Tag Archives: bardzo biali ludzie

Will Perdue

Will Perdue

Fun Fact: Pamiętacie jeszcze ninetiesowy boom na audiotele? Numery 0-700 były wszędzie, także w „Magic Basketball”, pod postacią reklam pełnych zadowolonych z życia stockowych ludzi z telefonem…

Na zdjęciu tego dobrze nie widać, ale jedno z haseł dla „Wesołej linii” brzmi „Balanga! Balanga! Ludzie! Gdzie wy jesteśta?!?” and I think it’s beautiful.

Pomijając telewizyjnych konkursy czy głosowania, to chyba najsłynniejszym przykładem wykorzystania audiotele były telefony do gwiazd. Swoją własną linię miała Katarzyna Figura, która opowiadała różne krótkie historyjki o erotycznym zabarwieniu, ale ludzie mogli też w latach 90. dzwonić do Darka Kordka, Andrzeja Krzywego, Kasi Kowalskiej czy Zulu Guli. Gwiazdy nagrywały kilka wiadomości, które były puszczane przez miesiąc, a potem podmieniane na kolejne a zyskami dzieliły się z dostawcami usługi. Taką linię mógł sobie założyć każdy, ale oczywiście nie bycie aktorką-seksbombą utrudniało zarobienie na tym konkretnych pieniędzy.

Był jednak jeden człowiek, który co prawda nie miał wielkich piersi, ale za to bardzo wielkie stopy i znał się z Michaelem Jordanem. I postanowił to wykorzystać, zwłaszcza, że trochę się nudził, bo jego kariera koszykarska nie rozwijała się tak, jak sobie wymarzył. Will Perdue.

Rezerwowy center Chicago Bulls, który słynął z rekordowego rozmiaru buta i zupełnie zwyczajnego talentu koszykarskiego (niech Was nie zwiedzie powyższe wideo), w sezonie 1991/92 uruchomił własne audiotele.

Dzwoniąc pod numer 1-900-420-WILL i płacąc 2 dolary za pierwszą minutę oraz po jednym za każdą kolejną, można było posłuchać rezerwowego centra Byków opowiadającego historie o swojej drużynie lub przeciwnikach.

Autor tego artykułu przytacza nawet jeden z fragmentów wiadomości, którą można było odsłuchać (za, przypomnijmy, minimum 2 dolary):

„Jest wtorek, a Rony Seikaly ciągle powtarza, że Żar Miami jest co raz lepszy. Tylko nie wiadomo w czym? W powodowaniu udarów?”

Autor serwuje też od razu idealną recenzję żartu:

„To dowodzi, że Perdue jest słaby nie tylko w kosza.”

I choć wszyscy – w tym koledzy z drużyny – nabijali się z Willa, on podchodził do tego dość poważnie. Każdego dnia po treningu lub meczu poświęcał dwie godziny na pisanie kolejnych 3-4 minutowych wiadomości, które potem nagrywał dla swoich słuchaczy, tworząc w zasadzie coś na kształt tele-bloga lub swoistego protoplastę social mediów i serwisów udostępniających treści płatnie.

Perdue widział w tym sposób na szlifowanie warsztatu i ćwiczenie kreatywności z myślą o ewentualnej karierze w reklamie, radiu lub telewizji.

I wiecie co? Te dwie godziny dziennie nie poszły na marne, bo na sportowej emeryturze został komentatorem i analitykiem telewizyjnym oraz radiowym, więc z tego żartu o Ronym Seikalym to on, a nie tamten dziennikarz, śmiał się ostatni.

A i na kontaktach ze światem reklamy Will nie wyszedł najgorzej:

Postaw kawę
Otagowane ,

Alex Stivrins

Alex Stivrins

Fun Fact: Siadając do posta o Aleksie Stivrinsie liczyłem się z tym, że w pewnym momencie zacznę pisać streszczenie Terminatora dwójki.

Tymczasem dostałem scenariusz jak ze Spider-mana.

W komiksach i filmach, Peter Parker zyskuje nadzwyczajną siłę, zwinność, umiejętność przywierania do ściań oraz szósty zmysł, po ugryzieniu radioaktywnego (lub w inny sposób podrasowanego) pająka.

Alex Stivrins na trzecim roku studiów także został ugryziony przez pająka, a konkretnie przez pustelnika brunatnego, który jest bardziej jadowity niż czarna wdowa. Zyskał dzięki niemu nieprzyjemne zapalenie i obrzęk w okolicach ugryzionej kostki, który zmusił lekarza uniwersyteckiego do wycięcia martwych tkanek z nogi i przepisania antybiotyku.

Innymi słowy: nasz bohater nie zyskał supermocy.

Choć podobno, gdy wrócił do gry (po zabiegu opuścił jeden mecz) miał dobrą skuteczność z pola – trafił 29 z 36 rzutów w czterech kolejnych spotkaniach.

Oczywiście dostał ksywę „Spider-Man”.

Rok wcześniej marzył zapewne, żeby ugryzł go radioaktywny ortopeda, bo zmagał się z bolesnym podrzepkowym zapaleniem ścięgna w obydwu kolanach. „Jakby ktoś dźgał mnie nożem w rzepkę” – opisywał sytuację Alex reporterowi „Lincoln Journal Star”. Leczenie i stabilizatory umożliwiły mu rozegranie pełnych czterech sezonów w NCAA (po 2 lata w Creighton i w Colorado). Kilka lat później, na początku lat 90., znów miał pechowy uraz nóg – po zderzeniu z motocyklem w Mediolanie (żeby nie było, że przez kosza miał tylko pecha, to np. grając chwilę wcześniej w drużynie z Teneryfy, poznał swoją przyszłą żonę, Claire).

Wypadek nie zastopował jego kariery, bo kolejnym jej przystankiem, po lidze włoskiej, było NBA. Wracał tam z trzymeczowym doświadczeniem w Seattle Supersonics (wybrali go z 75. numerem draftu 1985, był wówczas pierwszym w historii graczem NBA z korzeniami łotewskimi) oraz po treningach z Atlanta Hawks oraz Phoenix Suns w sezonie 1987/88. W 1992 roku, jako 30-latek, ponownie pojawił się na testach w Arizonie i zrobił tak dobre wrażenie, że otrzymał kontrakt od drużyny szykującej się do walki o mistrzostwo. Nasz bohaterski Spider-Man szybko się jednak przekonał, że najbardziej przydatną supermocą w NBA bywa umiejętność szybkiego pakowania się.

Kolegą z parkietu Charlesa Barkleya był tylko 8 razy, zanim Słońca zwolniły go, tuż po świętach Bożego Narodzenia. Już w Nowy Rok złożył podpis na umowie podsuniętej mu przez Jastrzębie, zagrał 5 razy, załapał się na YouTube…

…i ponownie, niecały miesiąc później, musiał się pakować.

Następnym przystankiem było Miasto Aniołów, choć pewnie gdyby miał pajęczy zmysł, to ten ostrzegłby go przed podpisywaniem kontraktu z Clippers. Zresztą i tak w ich koszulce spędził na parkiecie tylko jedną minutę, oddając jeden niecelny rzut. Potem trzy razy wybiegł na boisko jako Kozioł z Milwaukee, a na koniec wrócił do Phoenix na dwa dziesięciodniowe kontrakty i dwa krótkie występy na boisku. Sezon 1992/93 kończył w CBA, gdzie pomógł wywalczyć mistrzostwo Omaha Racers (i trzymał kciuki za Suns, którzy obiecali mu pierścień jeśli wygrają finały). Później był jeszcze powrót do Hiszpanii i wyjazd do Japonii, aż w 1997 roku Spider-Man zrzekł się ostatecznie wielkiej mocy i wielkiej odpowiedzialności związanej z zawodowym uprawianiem koszykówki.

Alex w 2001 roku zaczął pracę jako doradca finansowy i jest nim do dziś. Ma czwórkę dzieci. Najstarszy syn Luke grał w kosza na uniwerku Nevada, ale nie przeszedł na zawodowstwo, a młodszy o dwa lata Nathan wstąpił do marynarki wojennej. Najdalej śladami ojca (i matki – pani Stivrins przez pewien czas trenowała pływanie) zaszły córki-siatkarki. Amber zbliża się właśnie do końca amatorskiej kariery na University of San Diego, a Lauren, była gwiazda Nebraski, niedawno rozpoczęła profesjonalne granie w Serie A1, w drużynie z Florencji (uwaga na motocykle!).

Mogłoby się wydawać, że epizod Alexa Stivrinsa w NBA nic nie znaczył, ale to nieprawda.

Na początku lat dziesiątych, około trzynastoletnia wtedy Lauren Stivrins poszła ze szkolną drużyną siatkówki na obiad do restauracji. Tak się złożyło, że przy jednym ze stolików siedział Charles Barkley. Lauren niewiele myśląc podeszła do niego, przedstawiła się i powiedziała: „Znasz mojego tatę”. „Krągły pagórek” wyściskał dziewczynę, przysiadł się do stolika z jej znajomymi, pogadał przez godzinę i jeszcze zapłacił za jedzenie.

„Lauren była wtedy bohaterką dla swoich koleżanek” – wspominał potem Alex.

Ten moment miał znaczenie i totalnie był warty tych noży wbijanych w kolana, trujących pająków i wpadania pod motocykle, skoro ostatecznie umożliwiły Stivrinsowi rozegrać dziesięć meczów w Phoenix Suns i poznać Barkleya, który dwadzieścia lat później sprawi, że córka Spider-Mana poczuje się, jakby miała supermoce.

Otagowane ,

Bob Martin

Bob Martin

Fun Fact: Nie będę udawał, że mam coś do powiedzenia na temat Boba Martina. To prawdopodobnie najpopularniejszy w Polsce koszykarski no-name, bo wiele dzieciaków w latach 90. wyciągnęło jego kartę z paczki kupionych w kioskach upper decków. W NBA zagrał 54 mecze, wszystkie w koszulce Los Angeles Clippers (53 w sezonie 1993/94 i 1 w 1994/95), a chwilę wcześniej spędził trochę czasu w CBA, jako center Rapid City Thrillers. Wszystko to wydarzyło się pewnie dlatego, że były student i zawodnik University of Minnesota urósł do magicznych 7 stóp wzrostu, a jak dobrze wiemy, siedem stóp w drzwiach znacznie ułatwia wejście do ligi. Na tym koszykarski ślad po Bobie Martinie w zasadzie się urywa.

Ale, żeby nie było, że w tym poście nie ma niczego ciekawego, oto streszczenie Terminatora.

Jest rok 1984, w świetle błyskawic, gdzieś na obrzeżach Los Angeles pojawia się przerażający przybysz – przybywający z przyszłości cyborg, elektroniczny morderca wyglądający jak człowiek, o ile człowiek może wyglądać jak Arnold Schwarzenegger.

Chwilę wcześniej widzimy fragment przyszłości, z której pochodzi maszyna. Miasto Aniołów A.D. 2029 to skąpana w mroku post-apokaliptyczna ruina, plątanina prętów, bloków betonu, teatralnie wyeksponowanych ludzkich czaszek oraz laserów robiących „piu piu”, w której sztuczna inteligencja poluje na ludzi (wszystkich ludzi, a nie tylko grafików i copywriterów, jak dzisiaj).

Terminator rozpoczyna swoją zaprogramowaną misję od niezobowiązującego spaceru z gołym tyłkiem w kierunku trzech cyberpunków, którzy sami wyglądają, jakby byli androidami, tyle że z Blade Runnera. Postanawia ukraść ich neo-noirowy look eliminując ich wszystkich, w tym rzezimieszka, granego przez Billa Paxtona, pomagając mu trafić do bardzo elitarnego panteonu aktorów zabitych przez Terminatora, Obcego i Predatora. Inny punk ma z kolei łupaną kamieniem twarz Briana Thompsona, który wiele lat później, w „Z Archwium X”, wcieli się w mieszankę Terminatora, choć bardziej dwójki, z Obcym (był zmiennokształtnym zabójcą z kosmosu z mogącą zabijać krwią).

Tymczasem w innej części Los Angeles, w jednej z bocznych alejek, pojawia się drugi podróżnik w czasie – to członek ludzkiego ruchu oporu. Najpierw podejmuje zdecydowanie gorszą decyzję modową, niż w tym samym czasie Terminator, kradnąc spodnie bezdomnemu, a następnie ucieka przed patrolem policji do centrum handlowego. Tam bardzo wiernie odtwarza to, jak ja zachowuję się na zakupach w sklepie odzieżowym i nerwowo kompletuje resztę stylówki. Obaj rozpoczynają realizację swojego planu, który z grubsza jest taki sam – odnaleźć Sarę Connor. Różnią się szczegółami, bo cyborg chce ją zabić, a człowiek, nazywający się Kyle Reese, uratować, bo urodzi ona syna, Johna, charyzmatycznego przywódcę, który w przyszłości poprowadzi niedobitki ludzkości na wojnę ze Skynetem.

W międzyczasie poznajemy młodziutką Sarę, która mimo kiepskiej pracy i kiepskiego chłopaka (w tej roli, jako głos na automatycznej sekretarce, reżyser James Cameron, który ponad 20 lat później faktycznie zostanie chłopakiem Lindy Hamilton), wiedzie beztroskie życie. Mimo wszystko od razu czujemy, że kroczy (w zasadzie to zasuwa skuterkiem) szlakiem tragedii i śmierci – może zdradzają to jej smutne oczy, a może fryzura wyglądająca jak martwe zwierzę futerkowe (ok, dwaj uzbrojeni mężczyźni kartkujący książki telefoniczne w poszukiwaniu jej adresu, także nie ułatwiają pozbycia się ponurych przeczuć).

Czasem życie wysyła ci dyskretne sygnały, które sprawiają że z niepokojem zaczynasz oglądać się przez ramię. Sarah Connor otrzymuje od niego śpiewający telegram. Z telewizji dowiaduje się, że ktoś morduje kobiety nazywające się identycznie jak ona. Jest wtedy na mieście i zauważa stalkującego ją Kyle’a Reese’a, więc ukrywa się w dyskotece. Stamtąd dzwoni na policję, ale też do swojej współlokatorki, już zamordowanej przez Terminatora, który odsłuchuje wiadomość z automatycznej sekretarki i poznaje miejsce pobytu swojego celu. Dyskoteka zamienia się w saloon, gdy cyborg i Reese rozpoczynają strzelaninę. Sarah i Kyle uciekają, rozpoczyna się dość długi pościg samochodowy, w trakcie którego panna Connor poznaje przeznaczenie swoje i swojego nienarodzonego syna, a także charakterystykę technologii, która jest na jej tropie.

Terminator wjeżdża w mur i z jakiegoś powodu ucieka, zamiast skonfrontować się z kilkoma policjantami, którzy aresztują Reese’a. Oczywiście jego historyjka o podróżach w czasie i post-apokaliptycznej wojnie ludzi z maszynami kiepsko wypada w sali przesłuchań. W tym czasie Terminator liże rany, m.in. wydłubując sobie oko, na co ochotę ma także widz, gdy na ekranie pojawia się kiepska gumowa maska zastępująca uszkodzoną w walce twarz Arnolda. Po przegrupowaniu, maszyna masakruje cały posterunek policji, przy okazji wysyłając do panteonu aktorów zabitych przez Terminatora, Obcego i Predatora jego drugiego i ostatniego członka, Lance’a Henriksena.

Sarah i Kyle uciekają i po nocy spędzonej gdzieś pod mostem, ukrywają się w motelu. Czas zabijają robieniem bomb i uprawianiem seksu. Czyli, wiecie, klasyczna historia typu „chłopiec dostaje zdjęcie dziewczyny od jej syna – chłopiec zakochuje się w dziewczynie – chłopiec zostaje wysłany w przeszłość przez syna dziewczyny – chłopiec poznaje dziewczynę, w której zdjęciu się zakochał – chłopiec ratuje dziewczynie życie – dziewczyna czuje sympatię do chłopca – chłopiec płodzi z dziewczyną jej syna, który w przyszłości wyśle go w przeszłość, żeby go spłodził”.

Wcześniej, już po raz drugi, Sarah zdradza Terminatorowi swoją lokalizację przez telefon, tym razem dzwoniąc do mamy, pod którą podszywa się właśnie cyborg. Swoją drogą, jakby Terminator zabił mamę Sary Connor dwadzieścia lat wcześniej, to byłoby już po sprawie (choć pewnie skończyłoby się na tym, że Kyle Reese byłby też dziadkiem Johna Connora). Maszyna odnajduje ich w motelu i wywiązuje się kolejny pościg. Kyle zostaje ciężko ranny, ale Sarah taranuje jadącego na motocyklu Terminatora, powodując wypadek. Gdy poturbowani kochankowie szukają schronienia, cyborg próbuje ich rozjechać świeżo ukradzioną cysterną. Reese’owi udaje się wysadzić ją w powietrze, co jednak tylko pozbawia maszynę ludzkiej powłoki, nie spowalniając jej zbytnio.

Ostateczna potyczka ma miejsce w fabryce należącej do Cyberdyne Systems, tej samej firmy, która w przyszłości stworzy Skynet. Po tym jak Reese poświęca życie, detonując bombę wewnątrz egzoszkieletu, Sarah dobija terminatozi kadłubek w prasie hydraulicznej.

Ciężarna Connor wyjeżdża do Meksyku, żeby ukryć się przed niewygodnymi pytaniami i innymi zagrożeniami, urodzić syna, wychować go na przyszłego zbawcę ludzkości i przygotować się na nadchodzącą przyszłość (ciekawe, czy korciło ją, żeby pokazać przeznaczeniu środkowy palec i nie nazywać syna „John”). Na stacji benzynowej, jakiś chłopiec robi jej pamiątkowe zdjęcie, okazujące się być fotografią, która później trafi w ręce Kyle’a Reese’a i pchnie jego plemniki na ścieżkę prowadzącą do komórki jajowej Sary. Tymczasem nie tylko on spłodził wtedy swojego szefa – resztki robota z przyszłości odnalezione w fabryce, posłużyły Cyberdyne do rozpoczęcia prac nad sztuczną inteligencją, które zakończą się stworzeniem Skynetu i uzyskaniem przez niego świadomości.

Nadciąga burza.

A nieświadomy tego wszystkiego Bob Martin zaczyna właśnie naukę w liceum Apple Valley w stanie Minnesota.

Bob Martin
Otagowane ,

Shawn Bradley

Shawn Bradley

Fun Fact: Jak masz 7 stóp i 6 cali wzrostu, jesteś mobilny i szybki, nie tylko, jak na swój wzrost, blokujesz rzuty, a nawet masz pewien potencjał rzutowy, to będzie tobą jaranko przed draftem, niezależnie czy mamy 1993, czy 2023 rok.

Bo choć 30 lat temu nikt jeszcze nie wymyślił takiego koszykarza jak Victor Wembanyama, czy Chet Holmgren (czy też Bol Bol, ale taki, który się przykłada), to wszyscy jak mantrę powtarzali „you can’t teach height!”. Wielu ekspertów serio uważało, że to Bradley, a nie Chris Webber, powinien być jedynką w swoim naborze, a Rick Majerus, trenujący reprezentację Uniwersytetu Utah, powiedział nawet, że pominięcie go, będzie jak pominięcie Michaela Jordana dziewięć lat wcześniej. Nikogo nie odstraszał nawet fakt, że Shawn Bradley rozegrał tylko jeden sezon w NCAA, a potem przez dwa lata siedział w Australii w roli mormońskiego misjonarza i nawracał Aborygenów, Najchętniej siedziałby tam jeszcze dłużej, ale plotki o tym, że NBA ma wprowadzić limit płac dla pierwszoroczniaków sprawiły, że decyzja o powrocie i rozbiciu banku stała się zbyt rozsądna. Shawn płakał, że musi wracać, płakał też po powrocie, opowiadając w swoim kościele o tym, jak odnalazł w Australii sens życia i jak pewnego razu uzdrowił Aborygenkę dotykając jej głowy.

COOOOO?

Serio.

Shawn Bradley twierdził, że jego dotyk uzdrowił człowieka, a my o tym nie rozmawiamy non stop od 1993 roku? Wychodzi na to, że te wszystkie razy, gdy ligowi skoczkowie pakowali piłkę do kosza nad jego głową, powinny być nazywane nie „plakatami”, a „świętymi obrazkami”.

Sad Fact: Żarty żartami, ale jak zapewne wiecie, niedługo upłyną dwa lata, odkąd Shawn został potrącony przez samochód podczas przejażdżki rowerowej. Od tego czasu jest sparaliżowany od klatki piersiowej w dół. Wzrost, który dał mu wspaniałą karierę i zdefiniował jego relacje ze światem, teraz jest mu przeszkodą, która nie tylko utrudnia rehabilitację (medycyna nie zna takiego precedensu, jak „229-centymetrowy tetraplegik”) ale też zwiększa wszystkie ryzyka dla organizmu związane z paraliżem. Jeśli ktoś chce sprawdzić, co u Shawna, oto materiał z sierpnia tego roku.

Dużo siły, wielkoludzie. Miłość i wsparcie już masz.

No i kto wie? Może znów się zdarzy jakiś mały cud?

Otagowane ,

Jud Buechler

Jud Buechler

Fun Fact: To bardzo dziwne, że przez tyle lat funkcjonowania bloga nie nawiązałem do mojego ulubionego osiągnięcia statystycznego, czyli „tryliona”, tudzież „biliona” (angielska nazwa to „trillion” czyli niby po polsku „trylion”, ale tak naprawdę w USA „trillion” to jedynka i dwanaście zer, co my nazywamy bilionem).

Czym jest trylion?

Koszykarz osiąga go, gdy wychodzi na boisko, ale nie pozostawia po sobie żadnego śladu w protokole meczowym. Czyli na przykład gra 1 minutę, ma 0 punktów, 0 zbiórek, 0 asyst, 0 przechwytów, 0 bloków, 0 strat, 0 fauli, 0 oddanych rzutów wolnych, 0 oddanych rzutów za trzy, 0 oddanych rzutów z gry. Jedynka, dwanaście zer, trylion. Tudzież bilion.

Postanowiłem sprawdzić, kto jest rekordzistą wszech czasów pod względem zaliczonych trylionów. Skorzystałem, jak zawsze, z bazy Basketball Reference i uwzględniłem nie tylko sezon zasadniczy, ale także playoffy.

Tak jest, jak się już domyślacie, najbogatsza w tryliony była kariera Juda Buechlera.

Oto pierwsza piątka trylionerów wraz z liczbą meczów zakończonych z zerowym kontem:

Jud Buechler – 66
Steve Novak – 65
Mario West – 60
James Jones – 56
Darvin Ham – 53

(Na miejscu szóstym jest Garrett Temple, najwyżej notowany wśród wciąż aktywnych koszykarzy – do zrównania się z Hamem, brakuje mu siedmiu meczów z trylionem.)

Gdyby zsumować minuty z tych wszystkich meczów, które Buechler kończył jako statystyczny prawiczek (żeby się nie rozdrabniać zaokrąglamy w górę od 30 sekund), to można powiedzieć, że „zarobił” w nich 109 trylionów tudzież bilionów.

Mam nawet pełne highlighty Buechlera z tych prawie dwóch godzin. Wystarczy sobie obejrzeć dwa razy poniższe wideo:

Scott Hastings Fact: Zgadnijcie kto wymyślił tryliona

To był tylko jeden z jego z wielu żartów na swój temat, ale być może najbardziej trafiony, bo idealnie podsumowywał boiskową rolę bohatera Tygodnia Scotta Hastingsa. Zaiste bardzo często zostawało mu granie nic nie znaczących minut, gdy intensywność pojedynku spadała tak bardzo, że nawet nie było okazji kogoś sfaulować.

„Byłem królem dwóch i trzech trylionów” – wspominał już na koszykarskiej emeryturze Scott, wywołany do odpowiedzi przez Sports Illustrated.

Ten akapit z końca linkowanego tekstu uświadomił mi także, że niektórzy luźno podchodzili do definicji tego, co jest koszykarskim zerem, pomijając np. faule lub straty.

Wspomniane w tekście 11 trylionów Tima Perry’ego czy 14 trylionów Tree Rollinsa tak naprawdę nie miały miejsca. W tym konkretnym meczu Sixers, o którym czytamy w SI, autor najsmutniejszego wsadu w historii Slam Dunk Contest miał tak naprawdę jedną stratę, a więc uniknął dwunastu zer. Co do Rollinsa, to nawet nie wiem o jakim meczu mowa i choć Tree zaliczył w karierze co najmniej tryliona aż 34 razy, to żaden z nich nie był czternastokrotny. Tylko raz zagrał dokładnie 14 minut bez punktów i zbiórek, ale w tamtym spotkaniu – w którym zresztą w roli jego kolegi z drużyny wystąpił nie kto inny, jak Scott Hastings (wykręcając 6/3 w 9 minut) – Rollins miał 5 fauli, 1 blok i 1 przechwyt.

Ale spokojnie, Tree i tak ma jedno z lepszych miejsc w klubie trylionerów (treelionerów, hehe), bo jest w gronie 26 zawodników, którzy mieli zerowe konto mimo rozegrania dwucyfrowej liczby minut.

Rekord to 12 trylionów w jednym meczu, który dzieli trzech zawodników: Kenny Walker, Damon Jones i Rashad Vaughn.

Trudno wskazać, kto jest rekordzistą absolutnym, bo nie znamy co do sekundy czasu gry Walkera (w box score’ach z tamtych czasów dostawaliśmy zaokrąglone wartości, czyli jego 12 minut przeciwko Hawks oznacza zapewne przedział 11:30-12:29). Jest jednak spora szansa, że jest nim Vaughn, który był ledwie 6 sekund od 13 trylionów. MVP jest jednak zdecydowanie Damon Jones, który swoje niewidzialne 12 minut (a konkretnie 11:56) rozegrał w meczu finałów NBA.

Wracając do Scotta Hastingsa, przez którego uniwersum podróżujemy dziś po raz ostatni (przynajmniej na razie), to choć obwołanie się królem tryliona brzmi jak jedna z tych rzeczy, które wymyślił sobie nudząc się na ławce, to obstawiam, że naprawdę wiedział jak często zdarzało mu się zdziałać na parkiecie „tyle co Elvisowi lub jakiemuś innemu truposzowi” (jego słowa).

Choć dzisiaj Scott zajmuje jedenaste miejsce w trylionowej tabeli wszech czasów, to właśnie on był jej liderem na początku lat 90. Wysunął się na prowadzenie w trakcie rozgrywek 1990/91 (wyprzedził innego tytana, Grega Kite’a) i był rekordzistą prawie do końca kariery w 1993 roku.

I tak właśnie natrafiamy na największą rywalizację w historii NBA, o której nikt nie wie – zapewne dlatego, że nigdy nie było boiskowej rywalizacji o mniejszym znaczeniu.

Otóż Hastings w swoim ostatnim sezonie, 1992/93, toczył zażartą walkę o palmę pierwszeństwa w wymyślonej przez siebie kategorii z nikim innym, jak kolegą po bardzo białym fachu, Edem Nealym, dla którego rozgrywki 1992/93 także były ostatnimi w NBA.

Ed w tamtym sezonie był trylionerem sześć razy, a Scott jedynie trzykrotnie. Końcowy wynik: 40 meczów z zerowym dorobkiem w karierze dla Hastingsa i 42 dla Nealy’ego.

I to by było na tyle. Kończę Tydzień Scotta Hastingsa bogatszy o nowego ulubionego zawodnika. Mam nadzieję, że Wy też.

Postaw kawę
Otagowane , ,

Ed Nealy

Ed Nealy

Fun Fact: Gdybym miał wymyślić od zera koszykarza, który nazywa się Ed Nealy, wyglądałby dokładnie jak Ed Nealy, czyli byłby bardzo biały, bardzo niekontrowersyjnie uczesany i posiadający budowę ciała, którą porównywano albo do kartonu płatków śniadaniowych (Bob Ford z „The Philadelphia Inquirer”) albo (to już Sam Smith w „Jordan Rules”) do beczki (jedyną rozbieżnością byłoby to, że wyobrażałbym sobie go bardziej jako mierzącego 210 centymetrów środkowego, niż nieco ponad dwumetrowego silnego skrzydłowego).

I miałby dokładnie taki sam przebieg kariery.

Po solidnych czterech latach na uniwersytecie zostaje wybrany z odległym numerem draftu (to jedyna część, którą bym zmienił, bo w jego czasach tacy Edowie Nealy byli gwiazdami NCAA i potem szli w pierwszej dziesiątce draftu, ale może właśnie przez brak tych 10 centymetrów Nealy nie był numerem 6 tylko numerem 166).

Szybko rozgaszcza się w roli rezerwowego, który przez większość kariery będzie trzecią opcją na swojej pozycji, oferując solidną, ale absolutnie wyruganą z jakichkolwiek objawów spektakularności podkoszową obecność.

Skacze po drużynach przeplatając swoją karierę postojami w CBA. W którymś momencie zostaje graczem końca ławki w drużynie walczącej o najwyższe laury i ulubieńcem kibiców, a dziennikarze piszą o nim z czułością, że „każda drużyna powinna mieć kogoś takiego, naprawdę. Bo Ed Nealy jest naprawdę w porządku, poza tym, że jest trochę za niski, wolny, nie umie rzucać i nie jest zbyt utalentowany” (to akurat napisał w lutym 1990 felietonista Gene Seymour, choć ten komentarz o braku rzutu już dwa lata później się zdezaktualizował, gdy Nealy trafił 20 razy za trzy w jednym sezonie).

Na emeryturę przechodzi po 11 latach, ze średnimi z NBA wynoszącymi 2.7 punktu i 3.3 zbiórki oraz tytułem mistrzowskim przy swoim nazwisku, mimo, że nie zagrał ani jednego meczu w playoffowej kampanii swojej drużyny.

I choć w szerokiej perspektywie jego dokonania przemykają niezauważone, to Ed Nealy miał momenty.

Jak wspomniałem – trudno mówić o nim, jako o mistrzu NBA – w sezonie 1992/93 pojawił się na parkiecie w koszulce Bulls tylko 10 razy (trafił do Chicago przed trade deadline). Bulls oddali wtedy za niego drugorundowy pick, bo Phil Jackson był jego wielkim fanem.

Co prawda nie załapał się do playoffowej dwunastki, ale na bycie członkiem tamtej mistrzowskiej drużyny zapracował sobie wcześniej – w sezonie 1989/90.

Co ciekawe (no dobra, może i niezbyt ciekawe, w końcu to tekst o Edzie Nealym, ale warte wspomnienia…), wtedy też był już znany w Chicago, bo był graczem Bulls między 27 października i 14 grudnia 1988 roku. Wówczas został oddany do Phoenix za Craiga Hodgesa, ale już niecały rok później Jerry Krause ściągnął go z powrotem, także w cenie drugorundowego picku.

I to była naprawdę dobra decyzja, bo playoffy 1990 rozgrywane w barwach Bulls, były najjaśniejszym punktem kariery Nealy’ego.

W wyniku problemów ze zdrowiem Billa Cartwrighta i śmierci ojca Scottie’ego Pippena, w trakcie ostatniego niemistrzowskiego postseason ery Jordana (nie liczę 1995 roku), Jax musiał szukać wsparcia w dalszych rejonach ławki i Ed był jednym z tych gości, którym mógł zaufać.

W czwartym meczu drugiej rundy z Sixers, zdobył 9 punktów i zebrał 9 piłek dodatkowo twardo kryjąc i frustrując Charlesa Barkleya. Wypadł tak dobrze, że został poproszony o udzielenie pomeczowego wywiadu u boku Michaela Jordana (który rzucił wtedy 45 punktów) i został okrzyknięty graczem meczu przez stację CBS. Jego praca pod koszami przyczyniła się do zwycięstwa wyjazdowego i objęcia prowadzenia 3-1.

W półfinałach przeciwko Detroit Pistons, w trzecim starciu, które zakończyło się „kontaktowym” zwycięstwem Byków, zagrał 22 minuty i zdobył 8 punktów, a Phil Jackson nazwał go po meczu swoim „ulubionym zawodnikiem, najmądrzejszym graczem w całej drużynie”.

Mecz wcześniej zapracował też na sympatię Horace’a Granta i Stacey Kinga, bo choć we trójkę faulowali Jamesa Edwardsa, to z liścia dostał tylko Nealy.

W całej kampanii 1990, która zakończyła się dla Byków porażką z Tłokami, rozegrał 15 spotkań i spędzał na parkiecie średnio 15 minut. Zasłużył nawet na szacunek Jordana, który uważał, że Ed jest jedynym kolegą z zespołu potrafiącym stawiać dobre zasłony.

Ale gdy przyszło do negocjacji nowego kontraktu, Nealy nie był specjalnie sentymentalny – Bulls oferowali mu 400 tysięcy dolarów rocznie i dwuletnią umowę, ale Ed powiedział, że chce zarabiać 700 tysięcy dolarów rocznie i mieć kontrakt na trzy lata. Byki go wyśmiały, ale on nie blefował – wymarzoną umowę otrzymał od Phoenix Suns, czyli swojego poprzedniego klubu, prowadzonego przez Cottona Fitzsimmonsa, który był jego pierwszym trenerem w NBA, gdy w 1982 roku trafił do Kansas City Kings i jako rookie rozegrał najlepszy sezon w karierze (61 meczów w pierwszej piątce, 4.4 PPG, 5.9 RPG).

Zauważyliście trend, że każdy kto się pozbywa Eda, chce go potem z powrotem? Istotę jego uroku najlepiej wyartykułował Sam Smith w „Jordan Rules”:

[Nealy] jest koszykarskim odpowiednikiem podwinięcia rękawów, naplucia na dłonie i wzięcia się do roboty.

Scott Hastings Fact: Co Ed Nealy ma wspólnego ze Scottem Hastingsem?

To proste: obydwaj byli bardzo białymi ludźmi o ograniczonym repertuarze koszykarskim, sprowadzającym się do harowania na treningach i bycia boiskowym twardzielem, o ile oczywiście akurat byli na boisku, a nie – jak zazwyczaj – na ławce.

Dlatego, gdy w 1990 roku Bulls, z Nealym w składzie, bili się o finał z Pistons, z Hastingsem w składzie, bohaterowi Tygodnia Scotta Hastingsa nie umknęło to podobieństwo. Tuż przed początkiem pojedynku ogłosił, że razem z Edem zamierzają zorganizować własny camp koszykarski, gdzie podzielą się z ogółem swoimi unikatowymi umiejętnościami:

„Zamiast szybkiego ataku, będziemy uczyć wolnego ataku – pięciu gości będzie próbowało jak najwolniej przebiec długość boiska. Inne rzeczy, które będziemy trenować to rzut z wyskoku bez odrywania stóp z parkietu, nauka zagrania ‚screen-and-screen-and-screen-some-more’, rzucanie się na parkiet, obijanie sobie bioder, wsady z krzesełka, noszenie toreb i przeprowadzka całej rodziny w 24 godziny.”

Nikt tak poetycko nie ujmował istoty bycia drewnianym wyrobnikiem w NBA, jak Scott.

Otagowane , ,

Scott Hastings

Scott Hastings

Fun Fact: Witajcie w drugiej odsłonie Tygodnia Scotta Hastingsa!

Co?

Kogo?

Jeśli zadajecie te pytania, znaczy, że przegapiliście pierwszą odsłonę cyklu: zapraszam TUTAJ.

Nie chcę z tego robić konkursu, ale zaryzykuję stwierdzenie, że Scott Hastings dorównywał poczuciem humoru Charlesowi Bakleyowi. Co prawda dziennikarze nie spisywali jego dowcipów tak gorliwie, jak robili to z cytatami Chuckstera, ale Scott był dwunastym zawodnikiem, a Charles gwiazdą pierwszej wielkości. Hastingsowi brakowało oczywiście bezczelności i braku politycznej poprawności Krągłego Pagórka Zbiórek, ale nadrabiał to ogromnym dystansem do siebie.

W trakcie inauguracyjnego sezonu Miami Heat – gdzie Hastings trafił po tym, jak Atlanta Hawks pozostawili go niechronionego w expansion drafcie – podczas jednego z „fanowskich wieczorów”, można było wygrać meczowe koszulki graczy beniaminka. Scott wyraził wówczas swoją szczerą obawę:

„Ktokolwiek wygra moją koszulkę, prawdopodobnie nie będzie chciał w niej wychodzić na ulicę, żeby nie zostać obrzuconym kamieniami.”

Z przejściem do Miami wiąże się też najbardziej nieudany żart Hastingsa. Ponieważ plotkowano, że Heat wybiorą w ramach ekspansji Randy’ego Wittmana, Scott – gdy jego kolega pojechał z rodziną na wakacje – wbił na trawniku przed domem obrońcy Hawks znak „NA SPRZEDAŻ” i przyczepił do drzwi mapę z zaznaczoną drogą z Atlanty na Florydę. Niespodziewanie Heat zmienili jednak zdanie i wybrali Hastingsa. Wittman oddał mu jego znak na oczach dziennikarzy przeprowadzających wywiad po ogłoszeniu wyników expansion draftu.

Scott nie chował urazy i pojawił się później na charytatywnej imprezie organizowanej przez fundację coacha Atlanty, Mike’a Fratello. W ramach aukcji, z których dochód przeznaczony był na szczytny cel, licytowano m.in. miejsce na ławce Hawks. Wygrał prawnik David Cofrin, który zapłacił za nie 8 tysięcy dolarów. Kto jeszcze licytował razem z nim? Nikt inny, jak Hastings, który był już wtedy zawodnikiem Miami, ale najwyraźniej tęsknił za ławką na której spędził większość poprzednich ośmiu lat.

Jak już pisałem, to nie konkurs, ALE gdyby faktycznie był konkurs o nazwie „Kto jest większym żartownisiem, Charles Barkley czy Scott Hastings?” i w jego regulaminie byłby zapis, że w przypadku trudności z wyłonieniem zwycięzcy na podstawie oceny poczucia humoru decyduje pojedynek na pięści, to trzeba byłoby uznać wyższość Hastingsa.

To była swego czasu najdroższa bójka w historii ligi. Scott za możliwość bezkarnego przywalenia Sir Charlesowi musiał zapłacić 10 tysięcy dolarów, kwotę o połowę mniejszą niż kara nałożona na każdego z głównych aktorów – Billa Laimbeera i Barkleya (Chuck schodząc z boiska jeszcze napluł w twarz kibicowi, który wychylił się z trybun i zamachnął się na niego). Finansowe represje dotknęły też jedenastu innych graczy, w tym Isiah Thomasa, który w momencie bójki już był poza boiskiem za uderzenie Ricka Mahorna. Dodatkowo każda z drużyn została ukarana za brak dyscypliny wśród personelu po 50 tysięcy. Tak właśnie uzbierało się rekordowe 162 500 dolarów kary.

Bo, widzicie, Scott Hastings, słynął nie tylko z poczucia humoru, ale też z bycia boiskowym twardzielem.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych poprztykał się z Jeffem Rulandem…

…a w trakcie gry dla Złych Chłopców z Detroit, oprócz niesławnego pobicia leżącego Barkleya, miał zatargi m.in. ze Stacey Kingiem (dostał 1500 dolarów kary za bycie prowodyrem) oraz Williem Burtonem z Heat, z którym zdążył się pobić mimo, iż w tamtym spotkaniu wyszedł na parkiet na dwie minuty, a do końca meczu zostało mniej niż 3 sekundy. Można też znaleźć krótką scenkę pokazującą jak w pojedynku przedsezonowym z powodu Hastingsa nerwy puszczają Shawnowi Kempowi:

Byłem bardzo zawiedziony, że nie znalazłem wzmianki o naszym bohaterze w książce „FreeDarko Presents: The Undisputed Guide To Pro Basketball”, w której pojawił się rozbudowany diagram, ilustrujący kto się z kim bił na parkietach NBA między 1980 a 2009 rokiem. To największa dziura tego zestawienia, zaraz obok braku kultowej bójki JoJo Englisha i Dereka Harpera na oczach (i prawie, że na kolanach) Davida Sterna.

Ale Hastings nie był bucem. Choć lubił brudną robotę, to tylko on, John Salley, James Edwards i trener Chuck Daly pogratulowali zawodnikom Bulls po przegranym finale konferencji w 1991 – cała reszta zawodników Pistons niesławnie odmówiła symbolicznego uścisku dłoni rywalom.

Wiedział po prostu, że ma zazwyczaj tylko kilka minut na to, by dać swojej drużynie kopa i często najlepszym sposobem była odrobina staroświeckiego zastraszenia przeciwnika – łokieć tu, odepchnięcie tam, twarda zasłona siam. Gong w krągłe pagórki twarzy leżącego Charlesa Barkleya to była wisienka na torcie (tudzież posolenie z łokcia pieczołowicie masowanej sztuki mięsa).

Zresztą, gdy jego Miami Heat przegrywali mecz za meczem i ktoś go zapytał co zrobić, żeby beniaminek odmienił swój los, jednym z punktów jego trzyetapowego szczwanego planu było wszczynanie bójek ze wszystkimi przeciwnikami, którzy mają średnią powyżej 20 punktów i tym samym prowokowanie sędziów do wyrzucenia ich z boiska. Pozostałe dwie rady Hastingsa? Ściągnąć Magica Johnsona, Michaela Jordana i Karla Malone’a oraz ciężko pracować.

Oczywiście Scott był ulubieńcem kibiców, kolegów i trenerów w trakcie trudnego inauguracyjnego sezonu Heat. Jeszcze zanim wzniósł na wyższy poziom sztukę grzania ławy w Detroit Pistons, dbał z powodzeniem o morale zespołu, który wygrał jedynie 15 spotkań w rozgrywkach 1988/89. Z jego inicjatywy w szatni Heat był zawsze pełno dmuchanych lalek i śmiesznych gadżetów, do tego lubił tańczyć i śpiewać na klubowych imprezach promocyjnych i w każdej sytuacji potrafił znaleźć sposób na rozładowanie napięcia.

Gdy Heat zaczęli sezon od 16 kolejnych porażek, ustanawiając rekord NBA, podekscytowany Hastings biegał po szatni i prosił wszystkich o podpisanie dla niego protokołu meczowego, który zamierzał oprawić i powiesić na ścianie swojego sportowego baru w Atlancie (potem Miami przegrało jeszcze po raz siedemnasty, a ich rekord równo 10 lat później wyrównali Clippers, a pobili – dopiero 21 lat później – New Jersey Nets, których 0-18 w 2015 roku stało się też udziałem Philadelphia 76ers).

(Scott Hastings ma na swoim koncie jeszcze jeden rekord NBA, który dla odmiany wciąż jest niepobity: między 16 grudnia 1989 i 11 lutego 1992 roku rozegrał 65 kolejnych spotkań bez ani jednego przechwytu, co pokazuje przy okazji w jak wielu spotkaniach nie wystąpił nawet przez sekundę).

Czas w Miami to też jednak chyba jedyna rzecz, której Hastings żałuje ze sportowego punktu widzenia.

To była jego szansa, żeby wreszcie wychodzić w pierwszej piątce i być, po raz pierwszy w karierze, zawodnikiem, który ma realny wpływ na wynik meczu. Niestety, jak sam potem przyznał, stawił się na Florydzie bez formy, tracąc zaufanie trenera Rona Rothsteina i znów zostając przygwożdżonym do ławki.

Dopiero pod koniec sezonu dostał szansę i wykorzystał ją: wychodząc od pierwszej minuty w pięciu ostatnich spotkaniach sezonu, notował po 14 punktów, trafiając 55% rzutów z pola, w tym 4 z 8 oddanych trójek. Choć wydawało się, że w kolejnych rozgrywkach ma otwartą drogę do roli podstawowego silnego skrzydłowego, to skusiła go szansa gry dla mistrzów NBA, Detroit Pistons – ruch, który dał mu tytuł, ale też zredukował czas gry do wielkości błędu statystycznego.

Hastings kończył karierę w Denver Nuggets, gdzie przez dwa sezony znów siedział na ławce, choć jego rola była jednak trochę większa niż w Tłokach. Po ostatnim sezonie został nawet wybrany przez dziennikarzy piszących o NBA do All-Interview 2nd Team. Oczywiście najwięcej głosów zebrał Charles Barkley, ale sam fakt, że panel głosujących wyróżnił przedostatniego zawodnika ligowego średniaka świadczy o jego popularności.

Przejście na sportową emeryturę ogłosił dwa dni przed Michaelem Jordanem, czego oczywiście także nie pozostawił bez komentarza:

„Większość osób nie zauważyła, ze podczas pożegnalnej konferencji prasowej mikrofon Michaela na parę minut przestał działać. Akurat w tym czasie mówił, że nie widzi sensu w kontynuowaniu kariery, skoro nie może już rywalizować ze Scottem Hastingsem. Dalsza gra nie była już dla niego wyzwaniem.”

Aha, i winien Wam jeszcze ciąg dalszy beki „Inside the NBA” z partyzanckiego ciosu Hastingsa, który wyłapał leżący na parkiecie Charles Barkley:

PS: Tym razem, po przekopaniu bazy Newspapers.com, wykorzystałem artykuły publikowane w The Atlanta Constitution, Detroit Free Press, South Florida Sun Sentinel.

Postaw kawę
Otagowane , ,

Scott Hastings

Scott Hastings

Fun Fact: Choć ma średnią punktową z całej kariery wynoszącą jedyne 2.8 punktu – co jest piątym najgorszym wynikiem wśród koszykarzy NBA z minimum 550 meczami w lidze – to wszędzie gdzie grał, był jednym z najważniejszych zawodników – sercem drużyny bijącym zazwyczaj na końcu ławki. Na parkiecie pojawiał się rzadko – prędzej czy później, trafiał na podkoszowy tłok w rotacji i ustępował bardziej „seksownym” nazwiskom – ale gdy odchodził do kolejnej drużyny, lokalne gazety zawsze publikowały ckliwe pożegnania.

Ba – pod koniec kariery miał już taką renomę, że pisać o nim chciał nawet prestiżowy magazyn „Life”, w grudniu 1992 przydzielając ówczesnemu centrowi Nuggets obstawę w postaci dwóch fotografów i dziennikarza. Tekst ukazał się dwa miesiące później, pomiędzy kroniką dwunastoletniego związku księżnej Diany i księcia Karola, a dramatycznymi wspomnieniami osób, które dwadzieścia lat wcześniej przeżyły w dramatycznych okolicznościach katastrofę lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571.

„Jestem zaszczycony. To wspaniały hołd dla jedenastu lat mojej niewidzialności”

– komentował zainteresowanie „Life” nasz bohater.

Niedługo po publikacji został zaproszony do show Davida Lettermana, bo w tekście wspomniał dla żartu, że to jego marzenie. Cały segment w jednym z najsłynniejszych amerykańskich talk shows został poświęcony nabijaniu się z przyziemnej kariery Hastingsa – oczywiście prym w tym wiódł on sam, zadowolony, że może sprzedać szerokiej publiczności swoje najlepsze żarty, w tym jego popisowe (używał już tego dowcipu wcześniej przynajmniej raz):

„Gdziekolwiek jestem, wszyscy wymieniają mnie w jednym zdaniu z Larrym Birdem. Mówią: ten Scott Hastings to żaden Larry Bird”

Kim więc jest ten gość, który pojawił się u Lettermana i w „Life” mimo, że w lidze pełnej fruwających nad obręczami atletów, on głównie siedział na krzesełku?

Przede wszystkim jest niepoprawnym żartownisiem, ale też kimś, kto odkrył, że w NBA nie chodzi tylko o grę w koszykówkę.

Wiedział, że ma ważną pracę do wykonania, nawet jeśli nikt – nawet jego własny trener – nie patrzy nigdy na koniec ławki i nie zauważa ani zawodnika, ani wysiłku włożonego, żeby na ten koniec ławki się dostać i trzymać się go przez lata.

Dlatego gdy Hastings, który w latach 1989-1991 grał (tudzież: „grał”) w Detroit Pistons, został poproszony o udział w charytatywnym roaście Chucka Daly’ego, oznajmił na początku swojego wystąpienia, że przeprasza, ale musi zacząć od chwili prywaty, bo jest na sali ktoś, kogo zawsze chciał poznać. Po czym odwrócił się do Daly’ego i powiedział „Cześć Chuck, nazywam się Scott Hastings”.

Jako zawodnik Atlanty Hawks, podczas meczu wyjazdowego w Cleveland musiał skorzystać w przerwie z ubikacji. Gdy wyszedł, okazało się, że wszyscy już sobie poszli i zamknęli go w szatni:

„Najgorsze jest to, że gdy w końcu się wydostałem w połowie trzeciej kwarty, poszedłem przeprosić trenerów, a oni nawet nie zauważyli, że mnie nie było”.

Podoba sytuacja spotkała go w Detroit. Zespół po każdym meczu gromadził się w szatni, łapał za ręce i rytualnie wymieniał między sobą słowa wsparcia. Gdy pewnego razu Hastings spóźnił się kilkanaście sekund, okazało się, że już po wszystkim – nikt na niego nie poczekał.

Takie już jest życie dwunastego zawodnika.

I Scott Hastings był z tym pogodzony.

Pozostawał tylko jeden problem: nuda w trakcie meczów.

Gdy Scott Hastings podpisywał kontrakt ze świeżo upieczonymi mistrzami NBA, Detroit Pistons, miał marzenie: zastąpić w rotacji Ricka Mahorna, który przeniósł się do Philadelphii, grać solidne minuty w ważnych meczach i wreszcie zostać dostrzeżonym i docenionym. Aby pokazać, że ten jeden, jedyny raz nie żartuje, zaproponował Daly’emu, że stawi się na camp dla debiutantów i wolnych agentów, żeby jak najwcześniej zacząć poznawanie taktyki nowej drużyny. Chuck jednak nie docenił ani jego inicjatywy, ani jego solidnego pakietu koszykarskiego, na który składała się głównie twarda obrona i niezły rzut.

Scott przez dwa sezony w stanie Michigan grywał po cztery minuty w meczu, o ile w ogóle grywał, bo łącznie na 164 okazje, jego trener wystawił go na parkiet tylko 67 razy. Zdaniem Hastingsa, to naprawdę niewdzięczna rola:

„Nawet jeśli jesteś niepoprawnym optymistą, trudno jest siedzieć i patrzeć, jak ktoś wykonuje za ciebie twoją pracę i czuć, że jest się przydatnym”.

David Greenwood, gość, który został wybrany w drafcie zaraz po Magicu Johnsonie, także myślał przed sezonem 1989/90, że po podpisaniu kontraktu z Pistons może przejąć minuty po Ricku Mahornie. On jednak też znalazł się na końcu ławki, tuż obok Hastingsa.

Dwóch znających swoją wartość weteranów, którzy na jej potwierdzenie dostają często marne 30 sekund, gdy wynik jest już dawno rozstrzygnięty i nikt nie traktuje ich poważnie. „Tak właściwie, to płacą nam za drętwienie przez dwie godziny” – opisywał sytuację Hastings.

Dlatego właśnie Hastings i Greenwood bardzo się do siebie zbliżyli i założyli dwuosobowy klub komediowy. Za ich credo można uznać słowa Scotta z wywiadu dla Detroit Free Press:

„Wszystko, co robimy jest zwariowane. Robimy to, żeby samemu nie zwariować.”

Na długiej liście ich sposobów na walkę z nudą było m.in.:

  • Wyzwanie szybkościowe podczas 20-sekundowych timeoutów, w ramach którego próbowali klepnąć w tyłek całą drużynę i wrócić na swoje miejsca zanim zabrzmi syrena oznajmiająca koniec przerwy. Zadowoleni z siebie panowie przechwalali się, że zazwyczaj udaje im się zdążyć, o ile nie wdają się z kolegami w wymiany zdań dłuższe niż rzucenie „dobra robota”.
  • Namawianie kibiców, żeby kupowali im popcorn. Zazwyczaj potem chowali go pod krzesełko, choć Hastings pewnego razu stwierdził, że zaryzykuje i weźmie garstkę. Gdy wciąż jeszcze przeżuwał, trener nagle kazał mu wejść na boisku. Od tego czasu Scott i Dave uznali, że to przynosi szczęście, więc będą jeść popcorn w każdym meczu.
  • Wykrzykiwanie obelg w kierunku sędziów. Gdy arbitrowie spoglądali na nich, odwracali się w stronę widowni i dopytywali „Kto to powiedział?”
  • Wymyślanie układów tanecznych do piosenek puszczanych na rozgrzewkach.
  • Gryzienie ręcznika, które było konikiem Hastingsa. Robił to tak długo, aż materiał zaczynał się pruć i mógł wyciągnąć zębami nitkę: „Czasami po prostu zostawiałem ją w zębach i czekałem aż ktoś krzyknie ‚Hej, nitka Ci zwisa z ust'” Scott lubił też zdmuchiwać te nitki w kierunku widowni, albo na spoconych kolegów, do których się „fajnie” przylepiały.
  • Noszenie gumowych opasek na nadgarstkach, żeby – gdy robiło się szczególnie nudno – ten drugi mógł nagle ci ją naciągnąć i strzelić krzycząc „Pobudka!”.

Dziennikarze z Detroit opisując ich wygłupy podkreślali jednak, że tandem „ScottWood” największą część swojej energii zużywał na wspieranie swoich kolegów – to okrzykiem, to dobrym słowem, to dobrą radą, bo obydwaj znali się na koszu i mieli najlepsze miejsca w hali do obserwowania wydarzeń na boisku. Jak sam Scott i David wyjaśniali, kibicują najmocniej i najgłośniej jak potrafią, bo nie po to tracą cały rok na ławce, żeby nie wygrać mistrzostwa.

I to im się udało – zakończyli swój być może najtrudniejszy z czysto zawodowego punktu widzenia sezon z pierścieniami. Hastings zagrał w playoffach pięć meczów – w tym dwa w finałach (raz wszedł na trzy minuty, raz na jedną) – i zdobył 2 punkty. Greenwood również wystąpił pięć razy w postseason i trzykrotnie w finałach, w których uzbierał 3 ze swoich 5 punktów z fazy pucharowej.

Duet rozpadł się w sierpniu 1990 roku, gdy David podpisał kontrakt z San Antonio Spurs, zapewne mając już dość grzania ławy (w Teksasie jego czas gry wzrósł trzykrotnie). Scott został na jeszcze jedną posiadówkę i rozbudował swój komediowy klubik dla znudzonych „śmieciarzy”, do którego przyjął innego podstarzałego podkoszowca, kumpla jeszcze z czasów gry w Atlancie, Tree Rollinsa, oraz debiutantów – Lance’a Blanksa i Marka Hughesa (który, jak się miało okazać, nie doczekał się ani jednej minuty gry).

Czasem nawet sam los zapewniał im rozrywkę. 14 stycznia 1991 roku spodnie drogiego garnituru Chucka Daly’ego rozerwały się na tyłku. Choć trener Pistons w ogóle się tym nie przejął, Hastings i Rollins wymyślili sobie misję: podczas każdej przerwy na żądanie ustawiali się tak, żeby zasłaniać widok kamerzystom. W końcu Daly kazał Hughesowi skoczyć do hotelu po drugiej stronie ulicy i przynieść mu nowe spodnie. „Trudno sobie wyobrazić lepszy wieczór” – kontemplował Hastings.

Oczywiście kibice uwielbiali Scotta. Zbierał zawsze ogromne brawa, gdy wchodził na boisko, ba, nawet koledzy z zespołu krzyczeli czasem z ławki, żeby podać mu piłkę. Od czasu do czasu mógł wtedy zrobić tak:

W krótkiej rozmowie telefonicznej z Mitchem Albomem z Detroit Free Press, Hastings zdobył się na całkiem poważną refleksję na temat swojej roli:

„Osobiście uważam, że bycie dwunastym zawodnikiem jest wartościowe. Ostatni zawodnik może zepsuć atmosferę w zespole równie łatwo, jak gwiazda. Gdybym był generalnym menadżerem, chciałbym mieć pewność, że dwunasty zawodnik nie ma złego podejścia. Zawsze czułem, że skoro dostaję pieniądze, to jestem drużynie coś winny – chociażby ciężką pracę na treningach i kibicowanie pierwszemu składowi.”

Po czym już bardziej w swoim stylu dodaje:

„Nigdy nie życzyłem innym kłopotów z faulami, bo moim największym lękiem było, że gdy trzeba będzie wystawić kogoś na pozycji power forwarda, to zamiast mnie sięgną najpierw po Vinnie’ego Johnsona [niewysokiego obrońcę – przyp. red].

Już po zakończeniu kariery zawodniczej – i bardzo gładkiego przejścia do kariery dziennikarskiej – sam siebie okrzyknął „Królem Garbage Time Wszech Czasów” i obiecywał stworzenie Hall Of Fame dla siebie i innych grzejących ławę kolegów.

„Dlaczego nie? W NBA jest więcej gości grających śmieciowe minuty, niż grających jak Michael Jordan.”

Amen.

I dlatego właśnie niniejszym ogłaszam Tydzień Scotta Hastingsa na blogu.

W najbliższych dniach opublikuję jeszcze parę tekstów nawiązujących w ten, czy inny sposób do człowieka, który był zbyt dobry, żeby nie grać w NBA, zbyt pospolicie utalentowany, żeby w tej lidze się wybić i, jak sam powiedział, zbyt dziwaczny, żeby się przy tym dobrze nie bawić.

PS: Przy pisaniu tego tekstu korzystałem głównie z bazy Newspapers.com, stąd w tak wielu przypadkach nie linkuję do źródeł, bo dostęp do skanów artykułów jest płatny. Gazety, na których się opierałem, to przede wszystkim Detroit Free Press, a także The Sacramento Bee i Miami Herald.

Postaw kawę
Otagowane , ,

Kevin Pritchard

Kevin Pritchard

Fun Fact: Bum, i tym sposobem na blogu można zobaczyć wszystkie trzy istniejące karty Kevina Pritcharda jako zawodnika NBA (pomijam karty w koszulce uniwersyteckiej i wszelkie warianty językowe Upper Decków lub ich wersję ze znaczkiem „Player’s Club”). Skoro ma trzy karty, to czemu jest to czwarty post jemu poświęcony? A to dlatego, że jest jednym z dwóch (dotychczas wyłapanych) dubli na blogu.

Z grubsza o Pritchardzie wie się tyle, co o statystycznym polskim dzieciaku jarającym się NBA w latach dziewięćdziesiątych – że nosił czapkę z daszkiem z logo zespołu NBA. Wszystko przez to, że dwie z trzech jego kart pokazują to samo zdjęcie, tuż po podpisaniu kontraktu z Vancouver Grizzlies – w garniturze i z lokalnym merchem.

Kevin Pritchard

Szkoda, że producenci kart nie wykorzystali zdjęcia z początku prezentacji pierwszego w historii zawodnika Miśków – gdy wychodził z krzaków.

Nie jestem w stanie dodać dużo więcej do tego, co już napisałem o Pritchardzie – na przykład tutaj – ale udało mi się coś tam jeszcze doczytać.

Przede wszystkim dowiedziałem się, jak doszło do tego niespodziewanego zakontraktowania 28-letniego Kevina w Kanadzie. Otóż wpadł on w oko skautów Grizzlies podczas przedsezonowego campu Miami Heat w październiku 1994. Podobno grał jak drugi najlepszy point guard w drużynie, ale florydzki team nie zaproponował mu kontraktu. Zamiast tego Pritchard – który na tamtym etapie miał już za sobą epizody w Warriors, Celtics, Sixers, lidze hiszpańskiej i lidze włoskiej – zakotwiczył w CBA, w drużynie Quad City Thunder.

Tam został wybrany do pierwszej piątki ligi i zaliczał średnio 15.8 punktu oraz 7.7 asysty. Dyrektor scoutingu w Grizzlies, Larry Riley, wspominał swoją rozmowę z szefem trenerów CBA, Mauro Panaggio, który podobno powiedział, że gdyby miał zacząć budować nową drużynę od jednego zawodnika z CBA, to wybrałby właśnie Pritcharda.

Jak powiedział, tak generalny menadżer Vancouver, Stu Jackson, zrobił.

Przy czym ten dość zaskakujący ruch został sprowokowany przez Heat. Klub z Miami ściągnął Kevina pod koniec sezonu 1994/95 i trenerzy byli zadowoleni z tego, co pokazał w 14 meczach (grywał w nich po 11 minut i rzucał po 3 punkty), ale znów nie zaoferowali mu kontraktu, bo wtedy musieliby go wystawić w expansion drafcie, a zależało im, żeby jedynym niechronionym aktywem była niechciana umowa Johna Salleya. Po cichu liczyli, że potem po raz kolejny zaoferują mu miejsce w składzie, ale Grizzlies postanowili wykorzystać okazję i przechwycić rozgrywającego, którego upatrzyli sobie już rok wcześniej.

Cała kariera Pritcharda w Vancouver trwała raptem pół treningu. Już na pierwszej sesji złapał kontuzję pachwiny, przegapił cały preseason i został wysłany do Orlando przed rozpoczęciem rozgrywek. Dwa mecze w Bullets i jeden sezon w Bayerze Leverkusen później, był już na zawodniczej emeryturze.

Reasumując, na zawodowstwie nie liznął nawet prestiżu jaki stał się jego udziałem, gdy w 1988 roku był podstawowym rozgrywającym mistrzów NCAA, drużyny Kansas, której gwiazdą był wówczas Danny Manning. Z ciekawostek – jednym z jego kolegów z uniwersyteckiego skład był ojciec Lauriego Markkanena, Pekka, znany z tego, że był dryblasem, który – podobnie jak Hakeem Olajuwon – wykorzystywał na parkiecie zwinność nabytą w roli bramkarza piłkarskiego.

Ojciec Pritcharda, Steven, był prężnie działającym impresario, który oprócz organizowania festiwali i koncertów chełpił się także, że załatwił pierwszą płatną pracę amerykańskiej gwieździe familijnych sitcomów, Roseanne Barr, i był promotorem zespołu muzycznego Kansas.

Jedyne co mu się nie udało, to rozbujać kariery zespołu swojego syna, o którym wiem tylko tyle, co w artykule Sport’s Illustrated powiedział sam Steven: że byli muzycznym odpowiednikiem znanych standuperów, Rodneya Dangerfielda i Billa Cosby’ego, co próbował uzasadnić tym, iż zespół Kevina potrafi robić show bez pomocy świateł i pirotechniki (miejmy nadzieję, że to jedyne co ich łączyło z modus operandi Cosby’ego). Cóż, gdyby późniejsi pracownicy Vancouver Grizzlies byli pod koniec lat 80. na jakimś koncercie kapeli Kevina Pritcharda, to pewnie w 1995 roku od razu zakontraktowali by ich także do grania hymnów przed meczami.

Tyle.

Niniejszym ogłaszam, że do śmierci, podatków, klątwy Clippers i kolejnego sequelu „Szybkich i wściekłych” na liście rzeczy pewnych dołącza brak kolejnego posta o Kevinie Pritchardzie na tym blogu.

Dzięki Kevin, w tych stronach zawsze będziesz legendą.

Otagowane ,

Gheorghe Muresan

Gheorghe Muresan

Fun Fact: Przesuń się wspólna karto Gheorghe Muresana i Shawna Bradleya – oto nowy król bliskich spotkań baaaardzo wysokiego stopnia: Ghita grający jeden na jednego z Manute’em Bolem:

Oczywiście ten pojedynek nie mógł się skończyć inaczej: młody Muresan prezentuje swoją podkoszową dominację, ale Bol i tak zalicza blok. Panowie byli kolegami z drużyny tylko przez kilka dni w lutym 1994 (Gheorge rozgrywał właśnie sezon debiutancki, a Manute – bezrobotny po zwolnieniu przez Heat – podpisał 10-dniową umowę). Niestety nie spędzili ani jednej wspólnej minuty na boisku. Szansa była podczas pogromu (98:128) w Miami, ale Wes Unseld wstawił Bola za Muresana (podobnie zresztą jak parę dni później, w przegranym starciu z Bucks) pozbawiając nas widoku, na którego okazję dziennikarze mieli już nawet gotową ksywkę: „Pomniki Waszyngtona”. Na szczęście udało się odgrzebać i zachować dla potomności na YouTube powyższe starcie.

Druga przygoda Bola z Bullets (to w stolicy USA spędził pierwsze trzy sezony) trwała tylko dwa mecze. Kolejny 10-dniowy kontrakt podpisał z innym zespołem, w którym w przeszłości grał przez trzy lata – 76ers. Niestety ofertę dostał, bo kontuzjowany był Shawn Bradley, więc nie tylko nie mogliśmy zobaczyć ich razem na parkiecie albo chociaż na rozgrzewce – nikt im nie wymyślił nawet ksywki (choć biorąc pod uwagę, że czasami wzrost Manute’a podawano jako równy bradleyowym siedmiu stopom i sześciu calom, czyli o cal mniej niż zazwyczaj, to ja bym poszedł w Philadelphia 7’6″ers).

To był schyłek kariery „Ludzkiego ołówka”, za to Muresan (którego pierwsze słowa jako zawodnika NBA wypowiedziane po angielsku brzmiały „I love this game”) miał przed sobą udaną, choć skróconą przez kontuzje karierę. Ba – Wilt Chamberlain w wydanej w 1997 roku książce twierdził nawet, że Rumun jest lepszy niż Shaquille O’Neal (a konkretniej: byłby lepszy, gdyby oddawał tyle samo rzutów i sędziowie pozwalali mu na tyle samo, co pozwalali Shaqowi). Nie był lepszy niż O’Neal, ale na pewno przysparzał mu sporo problemów na boisku (sam O’Neal powiedział kiedyś, że Ghita i Bryant Reeves to dwaj goście, z którymi zawsze się męczył).

No i lepiej pachniał.

Otagowane , ,