku, gdy został wyrzucony z mistrzostw świata po oblanym teście antydopingowym. Winnym był nadmiar efedryny w lekach, które wziął na wzmocnienie przed jednym z meczów. Trochę mu to utrudniło szukanie nowej drużyny, bo choć Julius nigdy nie pił i nie palił, dopingowa wpadka zapalała lampki ostrzegawcze w głowach mniej dociekliwych pracodawców.
Jak można się domyślić po wcześniejszej wzmiance o pierdyliardzie zdobytych mistrzostw, jego kariera szybko wróciła na właściwe tory i cóż – reszta jest historią (zbyt mało ciekawą, mimo tego całego wygrywania, żeby ją obszernie opisywać).
Jeśli lubicie segmenty w stylu „Where are they now?”, oto krótki epilog… Boiskową karierę Julius zakończył w wieku 40 lat, w 2010 roku. Mniej więcej wtedy udzielił wywiadu, w którym zapytano go o plany na przyszłość. Nowsu powiedział wówczas, że być może powinien po raz pierwszy w życiu spróbować alkoholu. Trzeba przyznać, że abstynencja to spory wyczyn w przypadku gościa, który najlepsze lata życia spędził w Rosji.
Nie wiem czy Julius w końcu zrealizował ten plan, ale w międzyczasie stwierdził, że nadal chce zajmować się koszykówką. Dziś jest członkiem sztabu szkoleniowca reprezentacji Nigerii, Mike’a Browna, i dosłownie parę dni temu zadebiutował w roli p.o. głównego trenera w meczach eliminacji mistrzostw świata (Brown jest chwilowo zajęty byciem członkiem sztabu Steve’a Kerra). Jeśli wierzyć informacjom na portalach społecznościowych, Nwosu na co dzień mieszka w Houston i pracuje jako specjalista od EHS (takie BHP połączone z ochroną środowiska). Absolutną miłością darzę fakt, że jego zdjęcie profilowe na LinkedIn to rewers karty, która posłużyła za ilustrację do tego wpisu.
Fun Fact: To drugi wpis o Jeffie Turnerze na tym blogu, choć w sumie ten pierwszy był bardziej o Stephenie Kingu, kradzieży tożsamości i wokaliście zespołu Creed.
Wypadałoby zatem oddać Turnerowi co turnerowskie: że był solidnym skrzydłowym bez iskry bożej, ale za to z niezłą półdychą i – w późniejszych latach – pewnym zagrożeniem zza łuku.
Do NBA trafił w 1984 roku, z siedemnastym pickiem. Po trzech sezonach w New Jersey przeniósł się na dwa lata do Włoch, a potem dostał ofertę z Orlando. Magicy myśleli o wyborze w drafcie Vlade Divaca i oglądali mecze Partizana Belgrad, gdy w oko wpadł im grający w drużynie przeciwnej Turner. Okazał się on na tyle kompetentny, że utrzymał się w składzie przez siedem lat. To właśnie Jeff był podstawowym power forwardem Magic w sezonie zakończonym pierwszym awansem do playoffów klubu z Florydy. W ostatnich 13 meczach, Jeff notował po 10 punktów i 6 zbiórek w każdym meczu (w tym 22/10 w starciu z Bucks), dokładając do tego po niecałej trójce. Niestety ten sezon zakończył się dla niego o cztery spotkania za wcześnie, zerwaniem ACL w lewym kolanie. Nie żeby to była tylko wina braku Turnera, ale osłabieni Magic nie mieli nic do powiedzenia w pierwszorundowym pojedynku z Pacers (ciekawostka: rok wcześniej sezon Orlando także zakończyła Indiana, która wygrała tie-break o wejście do playoffów pięcioma małymi punktami). Potem Magicy ściągnęli Horace’a Granta i Jeff wrócił do roli rezerwowego, choć i nią się nie nacieszył, bo z powodu kolejnych urazów jego kariera zakończyła się dwa lata i raptem 62 spotkania później.
Także tak.
Zmierzam do tego, że bez przesady z – udokumentowanym na ilustracji tego wpisu – umieszczaniem Jeffa Turnera w karcianych setach o nazwie „lista osób zasłużonych”.
Fun Fact: Detlef Schrempf mógłby się pojawić w wielu tematycznych pierwszych piątkach. Pierwsza piątka Niemców w NBA. Pierwsza piątka flat topów białego człowieka. Pierwsza piątka koszykarzy, których imieniem i nazwiskiem nazywano piosenki. Pasuje też jednak jak ulał do pierwszej piątki graczy wybranych w drafcie z pickami, które przehandlował Ted Stepien. Wyglądałaby ona tak:
Kevin Loder, swingman, który utrzymał spędził w lidze lata 1981-1984, jest tu z powodu dopasowania pozycyjnego. Gdyby decydował tylko talent, jego miejsce zająłby środkowy Roy Tarpley (ok, talent zmarnowany, ale nadal talent).
Ale ciekawsza od odpowiedzi na pytanie „kim jest Kevin Loder?”, jest odpowiedź na pytanie „kim jest Ted Stepien?”.
Tak się składa, że kiedyś napisałem o nim tekst, który wjedzie poniżej, cały na biało. Choć jego akcja dzieje się w latach osiemdziesiątych, to bohaterowie i liczne „what-ifs?” miały pewien wpływ także na NBA lat 90. Ba, mają wpływ na ligę po dziś dzień poprzez tzw. „Stepien Rule”.
No więc kim jest Ted Stepien?
Cóż, to prawdopodobnie najbardziej niechlubny polski rozdział w historii NBA.
Theodore Stepien, syn imigrantów z kraju nad Wisłą, który w czasie II Wojny Światowej służył w siłach powietrznych USA i przeżył katastrofę samolotu, pewnego dnia pożyczył od ojca 500 dolarów i rozkręcił własny biznes polegający na pośrednictwie w umieszczaniu ogłoszeń w gazetach całego kraju. Tak powstała firma Nationwide Advertising Service, która zrobiła z Teda milionera. Próżność połączona z sympatią do koszykówki pchnęła go do zakupu Cleveland Cavaliers w 1980 roku.
W roli właściciela Kawalerzystów wytrzymał ledwie trzy lata (w czasie których stracił tyle pieniędzy, że razem z drużyną musiał sprzedać swoją firmę), ale zdążył odcisnąć na lidze swoje piętno, jak mało kto. Zasłynął z brawurowej krótkowzroczności, zerowej umiejętności oceny koszykarskiego talentu, chorobliwej potrzeby oferowania wysokich i długich kontraktów kiepskim zawodnikom oraz – co było jego popisowym numerem – absolutnego braku opamiętania w wymienianiu pierwszorundowych picków. Z tymi pickami było tak źle, że NBA w pewnym momencie zabroniła Cavs robienia kolejnych transferów bez zgody ligi oraz wprowadziła „Stepien Rule” – zasadę zabraniającą klubom trade’owania wyborów w pierwszej rundzie draftu w kolejnych latach.
Oto oś czasu kluczowych ruchów kadrowych Kawalerzystów z lat 1980-1983, w których miejsca zmieniały picki z pierwszej rundy:
15.02.1980 – Cavs pozyskują z Los Angeles Lakers Dona Forda i pick w pierwszej rundzie Draftu 1980, oddając w zamian Butcha Lee i pick w pierwszej rundzie Draftu 1982. Don Ford rozgrywa w Cleveland 106 spotkań na przestrzeni 2.5 sezonu, zdobywając po 6 punktów w meczu. Kariera wybranego z 22 pickiem Draftu 1980 Chada Kincha trwa tylko jeden sezon – w 29 meczach w Cleveland rzuca średnio po 2.8 punktu. Pick, który Cavs oddali do Lakers okazuje się pickiem numer 1, z którym Jeziorowcy wybiorą Jamesa Worthy’ego (a do wzięcia był jeszcze m.in. Dominique Wilkins).
Ten ustęp potraktujcie jako wstęp, nadający ton reszcie wyliczanki. Choć większość artykułów o Tedzie właśnie jemu przypisuje oddanie za bezcen jedynki draftu, tak naprawdę akurat ten jeden z długiej listy wybryków Cavs w latach 1980-1983 to nie jego wina. Transfer miał miejsce w lutym 1980 roku, podczas gdy Stepien kupił pakiet większościowy Kawalerzystów dopiero w kwietniu tamtego roku. Ten ruch idzie więc na konto ówczesnego generalnego menadżera Rona Hrovata. To Hrovat zapoczątkował trend pozbywania się picków i nowy właściciel zwolnił go, jak tylko został wybrany prezydentem klubu przez resztę udziałowców… A potem postanowił kontynuować jego dzieło.
16.09.1980 – Do Cavs, z Dallas Mavericks, przychodzi Mike Bratz. Cena: pierwszorundowy pick w Drafcie 1984. Bratz notuje po 10 punktów i 5 asyst w każdym meczu, ale spędza w stanie Ohio tylko jeden sezon. Posłany do Dallas pick okazuje się mieć numer 4 i Mavs wybierają z nim Sama Perkinsa, ale gdyby Cavs zatrzymali swój wybór, mogli równie dobrze sięgnąć po Charlesa Barkleya lub Johna Stocktona. Cóż – przynajmniej ten pick nie okazał się pickiem numer trzy, z którym do wzięcia był Michael Jordan…
30.10.1980 – Cavs pozbywają się Billa Robinzine’a, pozyskanego ledwie miesiąc wcześniej w trójstronnej wymianie z Kings za Campy’ego Russella, All-Stara sprzed 1.5 roku. Robinzine powędrował do Dallas Mavericks za Richarda Washingtona i Jerome’a Whiteheada. Nie powędrował jednak sam! Włączone w wymianę zostały pierwszorundowe picki Cavs w Drafcie 1983 i Drafcie 1986. Kariera Washingtona w Cleveland trwała 87 meczów, a Whiteheada – tylko 3 (został zwolniony nieco ponad dwa tygodnie po tym transferze, z 2 punktami w koszulce Cavs na koncie). Picki wysłane do Dallas okazały się mieć numery 11 i 7. Mavs wybrali z nimi Dereka Harpera w 1983 roku (a czekał na chętnego jeszcze Clyde Drexler) oraz Roya Tarpleya w 1986 (później poszli jeszcze Ron Harper, John Salley czy Dell Curry, ale Tarpley – gdyby nie ćpał – byłby właściwym wyborem) i już dwa lata później prawie wyeliminowali Lakers w finałach Konferencji Zachodniej, z pozyskanymi dzięki uprzejmości Cavs Harperem, Tarpleyem i Samem Perkinsem w rolach głównych.
7.02.1981 – Nawet gdy Cavaliers wykorzystywali picki w pierwszej rundzie, szybko się ich pozbywali. Pozyskany za – jak się miało okazać – Jamesa Worthy’ego, Chad Kinch, wyleciał już w połowie debiutanckiego sezonu. Oddano go – a jakże – do Mavericks. Oczywiście nie zapomniano o zwyczajowym picku w pierwszej rundzie, tym razem Draftu 1985. Kawalerzyści pozyskali w zamian Geoffa Hustona (i pick w 3 rundzie draftu, ale naprawdę nie ma się czym chwalić…), który utrzymał się w Cleveland relatywnie długo – 4.5 sezonu – za to przez większość tego czasu narzekał na czas gry i kłócił się z trenerem. Wysłany do Teksasu wybór okazał się ósemką i tak do Dallas trafił przyszły All-Star, Detlef Schrempf (a za nim czaiły się jeszcze takie nazwiska jak Charles Oakley i Karl Malone). Nawet w erze Marka Cubana Mavs nie mieli takiego prosperity, jak w czasach, gdy Ted Stepien podejmował koszykarskie decyzje w Cleveland.
8.06.1981 – W maju 1981 Cavs zaszokowali koszykarski świat POZYSKUJĄC PIERWSZORUNDOWY PICK od Knicks (za Randy’ego Smitha), ale już 19 dni później oddają go do Kansas City Kings jako rekompensatę za podpisanie kontraktu ze Scottem Wedmanem, którego średnia punktowa po przeprowadzce do stanu Ohio spadła z 19 do 10 punktów. Ok – pick nie zamienił się w nic wartego uwagi (Kevin Loder), ale z 17 numerem w Drafcie 1981 Cleveland mogło wybrać na przykład swoją późniejszą gwiazdę, Larry’ego Nance’a.
7.10.1982 – Po interwencji ligi, Kawalerzyści wyhamowali trochę z dealowaniem picków w pierwszej rundzie, ale nikt nie zabraniał im handlować wyborami w drugiej rundzie! Cavs pozyskując z Pistons Steve’a Hayesa, który dał im 65 meczów i średnią 3.6 zbiórek w każdym z nich. Z clevelandzkim 27 numerem w Drafcie 1986, Pistons wybierają Dennisa Rodmana, który kiedyś zbierał prawie 19 piłek w każdym spotkaniu.
Tak mniej więcej prezentuje się lista największych hitów Cavs ery Teda Stepiena, ale trzeba powiedzieć głośno, że nie był on jedynym winnym takiej, a nie innej polityki kadrowej w Cleveland.
Stepien chciał iść na skróty i szybko zrobić z Cavs skład na miarę playoffów. Jako jednak, że nie miał pojęcia co robi, efekt był odwrotny – Cleveland za kadencji Teda mieli bilans 66-180. Tyle, że Stepien był zwykłym rozwydrzonym milionerem, dlatego część winy trzeba przypisać „on again off again” head coachowi Billowi Musselmanowi (trenował Cavs przez większą część sezonu 1980/81, a potem wrócił na to stanowisko w końcówce rozgrywek 1981/82 – w międzyczasie Stepien zatrudnił i zwolnił trzech trenerów, w tym Chucka Daly’ego), który nie próbował wyjaśnić szefowi, że błądzi. Mało tego – to on podsuwał mu pomysły na wymiany. „Ted chciał mieć playoffową ekipę od zaraz, tylko o tym mówił, a ja próbowałem znaleźć mu najlepsze dostępne opcje tak szybko, jak potrafiłem” – wspominał Bill.
Trudno się jednak Musselmanowi dziwić. Wyjaśnianie szefowi błędów w jego podejściu, było trochę bezcelowe. Trener Cavs wyjaśniał to po latach na doskonałym przykładzie:
„Mówiłem mu, że musimy mieć skauta analizującego drużyny przeciwne. ‚Naprawdę?’, odpowiadał, a potem na poczekaniu wymyślał kto nim będzie. Pamiętam, że kiedyś kazał napisać raport na temat taktyki Phoenix jednemu z handlowców ze swojej firmy. Zaczynał się on słowami: ‚Skrzydłowi ustawiają się po przeciwnych stronach parkietu…’. Nie mogłem w to uwierzyć. Wywaliłem go od razu do kosza.”
Marzenia o grze w playoffach nie udało się zrealizować, ale polityka transferowa Stepiena umożliwiła spełnienie jego drugiego celu. Ted, niedługo po zakupie klubu, tak opisał swoją misję:
„Nie chcę wyjść na uprzedzonego, ale połowa składu powinna być biała. Myślę, że ludzie boją się mówić na ten temat, ale biali ludzie potrzebują białych bohaterów. Osobiście nie potrafię utożsamiać się z czarnymi bohaterami. Będę szczery. Szanuję ich, ale potrzebuję białych ludzi. Myślę, że Cavaliers mają za dużo czarnych – 10 z 11. Potrzebujesz mieszanki białych i czarnych. Uważam, że gdy jest ich po równo, drużyna jest lepsza”.
Ot, kolejny dowód na to, że jak ktoś zaczyna zdanie od „Nie jestem rasistą, ale…”, to należy spodziewać się najgorszego gówna.
W pewnym momencie ery Stepiena, Cavs faktycznie mieli 6 graczy o jasnym kolorze skóry i 6 o ciemnym. Ted musiał być wniebowzięty. Donald Sterling pewnie też.
NBA tolerowało wybryki właściciela Cavs tylko do momentu, gdy w związku z poważnymi problemami finansowymi (kibice z Cleveland unikali Kawalerzystów jak ognia), ogłosił plan przeniesienia klubu do Toronto (i nazwania go Towers). Ówczesny komisarz, Larry O’Brien, napuścił na Stepiena swoją prawą rękę – niejakiego Davida Sterna – który razem z prawnikiem Teda zaaranżował sprzedaż zespołu i Nationwide Advertising Service braciom Gund. Ci, mimo iż byli chętni na przejęcie prężnie działającej firmy zadłużonego Stepiena, zdecydowali się na deal dopiero, gdy liga obiecała im bezprecedensową szansę na odkupienie picków w pierwszej rundzie.
I tak skończyły się krótkie, acz burzliwe rządy Stepiena w Cleveland.
Ted uznał kiedyś, że dobrym pomysłem na promowanie jego własnej ligi softballowej będzie rzucanie piłek z 52. piętra wieżowca. Piłki mieli łapać profesjonalni softballiści, ale Ted nie wziął poprawki na wiatr i jedna piłka uszkodziła samochód, inna musnęła ramię 66-letniego przechodnia, a jeszcze inna złamała kość przedramienia 23-letniej Gayle Falinski. To było szczęście w nieszczęściu, bo Falinski akurat trzymała rękę przy głowie, osłaniając się od słońca. Strach pomyśleć, do czego by doszło, gdyby nie zablokowała rzutu Teda. Gdy się zna tę historię, to oddanie praktycznie za darmo prawie wszystkich picków pierwszorundowych z całej dekady wydaje się wcale nie najgorszym scenariuszem, według jakiego era Stepiena w Cavs mogła się potoczyć.
Fun Fact: Jest kilka hal NBA, które jestem w stanie rozpoznać po dachu, a spośród nich chyba największe wrażenie robiło na mnie zawsze Seattle Colliseum, widoczne na powyższej karcie Roberta Packa. Dach wybudowanej w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku hali – który zmienił wygląd po renowacji i przemianowaniu obiektu na Key Arena w 1995 roku – pokryty był charakterystycznymi panelami akustycznymi. Wsparta na stalowych kratownicach i prawie sześciu milach stalowych linek napinających konstrukcja nie zawsze miała jednak dobrą prasę. Często przeciekała, co kiedyś zdrowiem przypłacił Spencer Haywood. W marcu 1972 roku, ówczesny gwiazdor Sonics poślizgnął się w kałuży wody stojącej na parkiecie, a kontuzja kolana wyeliminowała go z gry na resztę sezonu (za co pozwał miasto oraz ligę i wygrał 55 tysięcy dolarów). Z kolei 6 stycznia 1986 roku po raz pierwszy – i jak dotąd ostatni – mecz NBA został przerwany z powodu deszczu. Ponaddźwiękowcy podejmowali wówczas u siebie Słońca, które niestety nie przywiozły ze sobą z Phoenix pogody.
Supersonics mieli w ogóle szczęście do estetycznych dachów. Na cały sezon 1994/95 – ze względu na prace renowacyjne Seattle Coliseum – Shawn Kemp i spółka przenieśli się do Tacoma Dome, które mogło się pochwalić jedną z największych na świecie drewnianych kopuł. Dach tej hali także wyglądał od środka niezwykle efektownie…
Gdy w 1978 roku Sonics wyprowadzili się na siedem lat do hali Kingdome, w trakcie ich spotkań nadal warto było zerkać w górę. Ta arena także miała panele akustyczne pod dachem, które w odróżnieniu od tych w Seattle Coliseum były świadkami mistrzostwa w 1979 roku (oprócz wyglądu łączyło je też to, że ani jedne, ani drugie panele nie doczekały drugiej połowy lat 90. – te z Kingdome zaczęły spadać w 1994 roku i zostały zdemontowane).
fot. Getty Images
A żeby nie było, że bohater karty, Robert Pack, przegrał z gadką o architekturze, to wciskam jeszcze szybki fun fact o Pac-manie: był dublerem Denzela Washingtona w trakcie kręcenia filmu „Rykoszet” (a przynajmniej tak twierdzi rewers jednej z jego kart).