Category Archives: Karty

Bryce Drew

Bryce Drew

Fun Fact: Równo jedenaście lat temu opublikowałem na tym blogu pierwszy tekst. Jak co roku – chyba, że akurat przegapię rocznicę – staram się przypominać Wam o lecących latkach, bo długowieczność tego blogaska, to dla mnie powód do dumy.

Staram się też wyrazić wdzięczność wszystkim czytającym to osobom.

To nadal dla mnie miejsce, gdzie mogę ulżyć mojemu nostalgicznemu Tourette’owi i odrdzewiać stare uczucia. I choć zdarzają mi się przestoje, to zapewniam Was, że wciąż bawię się przednio wyszukując ciekawostki sprzed 30 lat.

Postanowienia na kolejny rok?

Jak zawsze – pisać częściej, może poprzez powrót do formuły z początków istnienia blogaska, czyli króciutkich wpisów, które przeplatałyby się z bardziej rozbudowanymi postami. Wymierny cel to dobić w tym roku do wpisu numer 1000 (brakuje na ten moment pięćdziesięciu kilku sztuk).

Poza tym – wykosztować się wreszcie na nowy skaner, bo stary niestety zakończył karierę (albo spróbować przerzucić się ze skanów na zdjęcia kart).

Do tego – przeczytać tę stertę książek o koszykówce, które nabyłem w roku ubiegłym i najlepsze anegdoty sprzedać na blogu.

Koniecznie – zrobić nową serię MMJK NBA Trading Cards. Albo i dwie.

Ponieważ nie za bardzo mam możliwość zrobienia tego gdzie indziej, chciałem też z tego miejsca podziękować tym kilku osobom, które w ostatnich miesiącach postawiły mi kawę w napiwkowym serwisie Buycoffee. Wasze zdrowie!

A co do Bryce’a Drew, to pasuje na ozdobę wpisu na jedenaste urodziny, bo grał z numerem jedenastym na koszulce i wyglądał jakby miał jedenaście lat…

No dobra…

Miałem nie pisać już nic więcej (w ramach postanowienia powrotu do króciutkich fun factów, no i co tu dużo pisać o Brycie Drew), ale raz się żyje.

Bryce Drew zanim jeszcze zaczął karierę uniwersytecką był po trzech operacjach serca i na lekach trzymających w ryzach jego tachykardię (to samo schorzenie zmusiło do nagłego zakończenia kariery LaMarcusa Aldridge’a, a w latach 90. grał z nim Terry Cummings). Na uniwerku spędził 4 lata jako największa gwiazda mało prestiżowej reprezentacji Valparaiso – przede wszystkim dlatego, że był świetnym strzelcem i ogólnie kumatym grajkiem, ale pewnie też trochę dzięki temu, że trenerem był jego stary, Homer, a asystentem trenera – jego brat Scott. Trudno jednak wypominać tu nepotyzm, bo rodzina Drew poprowadził Valpo do największego sukcesu w historii – awansu do Sweet Sixteen w 1998 roku, a Bryce, w meczu pierwszej rundy NCAA Tournament, był autorem jednego z najbardziej pamiętnych uniwersyteckich game winnerów.

(Szacuneczek także dla gościa, który podawał z autu, czyli niejakiego Jamiego Sykesa)

Naspidowany tym sukcesem przebił się do pierwszej rundy draftu NBA, gdzie Rockets wybrali go z numerem 16. Był jednym z trzech rookies (obok Michaela Dickersona i Cuttino Mobleya), którym przypadło trudne zadanie rozkręcenia imprezy seniorskiej, której wodzierejami byli Hakeem Olajuwon, Scottie Pippen i Charles Barkley. Ten ostatni po debiutanckim sezonie Drew powiedział nawet, że Bryce będzie miał najlepszą karierę z całej trójki (to było tak samo nieładne wobec pozostałych kolegów z zespołu, jak i nietrafione).

Jako rookie, Bryce Drew wystąpił w 34 spotkaniach skróconego sezonu 1998/99, grając średnio po 13 minut oraz zaliczając po 3.5 punktu i 1.5 asysty na spotkanie. W trzecim meczu kariery miał 8 punktów i 8 asyst, a w połowie kwietnia rzucił 18 punktów Grizzlies i w zasadzie to tyle, jeśli chodzi o jego wyczyny w inauguracyjnym sezonie. W drugim miewał przebłyski typu 20/10 i 20/6 w dwóch kolejnych spotkaniach…

…ale ogólnie Ci fani Rockets, którzy liczyli na „lepszego Matta Maloneya„, nie doczekali się – Drew jesienią 2000 przeszedł do Bulls za dwa picki drugorundowe i w słabiutkim zespole został podstawowym point guardem (choć wystąpił tylko w 48 meczach). Kolejne trzy lata występował w koszulce Hornets, a już w 2005 roku dołączył do sztabu szkoleniowego Valparaiso, nadal kierowanego przez jego ojca, kończąc tym samym karierę.

Bryce w ogóle swoją koszykarską przygodę przeżył w rodzinnej atmosferze. Jednym z jego rywali w sezonie debiutanckim (choć nigdy nie spotkali się na boisku) był Casey Shaw – ówczesny chłopak siostry Bryce’a i center Philadelphia 76ers (przez 9 meczów), a przyszły szwagier i, między innymi, gracz Anwilu Włocławek (przez 2 mecze). Do tego w 2001 i 2002 roku jedną z cheerleaderek Atlanta Hawks była jego żona Tara. Gdy w 2016 obejmował stanowisko głównego trenera uczelni Vanderbilt (wcześniej na pięć lat przejął od ojca posadę head coacha Valpo), zatrudnił nikogo innego jak Casey Shawa (pewnie zatrudniłby i brata Scotta, ale on był już wtedy, i jest do dziś, trenerem Baylor University).

OK, starczy.

Czas zacząć dwunasty sezon blogowania.

Dobra wiadomość na ten rok jest taka, że nie będzie już wpisów na ponad 3000 znaków o Brycie Drew.

Otagowane ,

Reggie Miller

Reggie Miller

Fun Fact: Jestem fanem New York Knicks. Od samego początku, na dobre i na złe, czyli wiadomo, że przez te 30 lat głównie na złe. Dlatego z bólem przyznaję, że Reggie’ego Millera da się lubić.

Nie był supergwiazdą, ale był jednym z rewolucjonistów, dzięki którym koszykówka NBA była ciekawsza. Na nietypowym dla swoich czasów stylu gry potrafił zbudować karierę uhonorowaną miejscem w Hall Of Fame. Poza boiskiem jest chyba spoko gościem, który kiedyś pożyczył swoje BMW chłopakowi podającemu piłki na meczach Pacers, żeby miał czym pojechać na bal maturalny. Do tego lubi podawać się za Jamesa Browna, jego flat top z początku lat 90. był jedną z najciekawszych wersji tej fryzury…

…a jego dystans do siebie powoduje, że rzadko odmawiał udziału w głupich reklamach, wśród których jest też poniższy spot:

Miller, Patrick Ewing, Alonzo Mourning i Scottie Pippen w jednym miejscu? W 1996 roku? Byliśmy o włos z wąsów Larry’ego Birda od tego, żeby ta restauracja McDonald’s zamieniła się w bar z filmu „Wykidajło”.

A wracając do Good Guy Reggie’ego, to miał też jeden z ciekawszych przesądów, o jakich słyszałem – po tym jak jego ojciec, po niezbyt udanym meczu w liceum, powiedział, że gra Reggie’ego nie była warta 50 centów, zaczął pod opaskę na swojej lewej ręce wkładać dwie ćwierćdolarówki.

Jak już pisałem – Millera da się lubić.

Ale znacznie fajniej się go nie lubi.

Zwłaszcza, że wizerunek boiskowego złoczyńcy budował pieczołowicie. Kibiców doprowadzał do gorączki białej jak getry Keitha Van Horna oraz bez trudu wyprowadzał z równowagi nawet najbardziej wytrawnych rywali (dla niego nawet Michael Jordan był gotów odejść od swojej naczelnej zasady „będę się rzucał z pięściami tylko na nieatletycznych białasów z własnej drużyny”). Bawił się przy tym tak dobrze, że musiał uważać, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy między irytowaniem rywala, a jego motywowaniem. Całą generowaną nienawiść brał na wątłą klatę, a hejterom nigdy nie brakowało amunicji.

Najłatwiej było wyśmiać jego wygląd, który Hank Hersch ze Sports Illustrated określił kiedyś mianem „83 kilogramów ciała, bardzo ciasno naciągniętych na 200 centymetrów nóg, ramion, uszu i szczęki”, a Arnold Schwarzenegger – gdyby w środkowoamerykańskiej dżungli spotkał Reggie’ego mordującego jednego twardziela za drugim – podsumowałby go zapewne słowami „you’re one ugly motherfucker” (choć wiele osób uważa, że lepszym popkulturowym nawiązaniem do aparycji Millera będzie nie „Predator”, a „Star Trek”). Za te wszystkie razy, kiedy wbijał sztylet prosto w serce Twojej ulubionej drużyny (choć akurat Knicks z lat 90. zamiast mięśnia sercowego mieli po prostu dodatkowy biceps), można sobie jednak w pewnym stopniu wybaczyć żarty z oryginalnej urody Reginalda.

Dodatkowo nienawiść do Millera podsycał fakt, że był niepoprawnym symulantem, wykorzystującym z premedytacją swoją patyczakowatość. W historii zapisał się jako prekursor wierzgania nogami podczas rzutu w celu zainicjowania kontaktu z obrońcą, czego liga zabroniła dopiero w 2012 roku. I choć gracz Pacers nie biegał po boiskach już prawie dekadę, to i tak wszyscy mówili o tym przepisie „Reggie Miller Rule”.

Jego rzut był zabójczy, ale brzydki. Po wypuszczeniu piłki, jego ręce wykonywały dziwny ruch do wewnątrz, który dla kibiców – patrzących jak rzut Millera dziurawi kosz ich drużyny – był jak gest Kozakiewicza. To też działało jak oliwa dolana do ognia płonącego w rozsierdzonych adwersarzach.

Gdy ktoś chciał swoją nienawiść ukryć pod płaszczykiem faktów, mógł wytknąć Reggie’emu, że indywidualnie w zasadzie nie osiągnął zbyt wiele, jak na kogoś uznawanego za legendę. Choć miał parę niezłych strzelecko sezonów, to statystyki miał zwykłe (18/3/3 w karierze), był raczej słabym obrońcą, a przez 18 sezonów do Meczu Gwiazd dostał się „tylko” 5 razy. Był liderem jednej z najsolidniejszych drużyn ligi, lecz w głosowaniach na MVP sezonu uzbierał łącznie tylko 3 punkty (dwa w 1998 i jeden w 2000 roku), zadowalając się trzema powołaniami do trzeciej piątki All-NBA. Kto wie, może głosujący dziennikarze także mieli mu coś za złe?

Nawet jeśli ktoś nie życzył źle Reggie’emu to miał problem z powstrzymaniem się od dissu, gdy zobaczył jego talk show. W połowie lat 90. prowadził skierowany głównie dla młodzieży program w lokalnej telewizji. Był podobno bardzo zaangażowany w produkcję „The Reggie Miller Show”, sam wymyślał tematy rozmów i przyciągał bardzo znanych gości (oprócz koszykarskiej śmietanki, wystąpili u niego np. New Kids On The Block i obsada „Ostrego dyżuru” a także były wiceprezydent USA, Dan Quayle), ale jednak było to wszystko bardzo blisko podręcznikowej definicji słowa „cringe” (lub, jeśli ktoś woli, „syndromu bobra”). Miller wchodził na plan w za dużym garniturze i rzucał żart prowadzącego. Resztę 30-minutowego programu wypełniał wywiad i sesja pytań od publiczności. Jeśli nie brzmi Ci to krindżowo, to wyobraźcie sobie, że Andrzej Pluta prowadzi „Rower Błażeja”. A zresztą, nic nie musicie sobie wyobrażać:

A jak już byłeś bardzo, bardzo zły na Reggie’ego Millera, zawsze można było mu pocisnąć, że jest gorszy w kosza od swojej siostry. No właśnie, pomówmy wreszcie o „słoniu w pokoju” (jeśli także jesteś hejterem Knick Killera, to żart o dużych uszach leży na ziemi), czyli karcie ilustrującej ten wpis.

Przedstawia ona naszego „bohatera” odstawionego na bal maturalny, z Cheryl Miller u boku. Bez kontekstu, którego sam nie znam, wygląda to trochę tak, jakby Reg poszedł na studniówkę ze swoją siostrą.

Jednym z największych hejterów Millera na świecie był Tony Gervino, redaktor naczelny magazynu „SLAM” i fan New York Knicks. Nie tylko pilnował, żeby Reggie nigdy nie pojawił się na kultowej okładce pisma, ale nabijał się z niego przy każdej okazji, z których najlepszą była złośliwa publikacja zdjęć właśnie z balu maturalnego. Podobno wtedy zadzwonił do niego zażenowany David Stern, który kazał Gervino odpuścić (kilka lat później Reggie jednak pojawił się na okładce 33. numeru – na jego grzbiecie widniał napis „piekło zamarzło”).

Najwyraźniej koszykarz Pacers miał też antyfanów w Upper Decku, który wypuścił w świat kartę widoczną na samej górze tego tekstu.

Reasumując: Millera nienawidziło się bardzo łatwo.

Przynajmniej jako 42-latek nie zgodził się na powrót z emerytury w sezonie 2007/08. Danny Ainge zaoferował mu wtedy miejsce w składzie Boston Celtics, obok Kevina Garnetta, Paula Pierce’a i Raya Allena, które dałoby mu upragnione mistrzostwo. Miller twierdzi, że był gotów przyjąć propozycję, ale uznał, że ma za mało czasu, aby zacząć sezon w pełni formy. Ainge powiedział potem, że gdyby znał powód odmowy, to zapewniłby weteranowi tyle czasu na trening, ile tylko trzeba. Dzięki temu nieporozumieniu, Reggie nie złamał jednak serc całemu stanowi Indiana i uniknął znacznego wydłużenia listy swoich wrogów.

Otagowane

Les Jepsen

Les Jepsen

Fun Fact: Leslie Burnell Jepsen miał mniej więcej tyle wspólnego z udaną karierą w NBA co tata dilera z narkotykami i mercedesami. Był bardzo białym człowiekiem, który poza ostatnim, faktycznie udanym sezonem na uczelni Iowa (14.9 PPG, 10.0 RPG), nie podbił nawet ligi akademickiej (2.6 PPG, 3.1 RPG na przestrzeni trzech pierwszych lat). A jednak w dniu draftu wcisnął między futrynę a zamykające się drzwi z napisem „NBA” stopę, a w zasadzie to siedem stóp (wiadomo „nie da się wytrenować wzrostu”). Był też pracowitym chłopakiem, a draft 1990 był podkoszową Saharą. Dość powiedzieć, że nasz bohater był uznawany za czwartego najlepszego klasycznego środkowego w tamtym naborze, po Feltonie Spencerze, Duanie Causwellu i Dwaynie Schintziusie. Z pierwszym pickiem drugiej rundy trafił do Golden State Warriors, którzy rok później unieśmiertelnili go, dorzucając gratisowo do wymiany Mitcha Richmonda za Billy’ego Owensa.

Co zabawne, Królowie tym samym uzbierali trzech z czterech rzekomo najlepszych „sewenfiterów” z draftu 1990 – oprócz Jepsena, grali tam wtedy też Causwell i Schintzius (a także inny sławny inaczej podkoszowiec z tamtego naboru, Steve Scheffler). Mniej zabawne, ale mnie śmieszy: obok Lesa Jepsena w składzie był też Jim Les (który jakimś cudem ma aż dwa wpisy na tym blogu).

Jepsen zmagał się z kontuzjami, brakiem siły i ogólnym drewniactwem. Rozegrał 21 spotkań w sezonie debiutanckim i 31 jako drugoroczniak. Łącznie w 52 meczach w NBA uzbierał 53 punkty (choć miał do kosza bliżej niż większość, miał problemy, żeby umieścić w nim choć co trzeci rzut) i 67 zbiórek, a potem zniknął z najlepszej ligi świata, by wypłynąć w nie najlepszej lidze świata – CBA.

Debiutował w niej jako gracz Rockford Lightning w rozgrywkach 1992/93, dzieląc szatnie m.in. z Lorenzo Williamsem, zawieszonym przez NBA za narkotyki starszym bratem Dereka Fishera, Duanem Washingtonem oraz swoim lustrzanym odbiciem, Alanem Oggiem. W kolejnym sezonie zaciągnął się do Fargo-Moorhead Fever (tak, z tego, znanego z filmu i serialu, Fargo). Tam z kolei spotkał się z kolegą ze studiów – Royem Marblem – a także bardzo białym człowiekiem z Milwaukee, Stevem Hensonem i jednym, jedynym Kurkiem Lee. Kampania 1994/95 to już Hartford Hellcats i spotkanie z jedną z moich największych niespełnionych nadziei, numerem dziewięć draftu 1990, Bo Kimblem. Jeśli wierzyć Wikipedii, karierę kontynuował w Europie, gdzie najpierw był członkiem objazdowego teamu „Footlocker Allstars” (nic więcej na ich temat nie znalazłem), a potem odwiedził ligę angielską i szwedzką. W każdym razie na pewno zobaczył więcej świata niż przeciętny mieszkaniec jego rodzinnej mieściny Bowbells w Dakocie Północnej, która liczy sobie obecnie ponad 300 mieszkańców.

Jepsen – z którego kart koszykarskich można się m.in. dowiedzieć, że na początku lat 90. jego ulubioną piosenką było „The Logical Song” zespołu Supertramp – na sportowej emeryturze zajął się obrotem nieruchomości i założył firmę z siedzibą w stanie Minnesota (widocznie dobrze wspominał roczną grę w Fargo), a konkretnie w St. Paul. Co ciekawe, to miasto też miało kiedyś swoją drużynę koszykówki. St. Paul Slam! przez dwa sezony rywalizowali w lidze IBA a sześć meczów w ich koszulce rozegrał nie kto inny jak Bo Kimble (a pięć występów zaliczył jakiś koleś, nazywający się dość kozacko Sonique Nixon, który dwa lata wcześniej był MVP ligi holenderskiej).

Jak można się domyślać, żaden użytkownik YouTube nie zrobił nigdy highlightów Lesa Jepsena, więc jeśli kogoś interesuje jak prezentował się w akcji, musi polegać na opisie jego gry autorstwa Briana Schmitza z Orlando Sentinel. Dziennikarz tak zapamiętał Lesa z występu w pokazowym turnieju Orlando All-Star Classic:

„Jego tyczkowate ciało nie potrafi nabrać wagi. […] Ze swoją twarzą chłopca rozwożącego gazety, wygląda jak dzieciak odbijający się w krzywym zwierciadle podczas wizyty w wesołym miasteczku.

Les wręcz trzeszczy, gdy biegnie – ta aktywność w jego wykonaniu wygląda na bolesną. Gdy składa się do rzutu hakiem wygląda jak żuraw, z rękami i nogami fruwającymi we wszystkich kierunkach”.

Musicie przyznać, że nie jest to opis przyszłej gwiazdy NBA, choć Schmitz chwalił jego walkę o zbiórki i bezpańskie piłki. Co oczywiście w koszykarskiej narracji jest odpowiednikiem grzecznego milczenia, gdy nie ma się do powiedzenia niczego miłego.

Otagowane ,

Matt Bullard

Matt Bullard

Halloween Fact: W latach dziewięćdziesiątych tylko jeden raz liga grała w Halloween. Szkoda, może wtedy mielibyśmy więcej takich kart, jak powyższa. Czyli durnych. Do Matta Bullarda – uwiecznionego na swojej sportowej karcie na sianie, z workiem w kształcie dyni na kolanach, z cukierkami w dłoni i w towarzystwie trzech innych, robiących dobrą minę do złej gry, kolegów – jeszcze wrócimy.

Na razie wróćmy do 31 października 1997 roku.

Wyjątkowo wypadła wówczas inauguracja sezonu 1997/98, znanego także jako „ostatni taniec„, choć w tamto Halloween Bulls postanowili się przebrać za drużynę, która przegrywa mecze z zespołem, którego pierwszą piątkę tworzą Dana Barros, Antoine Walker, Travis Knight, Ron Mercer i Walter McCarthy. Michael Jordan spudłował wówczas 16 z 23 rzutów, trafiając ich ledwie o dwa więcej niż Dennis Rodman, który tamto spotkanie zaczął na ławce. Dzięki 16 punktom zdobytym na linii rzutów wolnych, uzbierał wtedy 30 punktów, ale tamtego dnia w kostiumie najlepszego łowcy punktów wystąpił Latrell Sprewell, choć pewnie tylko dlatego, że przesyłka ze strojem Dusiciela z Bostonu zaginęła i doszła do niego dopiero miesiąc później.

45 punktów w przegranym meczu, to w tamtym momencie była druga największa zdobycz w Halloween. Lepszy był jedynie Adrian Dantley, zdobywca 50 punktów w 1980 roku (później wynik Sprewella poprawili pięcioma dyszkami jeszcze Rashard Lewis w 2003 i Derrick Rose w 2018, a w 2015 roku halloweenowy rekord ustanowił Steph Curry, rzucając 53 punkty).

Inne ciekawe przebrania z tamtego dnia, to między innymi:

  • Vin Baker w stroju Seattle Supersonics (Shawn Kemp nie przyszedł na imprezę halloweenową, bo liga zawiesiła go za udział w bójce w preseason, więc jego kostium Kawalerzysty musiał poczekać jeden mecz);
  • Chris Mullin przebrany za złego Chrisa Mullina – nie dość że miał na sobie koszulkę innej drużyny, to w debiucie jako gracz Indiana Pacers zdobył tylko dwa punkty przy skuteczności 1-8 z gry;
  • Tim Duncan w koszulce San Antonio Spurs (przygodę z NBA zaczął od 15 punktów w wygranym pojedynku z Denver Nuggets);
  • Jason Kidd (wtedy z Phoenix Suns) perfekcyjnie udający siebie samego, bo mało jest bardziej kiddowych rzeczy niż linijka statystyczna: 16 asyst, 14 zbiórek i tylko 6 punktów (od tamtego czasu nikt w Halloween nie miał tylu asyst, a Kidd byłby rekordzistą dnia, gdyby nie jeden mecz z 1968 roku, w którym Guy Rodgers i Dave Bing urządzili sobie zabawę w „podanie albo psikus” – pierwszy zakończył ją z 21 asystami, a drugi z 19);
  • Washington Bullets w przegranym starciu z Pistons przebrali się za Washington Wizards i tak już zostali;
  • Violet Palmer na mecz Vancouver Grizzlies i Dallas Mavericks założyła strój sędziego NBA, jako pierwsza kobieta w historii;
  • Linia rzutów za trzy punkty dla odmiany skończyła z przebierankami i wróciła do swojego dawnego wyglądu, znów sięgając 7 metrów i 24 centymetrów po dwuletnim eksperymencie z krótszym dystansem.

Matt Bullard także zagrał w tamto Halloween.

W meczu Houston Rockets z Cleveland Cavaliers zdobył 3 punkty rzutem za trzy… co właściwie mówi Ci wszystko, co powinieneś wiedzieć o tym koszykarzu. Po serii kontuzji kolan, które pozbawiły go sprawności fizycznej, zanim jeszcze jego kariera zawodowa się zaczęła, Matt stał się jednym z pierwszych specjalistów od trafiania trójek, pionierem pozycji „stretch four”, który wchodząc na boisko ułatwiał trochę życie Hakeemowi Olajuwonowi, odciągając obrońców przeciwnika spod kosza (oczywiście nie był na tyle cenny, żeby Rakiety nie chciały go oddać razem z Robertem Horrym za Seana Elliotta, w ramach niesławnej wymiany unieważnionej ze względu oblane testy medyczne Elliotta).

W swojej 11-letniej karierze w NBA (w sezonie 1994/95 zrobił sobie przerwę na grę w Europie) oddał więcej rzutów z dystansu (1561) niż za dwa punkty (1346). Choć dzisiaj trójki w NBA wpadają na prawo i lewo, to Bullard utrzymuje się w czołówce listy wszech czasów Rakiet pod względem celnych rzutów za trzy: jego 557 trafień to w tym momencie siódmy wynik (i więcej niż uzbierał np. inny znany z trójek koszykarz z Houston – Kenny Smith).

Co dziwne, nie udało mi się znaleźć żadnego krótkiego wideo z Mattem rzucającym za trzy, ale jeśli obejrzycie dowolny mecz Houston z lat 90., to jest naprawdę spora szansa, że tak widoczek się pojawi (Bullard grał dla Rockets w latach 1990-1994 oraz 1996-2001). Matt rzucający długą dwójkę wygląda zaś tak:

Bullard miał dobre oko nie tylko do umieszczania piłki w koszu z dalekich odległości. W styczniu 1993 roku, w trakcie timeoutu podczas jednego z meczów Rockets, w owe oko wpadła mu pewna blondynka siedząca na trybunach. Pomachał do niej, ona odmachała, a potem zaczęła mu pokazywać na palcach swój numer telefonu. Tak Matt wspomina tamtą sytuację:

„Zaraz po tym, jak skończyła mi przekazywać swój numer, Rudy [Tomjanovich] wysłał mnie na boisko, więc przez całą [drugą] kwartę w kółko powtarzałem w myślach jej telefon. W przerwie meczu natychmiast pobiegłem do szatni go zapisać.”

Zapisał, nic nie pomylił i trafił w dziesiątkę. Blondynka miała na imię Paula i została jego żoną.

Gorzej z celnością było podczas tej sesji zdjęciowej, z której Upper Deck złośliwie kupił zdjęcie na kartę Bullarda, ale mam na jej temat dwa przemyślenia:

  • Co prawda pisałem kiedyś, że Matt wygląda jak jeden z terrorystów ze „Szklanej Pułapki”, ale teraz stwierdzam, że chyba bardziej wygląda jak syn Gregga Popovicha.
  • „Pidżamy” Rockets to jedno z najstraszniejszych wdzianek, jakie można założyć w Halloween.
Postaw kawę
Otagowane ,

Sean Rooks

Sean Rooks

Fun Fact: Z czterech debiutantów, którzy rozpoczęli sezon 1992/93 w składzie Mavericks (przypominam, że Jim Jackson podpisał kontrakt dopiero w… marcu), Sean Rooks zdecydowanie najlepiej radził sobie na parkietach NBA (pozostali trzej, których sylwetki przybliżałem w poprzednich dniach, to Walter Bond, Radisav Ćurčić i Dexter Cambridge).

Był jednym z niewielu jasnych punktów Dallas Mavericks w trakcie rozgrywek 1992/93. Oczywiście bycie jasnym punktem tak katastrofalnego sezonu to nieco niewygodny komplement. To trochę tak, jak być najbardziej racjonalnym słuchaczem wykładu doktora Zięby… albo największym fanem technicznego death metalu na koncercie Starego Dobrego Małżeństwa… albo najzabawniejszym członkiem polskiego kabaretu… no, wiecie, poprzeczka nie wisi zbyt wysoko. Ale w próżni, debiutancki sezon trzeciego picku drugiej rundy draftu broni się całkiem nieźle.

Już w pierwszym meczu ustanowił klubowy rekord punktów zdobytych przez debiutanta w meczu otwarcia (miał ich 20). Był trzecim strzelcem Mavs (13.5 PPG), drugim zbierającym (7.4 RPG) i – jako pierwszym rookie Dallas w historii – najlepszym blokującym. Był też liderem zespołu pod względem liczby meczów z 10 lub więcej punktami (56, wówczas trzeci wynik debiutanta w historii klubu), co potwierdza teorię o solidnym sezonie.

Dexter Cambridge podobno w młodości polował na rekiny na Bahamach, ale Sean Rooks także miał ciekawe doświadczenia ze zwierzętami: jego rodzice mieli hodowlę psów, ale czasem opiekowali się też bardziej egzotycznymi żyjątkami, np. aligatorami, które występowały w filmach i – jeśli wierzyć temu artykułowi Sports Illustrated – także trenowali je do tych występów. Atletyczny i odnajdujący się nieźle pod koszem Rooks nie miał jednak szans, żeby poskromić dziką nieudolność swojej drużyny.

Z debiutantów tylko on i Jim Jackson przetrwali do kolejnego sezonu. Niestety nagrodą było przerżnięcie 69 meczów – ledwie dwóch mniej niż w poprzednich, historycznie fatalnych rozgrywkach. Choć w sezonie 1992/93 udało im się uniknąć pobicia niechlubnego rekordu największej liczby porażek, to już dwuletni bilans 24-140 jest najgorszym wynikiem w historii ligi.

Trudno mi teraz odtworzyć motywację Mavs, którzy jesienią 1994 roku oddali go do Timberwolves. Widocznie nie widzieli w nim ważnego elementu składu, który teraz, oprócz Jacksona, opierał się także o Jamala Mashburna i świeżo zwerbowanego Jasona Kidda. Trudno pewnie było też odmówić słabiutkim Wilkom, którzy zaoferowali potencjalnie cenny pick pierwszorundowy (choć ze względu na wszystkie nałożone na niego ograniczenia, trafił on do Teksasu dopiero w 1997 roku, w postaci wybranego z piętnastką Kelvina Cato). Dodatkowo drugi rok Rooksa był słabszy niż pierwszy. 35 spotkań stracił z powodu kontuzji stopy, a gdy grał, nie był już pewniakiem do pierwszego składu (choć Mavs wcale nie wzmocnili się na jego pozycji).

W Minnesocie wychodził w pierwszej piątce (i zakończył rozgrywki ze średnimi 10.9 PPG, 6.1 RPG – to był ostatni raz kiedy zdobywał więcej niż 7 punktów i 4 zbiórki), ale znów przegrał ponad 60 meczów. W kolejnym sezonie na ławkę zepchnął go, przekwalifikowany z pozycji silnego skrzydłowego, Christian Laettner. Obaj panowie ostatecznie zostali wysłani do Atlany, gdy wszyscy w Minneapolis mieli już dość bucowatego członka oryginalnego Dream Teamu.

Rooks wrócił do Dallas na jeden sezon w 1999 roku – po trzech latach w roli zmiennika Shaquille’a O’Neala w Lakers. W 1997 roku, gdy na parę meczów Lakers byli pozbawieni zarówno Shaqa, jak i Eldena Campbella, Rooks miał swoją ostatnią serię spotkań z ponadprzeciętną produkcją. W 6 meczach zaliczał średnio 16 punktów, 7.5 zbiórki, 2.5 asysty i 1.8 bloku, trafiając 56.1% swoich rzutów. Wyglądał wówczas mniej więcej tak:

Zanim rozegrał swój ostatni mecz w NBA – w 2004 roku w koszulce Magic – spędził jeszcze trzy lata w Clippers i 35 meczów w Hornets.

Zmarł w czerwcu 2016 roku na serce i choć to niesamowicie smutne, mam wrażenie, że kilka źródeł podających tę informację bawiło się nieco zbyt dobrze, mogąc zatytułować artykuł „Sean Rooks umiera parę godzin po rozmowie o pracę w New York Knicks”.

Tak wspominała go wtedy liga…

…a tak zapamiętał go Penny Hardaway:

A ja nigdy mu nie zapomnę wprawienia w ruch być może mojej ulubionej akcji ever (rok 2001, a nie najntisy, ale to ponadczasowy szajs):

Otagowane ,

Dexter Cambridge

Dexter Cambridge

Fun Fact: Dexter Cambridge to chyba najbardziej zdawkowa postać spośród piątki debiutantów Dallas Mavericks z sezonu 1992/93, z których czwórkę przybliżam już trzeci dzień z rzędu (dotychczas pisałem o Walterze Bondzie i Radisavie Ćurčiciu). Nie zachowało się o jego karierze zbyt wiele wzmianek (więcej niż o Cambridge’u przeczytamy o wizycie księcia i księżnej Cambridge na meczu NBA sprzed paru lat). Z pewnością jednak jego nazwisko jest dobrze znane fanom koszykówki na Bahamach. Pozostaje on jednym z pięciu graczy NBA urodzonych na tych wyspach (obok Mychala Thompsona, Iana Lockharta, Buddy’ego Hielda, Deandre Aytona oraz Kaia Jonesa). Nasz bohater przyszedł na świat na wyspie Eleuthera, która dziś znana jest chyba najbardziej z tego, że mieszka na niej Lenny Kravitz. Jest zapewne jedynym z nielicznych koszykarzy NBA, którzy w młodości polowali na rekiny.

Los jakoś szczególnie nie sprzyjał jego karierze.

Gdy otrzymał stypendium na Texas University, został zawieszony przez NCAA za przyjęcie 7000 dolarów od hojnego fana jego poprzedniej szkoły, Lon Morris Junior College. Po odwołaniu się od wyroku, liga akademicka przywróciła mu w końcu prawa zawodnika, jednocześnie zarządzając, że skrzydłowy musi zwrócić część pieniędzy (ostatecznie było to 4600 dolarów).

Stracił wtedy dwa miesiące gry.

Do draftu 1992 przystępował ze średnimi 21.7 PPG i 8.7 RPG, ale żadna z drużyn nie zdecydowała się na wybór. Na szczęście ciężka praca na obozach treningowych przyniosła mu uznanie sztabu trenerskiego Dallas. Niestety w trakcie preseason, podczas spotkania z San Antonio, został przypadkowo kopnięty w nogę, co skończyło się pęknięciem kości.

Znów stracił dwa miesiące gry.

Ostatecznie miał całkiem udany sezon jak na żółtodzioba spoza draftu, który zaczął rozgrywki na liście kontuzjowanych: rozegrał 53 mecze, 13 razy wystąpił w pierwszej piątce i zdobywał średnio po 7 punktów i 3 zbiórki. Oczywiście trzeba pamiętać, że była to jedna z najgorszych drużyn historii, która w tamtym sezonie był gorsza od swoich rywali średnio o 15 punktów w każdym meczu – to niepobity do dziś rekord NBA. To była tak zła drużyna, że w grze NBA Jam był reprezentowana przez Dereka Harpera i Mike’a Iuzzolino

Ale, żeby nie było, że Iuzzolino nigdy nie brał udziału w choć umiarkowanie ekscytującym wydarzeniu boiskowym, oto on – podający właśnie do Cambridge’a, który kończy kontratak alley-oopem:

Dexter po krótkie przygodzie w NBA spędził kilkanaście lat grając zawodowo w Europie i Ameryce Południowej. Jeśli wierzyć jego profilowi na Facebooku, to niedawno przeprowadził się do stolicy Wysp Bahama, Nassau, i uczy wuefu w jednej ze szkół. Jest spora szansa, że gdyby któregoś z jego uczniów przenieść w czasie o 30 lat, to też mógłby się załapać na kilka występów w Dallas Mavericks.

Otagowane ,

Radisav Ćurčić

Radisav Curcic

Fun Fact: Kontynuujemy nasz przegląd debiutantów Dallas Mavericks z sezonu 1992/93 (którzy nie nazywają się „Jim Jackson„). Wczoraj bohaterem był gość o nazwisku Bond, dzisiaj za to w roli głównej jegomość, który wygląda jak bondowski złoczyńca…

Znacie ten kawał? Przychodzi wielki Serb do fryzjera w Dallas… i wychodzi łysy, bo zna tak słabo angielski, że nie potrafi wyjaśnić jaką chce fryzurę. Taka sytuacja była podobno udziałem Radisava Ćurčicia na początku jego amerykańskiej przygody, choć bardzo możliwe, że to po prostu jeden z żarcików na jego temat, mających ilustrować jak bardzo odstawał od reszty ligi… tudzież, jak idealnie pasował do przypadkowej zbieraniny koszykarskiej jaką w sezonie 1992/93 byli „Mav-wrecks”.

Choć trzeba przyznać, że łysa głowa mu pasowała, bo po dziś dzień zajmuje jedno z czołowych miejsc w rankingu koszykarzy NBA, którzy wyglądają jak gangsterzy (choć ten dziennikarz, który pisał o jego wizycie u fryzjera, uważa, że bardziej jak zawodnik wrestlingu).

Jest też w czubie rankingu najmniej koszykarskich kart koszykarskich, o czym już kiedyś pisałem, ale dopiero teraz mogę się pochwalić, że wspomnianą wtedy kartę mam już u siebie w domu!

Radisav (nie „Radislav”, choć właśnie tak jego imię zapisano na awersie karty, która ilustruje ten wpis – na rewersie pisownia jest już właściwa) raczej odstawał od gwiazd reprezentacji Jugosławii, ale łapał się na przełomie dekad do kadry. Dzięki temu zdobył złoty medal mistrzostw świata w 1990 roku i – w tym samym roku – miał szansę pokazać się z dobrej strony w finale koszykarskiego turnieju na Igrzyskach Dobrej Woli w Seattle. Zaliczył wówczas 10 punktów i 11 zbiórek z ławki, pomagając pokonać reprezentację gospodarzy (w której grali między innymi Alonzo Mourning i Christian Laettner). Można sobie tamten mecz nawet obejrzeć na YouTube (albo przewinąć od razu o godzinę i czterdzieści jeden minut, żeby zobaczyć, jak Toni Kukoc ładuje piłkę nad Zo):

W sezonie poprzedzającym angaż do NBA, Ćurčić notował średnio 20,4 punktu i 14,3 zbiórki w lidze włoskiej, ale po siedmiu meczach złapał kończącą sezon kontuzję. To jednak najwyraźniej wystarczyło, aby poręczył za niego europejski skaut Mavs, choć serbski środkowy (którego ulubionym koszykarzem był Vinko Jelovac, dwukrotny zwycięzca plebiscytu na słoweńskiego sportowca roku) miał już wtedy 27 lat.

W wywiadzie z 2020 roku, Ćurčić wspomina swój amerykański epizod z lekkim niedosytem. Podobno złamał wtedy rękę w wypadku samochodowym, przez co stracił cenne treningi. Był też daleki od optymalnej formy, co zmieniło się dopiero w drugiej części jego kariery, gdy zrzucił naddatek kilogramów i rozegrał swoje najlepsze kampanie w barwach Maccabi Tel Awiw (łącznie wygrał z nimi 4 tytuły mistrza kraju, dwa puchary i jedyny sezon SuproLigi, a w 1999 roku był MVP ligi izraelskiej). Twierdzi też, że na początku lat 90. obcokrajowcom w NBA wciąż było bardzo trudno, i że w dzisiejszych czasach z pewnością wywalczyłby sobie miejsce w NBA na „siedem lub osiem sezonów”.

Zaiste te 30 lat temu jak z płatka mu nie szło. W lidze nie osiągnął niczego. 20 meczów, średnio 8 minut i po dwa-coś punktów oraz zbiórek. Najlepszy mecz? 11 punktów, 6 zbiórek i 3 przechwyty przeciwko Chicago. Radisav spędził wtedy na parkiecie aż 17 minut, więc chyba nikogo nie zaskoczy informacja, że Bulls wygrali tamten mecz 35 punktami.

Do tego wszystkiego rzucał z wyskoku z finezją ulicznej bójki…

A propos bójek: Radisav – który po roku w NBA (i kolejnym roku we Włoszech) został gwiazdą ligi izraelskiej – we wrześniu 1995 roku uderzył podczas treningu dziennikarza Eliego Sahara za to, że skrytykował jego grę w swoim artykule. Mam nadzieję, że tego tekstu nie odbierze jako obraźliwego, choć nawet gdybym wystawił mu laurkę, to i tak nie chciałbym go spotkać w ciemnej uliczce… no, chyba, że akurat wyprowadzałby pieska na spacer:

Fot. Archiwum prywatne / siol.net/sportal
Postaw kawę
Otagowane , ,

Walter Bond

Walter Bond

Fun Fact: Do sezonu 1992/93, który miał się zakończyć 71 porażkami (do dziś trzeci najgorszy wynik w historii), Dallas Mavericks przystąpili z pięcioma debiutantami w składzie, choć najważniejszy z nich, Jim Jackson, opuścił 54 spotkania nie mogąc dogadać się z klubem w sprawie swojego pierwszego kontraktu (przez długi czas wydawało się nawet, że Mavs stracą jego prawa i Jackson przystąpi raz jeszcze do draftu, co było wówczas zgodne z przepisami).

Kim byli pozostali?

W skali lat dziewięćdziesiątych – poza Seanem Rooksem, który spędził w NBA 12 sezonów – praktycznie nikim, ale o każdym można powiedzieć przynajmniej jedną ciekawą rzecz, dlatego postanowiłem przybliżyć sylwetki ich wszystkich w ramach nieoficjalnego cyklu (którego robocza nazwa to „Teksańska masakra piłką koszykową: młode pokolenie”).

Dziś pierwszy z nich. Bond. Walter Bond.

Wiosną 1991 roku nie był najbardziej rozchwytywanym młodym zawodnikiem na świecie. Nie tylko nie został wybrany w drafcie do NBA, ale w naborze do pośledniej ligi CBA, dostał ofertę pracy dopiero jako 99. gracz (w tamtym naborze największym talentem był wybrany z numerem 27 Robert Pack, a do ciekawostek można zaliczyć między innymi brata Dikembe Mutombo – Ilo, oraz brata Dana Majerle – Jeffa).

Po roku gry w Wichita Falls – którego zwieńczeniem było 9 celnych trójek w jednym z meczów playoffs oraz wybór do pierwszej piątki All-Rookie – udało mu się wywalczyć koszykarski awans w oddalonym o dwie godziny drogi samochodem Dallas. Oczywiście, jak miał się dość szybko przekonać, był to awans pozorny, bo Mavericks nie byli wcale dużo lepsi od drużyny CBA (jeśli w ogóle byli).

Raczej nikt nie wiązał z jego przybyciem żadnych nadziei, ale – między innymi ze względu na brak porozumienia klubu z Jimem Jacksonem – w pierwszym meczu sezonu 1992-93, Bond wyszedł w podstawowej piątce Mavericks. Już w drugim meczu, mierzący 196 centymetrów obrońca ustanowił rekord kariery rzucając 25 punktów. Ostatecznie do końca sezonu 38 razy wystąpił w pierwszym składzie. Do dziś żaden inny niewybrany w drafcie debiutant, nie zdobył dla Mavs tylu punktów, co on (590 w 74 spotkaniach)

Kolejne rozgrywki spędził jako gracz szerokiej rotacji Utah Jazz. Zwolniony w grudniu 1994 roku, zakotwiczył w Detroit na pięć meczów, kończąc sezon i karierę w NBA w styczniu 1995, znów jako zawodnik Jazzmanów. To jednak w Pistons miał najbardziej pamiętną akcję – rozpoczął sekwencję wydarzeń zakończoną buzzer-beaterem Scottie’ego Pippena. Tym sposobem Bond trafił do montaży najlepszych akcji, ale i tak nikt nie wiedział, że to on, bo jego zespół nie zdążył mu na ten mecz załatwić koszulki z nazwiskiem…

Choć Bond jako rookie w łaski kolegów z zespołu wkupił się świadczeniem usług fryzjerskich, to na sportowej emeryturze nie otworzył barbershopu. Został za to mówcą motywacyjnym z flow tak dobrym, że raz dostał nawet pracę prowadzącego program „Giving You The Business” na kanale Food Network. Jest też być może jedynym graczem NBA, który sam wrzucił swoje highlighty na YouTube’a:

Po latach twierdził, że tamten katastrofalny sezon Mavs, to była dla niego najlepsza szkoła życia. To czego nauczył się wtedy o relacjach międzyludzkich i odnajdywaniu w sobie siły mimo trudnych okoliczności, teraz przekazuje innym podczas swoich wystąpień. Aż strach pomyśleć, jak dobrym motywatorem byłby, gdyby został w Dallas na kolejny sezon, zakończony bilansem 13-69.

Otagowane ,

Dikembe Mutombo

Dikembe Mutombo

Sad Fact: Trzy dni temu NBA wydało oświadczenie na temat stanu zdrowia Dikembe Mutombo, z którego dowiedzieliśmy się, że legendarny defensor, którego łokcie są nielegalne w 37 stanach, a głos słyszalny z kosmosu, rozpoczął leczenie guza mózgu. Nie wiemy jakie są rokowania, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że 56-latek otrzyma najlepszą możliwą pomoc medyczną. Deke nie takich dupków gasił i groził palcem, więc ja swoje palce krzyżuję na szczęście i jego walkę widzę tak (w roli guza, Clarence Weatherspoon):

Wierzę, że przed Mutombo życie długie jak lista jego działań humanitarnych, albo – jeszcze lepiej – długie jak jego pełne nazwisko.

Oprócz wsparcia lekarzy, przyda mu się teraz na pewno także wsparcie rodziny. Bardzo licznej, choć niestety nie aż tak dużej, jak mogłaby być. Mama Dikembe zmarła na początku I wojny domowej w Kongu – jej organizm nie wytrzymał stresu związanego z walkami w Kinszasie. Nie żyje także trzech braci koszykarza, z których jeden był podobno reprezentantem kraju w piłce ręcznej i zasłabł w trakcie meczu.

Mutombo, zgodnie z plemienną tradycją, adoptował dwójkę jego dzieci, oraz dwójkę dzieci drugiego ze zmarłych braci. Dikembe i jego żona Rose (którą poderwał tekstem „Wyjdziesz za mnie?”, czyli nieco lepszą kwestią otwierającą, niż wcześniejsze Who wants to sex Mutombo?), mają trójkę własnych potomków.

Carrie robi doktorat na Georgetown, Jean Jacques skończył liceum w 2019 i jeśli nic się nie zepsuło, to studiuje na uniwersytecie Columbia, a Ryan poszedł w ślady ojca i też gra w kosza dla Hoyas. W debiutanckim sezonie 2021/22, występował po 12 minut w meczu, notując średnio 5 punktów i 3 zbiórki w każdym z nich. Był drugim blokującym w zespole z 23 czapami, co daje średnio 2,6 w przeliczeniu na 36 minut.

(Wiecie, kto jeszcze jest w składzie Georgetown? Syn Gheorghe Muresana. A kto jest trenerem? Oczywiście Patrick Ewing.)

Ale to nie jedyny koszykarski akcent w rodzinie Deke’a.

Bratanek Harouna Mutombo grał w liceum w Ontario z późniejszym obrońcą m.in. San Antonio Spurs, Corym Josephem. Potem miał udaną karierę akademicką w barwach uniwerku Western Carolina, a pierwszy profesjonalny sezon zakończył w 2013 roku jako mistrz Kosowa. Gwiazdą jego zespołu, KB Peja, był ówczesny reprezentant Polski, Dardan Berisha. Google’owy ślad po Harunie urywa się rok później, po sezonie spędzony w lidze kanadyjskiej, ale pałeczkę przejął po nim brat, Haboubacar, który też grał dla Western Carolina. Na zawodowstwo przeszedł w 2018 roku, a w 2021 roku był w kadrze Demokratycznej Republiki Konga na Afrobasket.

Żaden z braci nie dostał się do NBA (Harouna przewinął się przez obozy przygotowawcze, ale bez powodzenia), ale udało się to innemu chłopakowi, który mówił do Dikembe „wujku”. Mfiondu Kabengele, obecnie koszykarz Boston Celtics, to syn siostry byłego centra Nuggets, która także osiadła w Kanadzie.

Dikembe Mutombo, Mfiondu Kabengele

Parę lat temu sam Mutombo zrobił niemałe zamieszanie w „światku”, gdy ni z tego, ni z owego oświadczył, że adoptował mierzącego 7 stóp i 7 cali nastolatka, o którym słuch jednak zaginął. Mniej więcej w tym samym czasie, dobre wrażenie na boiskach licealnych robiła bratanica Dikembe, Malu Tshitenge, która obecnie rozpoczyna czwarty rok studiów i gry na Uniwersytecie North Carolina.

I tak dochodzimy do ostatniego członka rodziny (o jakim wiem), który parał się koszykówką i do tego był relewantny dla lat 90. To starszy brat naszego bohatera, Ilo. On także otrzymał stypendium koszykarskie w USA i spędził cztery lata na University of Southern Indiana, gdzie nadal jest w czołówce rankingów wszech czasów dotyczących punktów (#7), zbiórek (#2) i bloków (#5). W 1991 roku został wybrany w siódmej rundzie draftu do ligi CBA (czyli z numerem 118), zaliczył też występy w USBL, ale najwięcej osiągnął jako koszykarz… fikcyjny.

W 1994 roku wystąpił w filmie „Air Up There” aka „Król kosza”, jako Mifundo – najgroźniejszy rywal głównego bohatera, który w finałowej scenie zostaje ograny najdłużej trwającym crossoverem świata.

Kiedy jednak Shea Serrano, w swojej książce „Basketball (And Other Things)”, rozpisał draft dla fikcyjnych graczy, to nie bohater ostatniej akcji Saleh, a dominujący nad nim przez całą resztę meczu Mifundo doczekał się wyboru (i to zresztą tuż przed nie byle kim, bo Air Budem i Jimem Halpertem z „The Office”). Na tym jednak zakończyła się zarówno koszykarska, jak i hollywoodzka kariera Ilo Mutombo, którego zasługi dla tego sportu są jednak ogromne: to on nieustannie pchał w kierunku kosza swojego – początkowo niezbyt niezainteresowanego – brata.

Zakładam, że w tych trudnych chwilach Dikembe może liczyć na wszystkie wyżej wymienione postaci, tak jak my mogliśmy liczyć na niego, gdy trzeba było uratować świat:

Będzie dobrze. Przecież dla tego gościa nie ma rzeczy niemożliwych. No, może poza śpiewaniem falsetem.

Otagowane

Michael Olowokandi

Michael Olowokandi

Fun Fact: Michael Olowokandi był jednym z największych niewypałów wśród pierwszych picków draftu, ale żeby dostać się tam, gdzie miał ostatecznie wszystkich rozczarować, przemierzył jedną z najbardziej nieprawdopodobnych ścieżek. Tak nieprawdopodobną, że tuż po drafcie z Michaelem skontaktowała się wytwórnia Stevena Spielberga, DreamWorks, z propozycją nakręcenia filmu o jego życiu.

W skrócie, choć raczej małym: Olowokandi był synem nigeryjskiego dyplomaty, który wychowywał się w Londynie. W szkolnych strukturach z sukcesami uprawiał piłkę nożną (grał na środku pomocy) i lekkoatletykę (bił rekordy swoich grup wiekowych w skoku w dal i w trójskoku), a gdy zaczął studia na brytyjskim Brunel University, zapisał się też na krykieta i rugby.

Nigdy jednak nie miał styczności ze zorganizowaną koszykówką.

Pierwszy raz pomarańczową piłkę dotknął jako 17-latek, oczarowany kasetami wideo z wyczynami gwiazd NBA. Potem pykał sobie w kosza z kolegami i tyle. Gdy miał 20 lat nagle go olśniło: fajna ta koszykówka w sumie, a ja urosłem do 210 centymetrów, więc może bym sobie zagrał w NBA?

I jak powiedział, tak, jebaniutki, zrobił.

Poszedł do biblioteki, znalazł jakiś wykaz uczelni amerykańskich i zaczął obdzwaniać te najbardziej znane. Nie potraktowano go tam zbyt poważnie, więc nie udało mu się skontaktować z żadną osobą decyzyjną. W akcie desperacji zamknął oczy, losowo otworzył książkę i umieścił palec, jak się okazało, na uniwersytecie Pacific, renomowanej prywatnej uczelni z trzema kampusami w Kalifornii.

Traf chciał, że telefon od Kandi Mana odebrał asystent trenera drużyny koszykarskiej. Ponieważ Michael zaczął od „dzień dobry, mam siedem stóp wzrostu”, zdobył od razu uwagę szkoleniowca z programu, który nie słynął z dobrej koszykówki. Pomógł też fakt, że Olowokandiego było stać na opłacenie sporego czesnego. W ten sposób nasz bohater trafił do swojej pierwszej drużyny koszykówki. I choć na pierwszym treningu okazało się, że nie wie gdzie jest linia rzutów wolnych (nie mówiąc o innych rzeczach), to dzięki ogromnej ambicji, harówce i wrodzonemu talentowi, z sezonu na sezon robił postępy. Zaczynał od zdobywania 4 punktów w meczu, potem zwiększył ich liczbę do prawie 11, a w ostatnim sezonie w składzie Pacific był już graczem roku konferencji Big West ze średnimi 22.2 punktów, 11.2 zbiórek i 2.9 bloków.

Zostać numerem 1 draftu NBA po trzech latach treningu i rozegraniu 77 meczów to ogromne osiągnięcie, z którego Olowokandi może być dumny.

To także jeden z głównych powodów, dlaczego jego kariera zawodowa nie wypaliła – dokonał niemożliwego i uwierzył, że wszystko wie najlepiej.

Oczywiście wcześniej był jeszcze niefortunny lokaut, który zaburzył liniowy rozwój zawodnika. Był też epizod z podpisaniem kontraktu w Kinderze Bolonia, z którego nic dobrego dla nikogo nie wynikło – Kandi Man stracił początek obozu przygotowawczego, a na dodatek wrócił z Włoch bez formy (co zresztą było podobno powodem wcześniejszego rozwiązania kontraktu przez Kinder). Gwoździem do trumny zdają się zaś być kontuzje kolan w 2002 i 2003 roku. Jednak to przede wszystkim opór przed uczeniem się od innych (czyli przed tym, co wywindowało go na szczyt) sprawił, że tak wiele osób, tak szybko traciło do niego cierpliwość.

Dobrze ilustruje to jego znajomość z Kareemem Abdul-Jabbarem.

Michael zatrudnił go jako prywatnego trenera w trakcie lokautu. Panowie ćwiczyli trzy razy tygodniowo, a Kareem potem nie mógł się nachwalić swojego podopiecznego. W pewnym momencie panowie zakończyli współpracę, ale na początku 2000 roku do legendarnego centra zgłosili się Clippers, oferując miejsce w sztabie trenerskim i jedno główne zadanie: ogarnięcie Olowokandiego.

Michael był wówczas w połowie drugiego sezonu w NBA i choć nie urwał niczego poniżej pasa, to nie był zadowolony, że były gwiazdor Lakers miał zastrzeżenia do jego gry. Wszystkie konstruktywne uwagi Kareema odbierał jako personalne ataki, obrażał się, a raz nawet powiedział, że kategorycznie zabrania Jabbarowi krytykowania jego gry w obecności kolegów z zespołu (którzy zresztą także narzekali na upartość Michaela). Clippers, sfrustrowani złą atmosferą w klubie, musieli podziękować Kareemowi po sezonie. Emerytowany gwiazdor zapytany wtedy o opinię na temat Olowokandiego, nazwał go „atletycznym niewypałem”. To było ledwie dwa lata po tym, jak zachwycał się jego pracowitością i potencjałem po wspólnych treningach podraftowych.

Zostawmy dalszą część kariery naszego bohatera (choć miał jeszcze branie gdy skończył mu się debiutancki kontrakt i nawet robił potem jeszcze małe statystyczne postępy, to niewiele stracimy kompletnie to przemilczając) i wróćmy na chwilę do jej początku.

Czy Clippers rzeczywiście spieprzyli draft 1998?

Moim zdaniem nie, a zdanie to oparłem na lekturze różnych przeddraftowych tekścików. Wszyscy serio wierzyli, że Olowokandi – choć może wymagać trochę ogłady – ma tak imponujący potencjał, że głupio nie zaryzkować.

Przez długi czas pewniakiem do jedynki był Mike Bibby, a Olowokandi początkowo przymierzany był pod koniec pierwszej rundy. Notowania naszego bohatera wzrosły jednak znacznie na ostatniej prostej, aż w końcu zrównał się z Bibbym w wyścigu o to, czyje nazwisko David Stern wyczyta jako pierwsze.

Stu Jackson, GM Grizzlies, właścicieli drugiego picku, uważał, że Clippers „muszą” wziąć Olowokandiego. Co prawda sam pewnie by go nie wybrał – wciąż uważał, że jego centrem przyszłości jest Bryant Reeves, lol – i zaczął dogadywać z Denver zamianę dwójki na trójkę, planując wybór Bibby’ego albo Paula Pierce’a.

(Side Fact: Linkowany powyżej artykuł ma na końcu ciekawy mock draft – Vince Carter spada w nim na siódmą pozycję i trafia do Kings, ale nie wiem czy perspektywa wielu lat wspólnej gry Vince’a i Chrisa Webbera jest warta wymazania tych wszystkich podań Jasona Williamsa w koszulce Królów).

Dziennikarze także zgadzali się, że choć Olowokandi może coś odyinkadarować, jego warunkom fizycznym nie sposób się oprzeć. Być może największy ówczesny spec od draftu, dyrektor NBA ds. skautingu, Marty Blake, tak ocenił wybór Clippers (ta opinia została wydrukowana m.in w „Magic Basketball” 8/98):

„To bardzo dobry wybór dla Clippers. Ma niezwykle wiele zalet, jak na zawodnika, który grał w Stanach Zjednoczonych tylko przez trzy lata. Jest to nabytek tym cenniejszy, że w NBA szansa wzbogacenia się o pełnowartościowego centra, najwyższej klasy zdarza się bardzo rzadko, może raz na 20 lat.”

Trzeba też pochwalić agenta Billa Duffy’ego, który wyszedł na znakomitego stratega. Nie pozwolił Kandiemu pojawić się na żadnym z campów ani brać udział w sparingach 5-na-5. Jednym słowem – chciał ukryć brak boiskowej ogłady swojego klienta. Zamiast tego umówił się na prywatne workouty z kilkoma wybranymi drużynami. Jak twierdzi Mick Minas w książce „The Curse” (w której przeczytacie prawie wszystko to, co jest w tym tekście), Duffy dorwał także listę testów i ćwiczeń, jakie każda z drużyn planuje przeprowadzić, dzięki czemu Michael mógł się przygotować do sprawdzianów bardzo precyzyjnie. Resztę roboty robiło jego ciało. W Vancouver podobno popisał się szybkością oraz zupełnie zdominował innego wysoko notowanego kandydata do draftu w starciu jeden na jednego. Z kolei w Denver pobił nieoficjalny rekord klubowych workoutów robiąc 40 wsadów piłką lekarską z rzędu piłką (poprzedni rekordzista, Dikembe Mutombo, miał ich 22). Gdy jednak pojechał do Los Angeles pokazał absolutnie wszystko, co najlepsze.

Elgin Baylor był długo przekonany, że jego wyborem będzie Mike Bibby. Ba – przekonany był także sam Bibby, który odmówił workoutu wszystkim innym klubom. Niestety wiecznie skazany na porażkę menadżer Clippers nie miał wyjścia po zobaczeniu w akcji Olowokandiego, za bardzo bał się wypuszczenia z rąk takiej okazji.

No cóż. Nie pierwsza drużyna dała się nabrać podczas przeddraftowych testów silnym i sprawnym wielkoludom. Nie pierwszy silny i sprawny wielkolud okazał się przeciętnym zawodowym koszykarzem. Nie pierwszy też raz Clippersi zrobili coś źle, choć w przypadku tego wyboru mieli też rację. W końcu nawet Steven Spielberg dał się złapać na ten hype.

Postaw kawę

Otagowane