Don MacLean

Don MacLean

Fun Fact: Don MacLean przez jeden sezon był najlepszym strzelcem wśród białych zawodników NBA, a potem kontuzje zredukowały jego karierę do serii epizodów w kilku różnych drużynach. Skrzydłowy Washington Bullets dostał wówczas nagrodę Most Improved Player, ale kolejne rozgrywki – 1994/95 – zaczęły się od transferu Chrisa Webbera, a ponieważ w składzie był też wybrany w drafcie Juwan Howard, to było wiadomo, że rola Dona zostanie zredukowana. Mimo tego, wszyscy się spodziewali, że trzecioroczniak będzie ważnym elementem stołecznego frontcourtu przyszłości. Sezon zaczął w pierwszej piątce, rzucając ponad 14 punktów w każdym spotkaniu.

W grudniu MacLean przyznał się jednak klubowemu lekarzowi, że od półtora roku bierze leki przeciwbólowe i obawia się, że mógł uszkodzić sobie nerki lub wątrobę. Dostał polecenie natychmiastowego odstawienia proszków, przez co ból kolana zrobił się tak nieznośny, że musiał przerwać grę. MacLean zaczął rehabilitację i przyjmowanie leków przeciwzapalnych, tym razem przepisanych przez sztab medyczny.

Lekarze ustalili datę powrotu do gry na 9 stycznia.

Chwilę wcześniej, 31 grudnia, Don i jego dziewczyna poszli do knajpy.

Tam przyczepił się do nich młody mężczyzna, który zaczął obrażać towarzyszkę MacLeana. Został wyproszony, ale gdy para opuściła lokal, agresywny 23-latek wciąż tam był. Wtedy też doszło do rękoczynów. Koszykarz publicznie nie zdradzał szczegółów zajścia, ale podobno władzom klubu powiedział, że unikał bójki do momentu, w którym jego dziewczyna została uderzona. MacLean wymierzył cios w twarz natręta – niestety tak niefortunnie, że złamał kciuk.

Data powrotu do gry przesunęła się nagle o dwa miesiące.

Do gry wrócił ostatecznie 28 lutego, ale postępy robione przez Juwana Howarda zepchnęły go na ławkę. Bullets przed kolejnym sezonem oddali go do Denver Nuggets za Roberta Packa i reszta jest mało ciekawą historią (no, może z wyjątkiem tego momentu, gdy Don został pierwszym koszykarzem NBA zawieszonym za doping).

Jeśli jednak myślicie, że to właśnie Don MacLean miał najgorszego Sylwestra 1994, to przypominam, że tego samego dnia, w którym koszykarz Bullets złamał kciuk na twarzy jakiegoś gościa, Anthony Avent został czterokrotnie pchnięty nożem we własnym domu przez osobę, z którą się przyjaźnił. Nie chciał zdradzić jej tożsamości, dlatego policji zeznał, że zaatakowało go trzech przypadkowych mężczyzn.

Żeby było zabawniej, także w Sylwestra 1994, podczas eventu zorganizowanego przez stację radiową z Dallas, Jason Kidd rzekomo uderzył fana, który poprosił go o wspólne zdjęcie (to wersja poszkodowanego, koszykarz zaprzeczył, że doszło do rękoczynów – niestety nie jestem w stanie zalinkować tekstu, ale przeczytałem o tym w The Sacramento Bee z 8 stycznia 1995).

A żeby już w ogóle można było boki zrywać, to przecież trzy dni wcześniej, w barową bójkę wdał się Oliver Miller.

Wyobraźcie sobie co w Nowy Rok musiał czuć David Stern, gdy dowiedział się, że czterej młodzi gracze z przechodzącej kryzys tożsamości pod nieobecność Michaela Jordana ligi, niemal w tym samym czasie wzięli udział w jakiejś burdzie.

Choć w sumie nawet nie trzeba sobie tego wyobrażać – po to wynaleziono słowo „clusterfuck” i poniższą scenę:

Otagowane

Anthony Avent

Anthony Avent error card

Fun Fact: Anthony Avent mnie nabrał.

Gdy pisałem o nim dawno temu, wspomniałem o tym, że w czasach gry dla Orlando Magic został zaatakowany na ulicy przez trzech napastników, z których jeden zranił go nożem. Zdarzenie miało miejsce w Sylwestra 1994 i nie zalinkowałem wtedy źródła, ale zakładam, że musiał to być jakiś artykuł napisany między Nowym Rokiem a 5 stycznia, kiedy to Avent wyznał, w rozmowie z prezydentem klubu z Florydy, Bobem Vanderweide, że zmyślił całą tę historię o trzech agresywnych białych mężczyznach, którzy rozpoznali go, zdenerwowali się, że ich zignorował i w czasie kłótni wyciągnęli nóż (później podkreślał, że w żadnym miejscu zeznania nie sugerował, że atak miał podłoże rasowe).

Powód? Tak naprawdę za rany przedramienia, nadgarstka i dwóch palców, które wymagały założenia 22 szwów, odpowiedzialny jest znajomy Aventa, który zaatakował go nożem w domu koszykarza. Lub: „znajoma” i „zaatakowała” – Anthony twardo odmawiał zidentyfikowania osoby, która czterokrotnie pchnęła go nożem, nie zdradzając także jej płci. Choć Anthony’ego przyłapano na złożeniu fałszywych zeznań, policja nie postawiła mu z tego powodu żadnych zarzutów, a sprawę po prostu umorzono. Także klub machnął ręką, słusznie wnioskując, że obciach jaki sobie zafundował jest wystarczającą karą.

Anthony Avent nabrał policję, nabrał mnie, a ja nabrałem Was. A konkretnie to firma Topps nabrała nas wszystkich – ten gość na karcie powyżej to nie Avent, tylko Blue Edwards. Cóż, takie błędy się zdarzają, co chyba można podciągnąć pod morał tego wpisu.

A na koniec 16 punktów Anthony’ego, które wydarzyły się naprawdę:

I w sumie to jeszcze chyba wszyscy zasługujemy na autentyczne zdjęcie Anthony’ego Aventa na karcie koszykarskiej:

Anthony Avent
Otagowane

Oliver Miller

Oliver Miller

Fun Fact: Wiem, że zupełnie niedawno „The Really Big O” pojawił się na tym blogu, ale wiecie jak jest – kochanego ciałka nigdy za wiele.

Dziś Oliver J. Miller zabierze nas do baru nieopodal portu lotniczego Detroit.

Jest noc, 28 grudnia 1994 roku. Miller wchodzi do knajpy w towarzystwie kolegi. Właśnie przyleciał prywatnym samolotem Pistons z Nowego Jorku, gdzie jego zespół pojedynkował się z Knicks, a on w 32 minuty zaliczył 12 punktów, 7 zbiórek, 3 bloki i 2 przechwyty.

To był dopiero jego trzeci mecz po kontuzji prawej dłoni.

20 listopada, w starciu przeciwko Blazers, uderzył nią w obręcz i doznał pęknięcia jednej z kości. Zagrał jeszcze w kolejnych 8 meczach, ale ból stał się na tyle nieznośny, że do akcji wkroczył sztab medyczny i wsadził łapkę w gips.

Pięć dni przed wizytą w barze, Oliver dostał jednak zielone światło na powrót do gry.

Niestety już dwa dni później, znów był u klubowego lekarza, z tą samą dłonią i tym razem konieczna okazała się operacja, umieszczenie w ręce drutu i ponad miesiąc przerwy w grze.

Sprawy się komplikują, gdy próbujemy dojść jak doszło do ponownego złamania.

Otóż Oliver przyznał się, że we wspomnianym barze miał scysję z pijanym klientem, który trzykrotnie rzucił w stronę koszykarza rasistowskie obelgi i zamachnął się jako pierwszy. Oliver wyprowadził wtedy cios, żeby „wyjaśnić” sytuację i trafił. Ale zarzeka się, że uderzył gościa zdrową, lewą ręką, a nie prawą, którą trzeba było chwilę później operować.

To co się stało z tą prawą dłonią? Miller twierdzi, że potknął się w domu o kabel od telefonu i uszkodził ją ratując się przed upadkiem…

Gdybym pisał tu po angielsku, to skomentowałbym tę urzekającą historię takim oto wymyślonym na poczekaniu sucharem:

Who did Oliver Miller call after he tripped over a phone cord and broke his arm? I don’t know, but I call bullshit.

Trudno ocenić jak wiarygodnie brzmiała wtedy ta opowieść, ale w tamtych czasach na słowie Olivera mogła w zasadzie polegać tylko obsługa fast foodów. Sama za siebie mówi decyzja Detroit Pistons, którzy rok po zaoferowaniu Millerowi czteroletniego kontraktu wystawili go w expansion drafcie.

Ja sam nie wiem, czy mu wierzę.

A Wy?

A co do prawej dłoni Olivera, to doszła do siebie dość szybko, jeszcze w styczniu. W marcu zdobyła nawet zwycięskie punkty w meczu z Bostonem.

Otagowane

Jud Buechler

Jud Buechler

Fun Fact: To bardzo dziwne, że przez tyle lat funkcjonowania bloga nie nawiązałem do mojego ulubionego osiągnięcia statystycznego, czyli „tryliona”, tudzież „biliona” (angielska nazwa to „trillion” czyli niby po polsku „trylion”, ale tak naprawdę w USA „trillion” to jedynka i dwanaście zer, co my nazywamy bilionem).

Czym jest trylion?

Koszykarz osiąga go, gdy wychodzi na boisko, ale nie pozostawia po sobie żadnego śladu w protokole meczowym. Czyli na przykład gra 1 minutę, ma 0 punktów, 0 zbiórek, 0 asyst, 0 przechwytów, 0 bloków, 0 strat, 0 fauli, 0 oddanych rzutów wolnych, 0 oddanych rzutów za trzy, 0 oddanych rzutów z gry. Jedynka, dwanaście zer, trylion. Tudzież bilion.

Postanowiłem sprawdzić, kto jest rekordzistą wszech czasów pod względem zaliczonych trylionów. Skorzystałem, jak zawsze, z bazy Basketball Reference i uwzględniłem nie tylko sezon zasadniczy, ale także playoffy.

Tak jest, jak się już domyślacie, najbogatsza w tryliony była kariera Juda Buechlera.

Oto pierwsza piątka trylionerów wraz z liczbą meczów zakończonych z zerowym kontem:

Jud Buechler – 66
Steve Novak – 65
Mario West – 60
James Jones – 56
Darvin Ham – 53

(Na miejscu szóstym jest Garrett Temple, najwyżej notowany wśród wciąż aktywnych koszykarzy – do zrównania się z Hamem, brakuje mu siedmiu meczów z trylionem.)

Gdyby zsumować minuty z tych wszystkich meczów, które Buechler kończył jako statystyczny prawiczek (żeby się nie rozdrabniać zaokrąglamy w górę od 30 sekund), to można powiedzieć, że „zarobił” w nich 109 trylionów tudzież bilionów.

Mam nawet pełne highlighty Buechlera z tych prawie dwóch godzin. Wystarczy sobie obejrzeć dwa razy poniższe wideo:

Scott Hastings Fact: Zgadnijcie kto wymyślił tryliona

To był tylko jeden z jego z wielu żartów na swój temat, ale być może najbardziej trafiony, bo idealnie podsumowywał boiskową rolę bohatera Tygodnia Scotta Hastingsa. Zaiste bardzo często zostawało mu granie nic nie znaczących minut, gdy intensywność pojedynku spadała tak bardzo, że nawet nie było okazji kogoś sfaulować.

„Byłem królem dwóch i trzech trylionów” – wspominał już na koszykarskiej emeryturze Scott, wywołany do odpowiedzi przez Sports Illustrated.

Ten akapit z końca linkowanego tekstu uświadomił mi także, że niektórzy luźno podchodzili do definicji tego, co jest koszykarskim zerem, pomijając np. faule lub straty.

Wspomniane w tekście 11 trylionów Tima Perry’ego czy 14 trylionów Tree Rollinsa tak naprawdę nie miały miejsca. W tym konkretnym meczu Sixers, o którym czytamy w SI, autor najsmutniejszego wsadu w historii Slam Dunk Contest miał tak naprawdę jedną stratę, a więc uniknął dwunastu zer. Co do Rollinsa, to nawet nie wiem o jakim meczu mowa i choć Tree zaliczył w karierze co najmniej tryliona aż 34 razy, to żaden z nich nie był czternastokrotny. Tylko raz zagrał dokładnie 14 minut bez punktów i zbiórek, ale w tamtym spotkaniu – w którym zresztą w roli jego kolegi z drużyny wystąpił nie kto inny, jak Scott Hastings (wykręcając 6/3 w 9 minut) – Rollins miał 5 fauli, 1 blok i 1 przechwyt.

Ale spokojnie, Tree i tak ma jedno z lepszych miejsc w klubie trylionerów (treelionerów, hehe), bo jest w gronie 26 zawodników, którzy mieli zerowe konto mimo rozegrania dwucyfrowej liczby minut.

Rekord to 12 trylionów w jednym meczu, który dzieli trzech zawodników: Kenny Walker, Damon Jones i Rashad Vaughn.

Trudno wskazać, kto jest rekordzistą absolutnym, bo nie znamy co do sekundy czasu gry Walkera (w box score’ach z tamtych czasów dostawaliśmy zaokrąglone wartości, czyli jego 12 minut przeciwko Hawks oznacza zapewne przedział 11:30-12:29). Jest jednak spora szansa, że jest nim Vaughn, który był ledwie 6 sekund od 13 trylionów. MVP jest jednak zdecydowanie Damon Jones, który swoje niewidzialne 12 minut (a konkretnie 11:56) rozegrał w meczu finałów NBA.

Wracając do Scotta Hastingsa, przez którego uniwersum podróżujemy dziś po raz ostatni (przynajmniej na razie), to choć obwołanie się królem tryliona brzmi jak jedna z tych rzeczy, które wymyślił sobie nudząc się na ławce, to obstawiam, że naprawdę wiedział jak często zdarzało mu się zdziałać na parkiecie „tyle co Elvisowi lub jakiemuś innemu truposzowi” (jego słowa).

Choć dzisiaj Scott zajmuje jedenaste miejsce w trylionowej tabeli wszech czasów, to właśnie on był jej liderem na początku lat 90. Wysunął się na prowadzenie w trakcie rozgrywek 1990/91 (wyprzedził innego tytana, Grega Kite’a) i był rekordzistą prawie do końca kariery w 1993 roku.

I tak właśnie natrafiamy na największą rywalizację w historii NBA, o której nikt nie wie – zapewne dlatego, że nigdy nie było boiskowej rywalizacji o mniejszym znaczeniu.

Otóż Hastings w swoim ostatnim sezonie, 1992/93, toczył zażartą walkę o palmę pierwszeństwa w wymyślonej przez siebie kategorii z nikim innym, jak kolegą po bardzo białym fachu, Edem Nealym, dla którego rozgrywki 1992/93 także były ostatnimi w NBA.

Ed w tamtym sezonie był trylionerem sześć razy, a Scott jedynie trzykrotnie. Końcowy wynik: 40 meczów z zerowym dorobkiem w karierze dla Hastingsa i 42 dla Nealy’ego.

I to by było na tyle. Kończę Tydzień Scotta Hastingsa bogatszy o nowego ulubionego zawodnika. Mam nadzieję, że Wy też.

Postaw kawę
Otagowane , ,

Ed Nealy

Ed Nealy

Fun Fact: Gdybym miał wymyślić od zera koszykarza, który nazywa się Ed Nealy, wyglądałby dokładnie jak Ed Nealy, czyli byłby bardzo biały, bardzo niekontrowersyjnie uczesany i posiadający budowę ciała, którą porównywano albo do kartonu płatków śniadaniowych (Bob Ford z „The Philadelphia Inquirer”) albo (to już Sam Smith w „Jordan Rules”) do beczki (jedyną rozbieżnością byłoby to, że wyobrażałbym sobie go bardziej jako mierzącego 210 centymetrów środkowego, niż nieco ponad dwumetrowego silnego skrzydłowego).

I miałby dokładnie taki sam przebieg kariery.

Po solidnych czterech latach na uniwersytecie zostaje wybrany z odległym numerem draftu (to jedyna część, którą bym zmienił, bo w jego czasach tacy Edowie Nealy byli gwiazdami NCAA i potem szli w pierwszej dziesiątce draftu, ale może właśnie przez brak tych 10 centymetrów Nealy nie był numerem 6 tylko numerem 166).

Szybko rozgaszcza się w roli rezerwowego, który przez większość kariery będzie trzecią opcją na swojej pozycji, oferując solidną, ale absolutnie wyruganą z jakichkolwiek objawów spektakularności podkoszową obecność.

Skacze po drużynach przeplatając swoją karierę postojami w CBA. W którymś momencie zostaje graczem końca ławki w drużynie walczącej o najwyższe laury i ulubieńcem kibiców, a dziennikarze piszą o nim z czułością, że „każda drużyna powinna mieć kogoś takiego, naprawdę. Bo Ed Nealy jest naprawdę w porządku, poza tym, że jest trochę za niski, wolny, nie umie rzucać i nie jest zbyt utalentowany” (to akurat napisał w lutym 1990 felietonista Gene Seymour, choć ten komentarz o braku rzutu już dwa lata później się zdezaktualizował, gdy Nealy trafił 20 razy za trzy w jednym sezonie).

Na emeryturę przechodzi po 11 latach, ze średnimi z NBA wynoszącymi 2.7 punktu i 3.3 zbiórki oraz tytułem mistrzowskim przy swoim nazwisku, mimo, że nie zagrał ani jednego meczu w playoffowej kampanii swojej drużyny.

I choć w szerokiej perspektywie jego dokonania przemykają niezauważone, to Ed Nealy miał momenty.

Jak wspomniałem – trudno mówić o nim, jako o mistrzu NBA – w sezonie 1992/93 pojawił się na parkiecie w koszulce Bulls tylko 10 razy (trafił do Chicago przed trade deadline). Bulls oddali wtedy za niego drugorundowy pick, bo Phil Jackson był jego wielkim fanem.

Co prawda nie załapał się do playoffowej dwunastki, ale na bycie członkiem tamtej mistrzowskiej drużyny zapracował sobie wcześniej – w sezonie 1989/90.

Co ciekawe (no dobra, może i niezbyt ciekawe, w końcu to tekst o Edzie Nealym, ale warte wspomnienia…), wtedy też był już znany w Chicago, bo był graczem Bulls między 27 października i 14 grudnia 1988 roku. Wówczas został oddany do Phoenix za Craiga Hodgesa, ale już niecały rok później Jerry Krause ściągnął go z powrotem, także w cenie drugorundowego picku.

I to była naprawdę dobra decyzja, bo playoffy 1990 rozgrywane w barwach Bulls, były najjaśniejszym punktem kariery Nealy’ego.

W wyniku problemów ze zdrowiem Billa Cartwrighta i śmierci ojca Scottie’ego Pippena, w trakcie ostatniego niemistrzowskiego postseason ery Jordana (nie liczę 1995 roku), Jax musiał szukać wsparcia w dalszych rejonach ławki i Ed był jednym z tych gości, którym mógł zaufać.

W czwartym meczu drugiej rundy z Sixers, zdobył 9 punktów i zebrał 9 piłek dodatkowo twardo kryjąc i frustrując Charlesa Barkleya. Wypadł tak dobrze, że został poproszony o udzielenie pomeczowego wywiadu u boku Michaela Jordana (który rzucił wtedy 45 punktów) i został okrzyknięty graczem meczu przez stację CBS. Jego praca pod koszami przyczyniła się do zwycięstwa wyjazdowego i objęcia prowadzenia 3-1.

W półfinałach przeciwko Detroit Pistons, w trzecim starciu, które zakończyło się „kontaktowym” zwycięstwem Byków, zagrał 22 minuty i zdobył 8 punktów, a Phil Jackson nazwał go po meczu swoim „ulubionym zawodnikiem, najmądrzejszym graczem w całej drużynie”.

Mecz wcześniej zapracował też na sympatię Horace’a Granta i Stacey Kinga, bo choć we trójkę faulowali Jamesa Edwardsa, to z liścia dostał tylko Nealy.

W całej kampanii 1990, która zakończyła się dla Byków porażką z Tłokami, rozegrał 15 spotkań i spędzał na parkiecie średnio 15 minut. Zasłużył nawet na szacunek Jordana, który uważał, że Ed jest jedynym kolegą z zespołu potrafiącym stawiać dobre zasłony.

Ale gdy przyszło do negocjacji nowego kontraktu, Nealy nie był specjalnie sentymentalny – Bulls oferowali mu 400 tysięcy dolarów rocznie i dwuletnią umowę, ale Ed powiedział, że chce zarabiać 700 tysięcy dolarów rocznie i mieć kontrakt na trzy lata. Byki go wyśmiały, ale on nie blefował – wymarzoną umowę otrzymał od Phoenix Suns, czyli swojego poprzedniego klubu, prowadzonego przez Cottona Fitzsimmonsa, który był jego pierwszym trenerem w NBA, gdy w 1982 roku trafił do Kansas City Kings i jako rookie rozegrał najlepszy sezon w karierze (61 meczów w pierwszej piątce, 4.4 PPG, 5.9 RPG).

Zauważyliście trend, że każdy kto się pozbywa Eda, chce go potem z powrotem? Istotę jego uroku najlepiej wyartykułował Sam Smith w „Jordan Rules”:

[Nealy] jest koszykarskim odpowiednikiem podwinięcia rękawów, naplucia na dłonie i wzięcia się do roboty.

Scott Hastings Fact: Co Ed Nealy ma wspólnego ze Scottem Hastingsem?

To proste: obydwaj byli bardzo białymi ludźmi o ograniczonym repertuarze koszykarskim, sprowadzającym się do harowania na treningach i bycia boiskowym twardzielem, o ile oczywiście akurat byli na boisku, a nie – jak zazwyczaj – na ławce.

Dlatego, gdy w 1990 roku Bulls, z Nealym w składzie, bili się o finał z Pistons, z Hastingsem w składzie, bohaterowi Tygodnia Scotta Hastingsa nie umknęło to podobieństwo. Tuż przed początkiem pojedynku ogłosił, że razem z Edem zamierzają zorganizować własny camp koszykarski, gdzie podzielą się z ogółem swoimi unikatowymi umiejętnościami:

„Zamiast szybkiego ataku, będziemy uczyć wolnego ataku – pięciu gości będzie próbowało jak najwolniej przebiec długość boiska. Inne rzeczy, które będziemy trenować to rzut z wyskoku bez odrywania stóp z parkietu, nauka zagrania ‚screen-and-screen-and-screen-some-more’, rzucanie się na parkiet, obijanie sobie bioder, wsady z krzesełka, noszenie toreb i przeprowadzka całej rodziny w 24 godziny.”

Nikt tak poetycko nie ujmował istoty bycia drewnianym wyrobnikiem w NBA, jak Scott.

Otagowane , ,

Dennis Rodman

Fun Fact: Trudno nazwać Dennisa Rodmana człowiekiem wielu talentów, zwłaszcza, jak się oglądało jego próby przejścia do innej branży, takie jak „Ryzykanci” i „Simon Sez”. Na boisku dość szybko też wybrał sobie specjalizację, dlatego znamy go praktycznie tylko i wyłącznie jako zbierającego piłki.

A jednak Robak miał przynajmniej jeden ukryty talent.

Jeśli wierzyć dziennikarzowi Detroit Free Press, Mitchowi Albomowi, który wiosną 1991 roku w Atlancie siedział w tym samym barze co gracze Pistons po meczu z Hawks, Rodman wymiata na automacie do gry w koszykówkę.

Tamtego wieczora spędził przy nim większość czasu, otoczony tłumkiem gapiów ochającym i achającym gdy Dennis umieszczał kolejne piłeczki w obręczy. Jak dobry w to był? W pewnym momencie zaproponował Albomowi zakład: jeśli wyzwie na pojedynek trzy osoby i w pojedynkę będzie miał lepszy wynik niż cała trójka łącznie, dziennikarz napisze coś o nim na łamach Detroit Free Press. Albom relacjonował ten moment następująco:

„Niech będzie” – mówię. „Ale co mam napisać?”

„Eeeee… napisz, że powinienem mieć własny program telewizyjny. Z udziałem dzieci.”

„Umowa stoi”, potwierdzam, ale tak naprawdę myślę „CO?”

W szranki z Robakiem stanęli ostatecznie kamerzysta z Detroit, inny dziennikarz sportowy oraz grzejący ławę w Tłokach podkoszowiec, Mark Hughes. Pierwszy z nich rzucił 24 punkty, drugi – 22, a ostatni – 68. Odpowiedź Rodmana? 152 punkty.

I dlatego właśnie ostatnia część artykułu Alboma zaczyna się tak:

Scott Hastings Fact: W której części uniwersum Scotta Hastingsa rozegrała się opisana powyżej sytuacja? Otóż tytułowy bohater Tygodnia Scotta Hastingsa jest współwłaścicielem baru, w którym Dennis Rodman dominował na automacie.

Hastings założył bar „Jocks & Jills” w 1986 roku razem z ówczesnymi kolegami z drużyny Jastrzębi – Dokiem Riversem, Randym Wittmanem i Johnem Battle – oraz słynnym reporterem Craigiem Sagerem. Choć już dwa lata później wyprowadził się ze stanu Georgia, to swój biznes zostawił w dobrych rękach.

Gdy Mitch Albom pisał swój tekst o wieczorze w „Jocks & Jills”, Hastings był już zawodnikiem Pistons, a lokal miał na koncie dwa kolejne tytuły sportowej knajpy roku w Atlancie. Jego wyjątkowość – oprócz podobno najzimniejszego piwa, najlepszych skrzydełek i najlepszych burgerów oraz imponującego zestawu telewizorów – płynęła także z faktu, że, jak pisze Albom:

Był to na pewno jedyny bar na świecie z więcej niż jednym zdjęciem Scotta Hastingsa wiszącym na ścianie. Jest ich tu co najmniej tuzin: Hastings rzucający z wyskoku jako Jastrząb z Atlanty, Hastings w stroju Miami Heat, Hastings jako Tłok, Hastings grający w golfa, Hastings machający ręką, Hastings po prostu stojący. Nie wiedziałem nawet, że istnieje tak dużo zdjęć Scotta Hastingsa.

Perfekcyjna puenta, choć to jeszcze nie koniec Tygodnia Scotta Hastingsa, który na pewno dołączy do wąskiego grona laurek stworzonych dla jego bohatera.

Otagowane ,

Scott Hastings

Scott Hastings

Fun Fact: Witajcie w drugiej odsłonie Tygodnia Scotta Hastingsa!

Co?

Kogo?

Jeśli zadajecie te pytania, znaczy, że przegapiliście pierwszą odsłonę cyklu: zapraszam TUTAJ.

Nie chcę z tego robić konkursu, ale zaryzykuję stwierdzenie, że Scott Hastings dorównywał poczuciem humoru Charlesowi Bakleyowi. Co prawda dziennikarze nie spisywali jego dowcipów tak gorliwie, jak robili to z cytatami Chuckstera, ale Scott był dwunastym zawodnikiem, a Charles gwiazdą pierwszej wielkości. Hastingsowi brakowało oczywiście bezczelności i braku politycznej poprawności Krągłego Pagórka Zbiórek, ale nadrabiał to ogromnym dystansem do siebie.

W trakcie inauguracyjnego sezonu Miami Heat – gdzie Hastings trafił po tym, jak Atlanta Hawks pozostawili go niechronionego w expansion drafcie – podczas jednego z „fanowskich wieczorów”, można było wygrać meczowe koszulki graczy beniaminka. Scott wyraził wówczas swoją szczerą obawę:

„Ktokolwiek wygra moją koszulkę, prawdopodobnie nie będzie chciał w niej wychodzić na ulicę, żeby nie zostać obrzuconym kamieniami.”

Z przejściem do Miami wiąże się też najbardziej nieudany żart Hastingsa. Ponieważ plotkowano, że Heat wybiorą w ramach ekspansji Randy’ego Wittmana, Scott – gdy jego kolega pojechał z rodziną na wakacje – wbił na trawniku przed domem obrońcy Hawks znak „NA SPRZEDAŻ” i przyczepił do drzwi mapę z zaznaczoną drogą z Atlanty na Florydę. Niespodziewanie Heat zmienili jednak zdanie i wybrali Hastingsa. Wittman oddał mu jego znak na oczach dziennikarzy przeprowadzających wywiad po ogłoszeniu wyników expansion draftu.

Scott nie chował urazy i pojawił się później na charytatywnej imprezie organizowanej przez fundację coacha Atlanty, Mike’a Fratello. W ramach aukcji, z których dochód przeznaczony był na szczytny cel, licytowano m.in. miejsce na ławce Hawks. Wygrał prawnik David Cofrin, który zapłacił za nie 8 tysięcy dolarów. Kto jeszcze licytował razem z nim? Nikt inny, jak Hastings, który był już wtedy zawodnikiem Miami, ale najwyraźniej tęsknił za ławką na której spędził większość poprzednich ośmiu lat.

Jak już pisałem, to nie konkurs, ALE gdyby faktycznie był konkurs o nazwie „Kto jest większym żartownisiem, Charles Barkley czy Scott Hastings?” i w jego regulaminie byłby zapis, że w przypadku trudności z wyłonieniem zwycięzcy na podstawie oceny poczucia humoru decyduje pojedynek na pięści, to trzeba byłoby uznać wyższość Hastingsa.

To była swego czasu najdroższa bójka w historii ligi. Scott za możliwość bezkarnego przywalenia Sir Charlesowi musiał zapłacić 10 tysięcy dolarów, kwotę o połowę mniejszą niż kara nałożona na każdego z głównych aktorów – Billa Laimbeera i Barkleya (Chuck schodząc z boiska jeszcze napluł w twarz kibicowi, który wychylił się z trybun i zamachnął się na niego). Finansowe represje dotknęły też jedenastu innych graczy, w tym Isiah Thomasa, który w momencie bójki już był poza boiskiem za uderzenie Ricka Mahorna. Dodatkowo każda z drużyn została ukarana za brak dyscypliny wśród personelu po 50 tysięcy. Tak właśnie uzbierało się rekordowe 162 500 dolarów kary.

Bo, widzicie, Scott Hastings, słynął nie tylko z poczucia humoru, ale też z bycia boiskowym twardzielem.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych poprztykał się z Jeffem Rulandem…

…a w trakcie gry dla Złych Chłopców z Detroit, oprócz niesławnego pobicia leżącego Barkleya, miał zatargi m.in. ze Stacey Kingiem (dostał 1500 dolarów kary za bycie prowodyrem) oraz Williem Burtonem z Heat, z którym zdążył się pobić mimo, iż w tamtym spotkaniu wyszedł na parkiet na dwie minuty, a do końca meczu zostało mniej niż 3 sekundy. Można też znaleźć krótką scenkę pokazującą jak w pojedynku przedsezonowym z powodu Hastingsa nerwy puszczają Shawnowi Kempowi:

Byłem bardzo zawiedziony, że nie znalazłem wzmianki o naszym bohaterze w książce „FreeDarko Presents: The Undisputed Guide To Pro Basketball”, w której pojawił się rozbudowany diagram, ilustrujący kto się z kim bił na parkietach NBA między 1980 a 2009 rokiem. To największa dziura tego zestawienia, zaraz obok braku kultowej bójki JoJo Englisha i Dereka Harpera na oczach (i prawie, że na kolanach) Davida Sterna.

Ale Hastings nie był bucem. Choć lubił brudną robotę, to tylko on, John Salley, James Edwards i trener Chuck Daly pogratulowali zawodnikom Bulls po przegranym finale konferencji w 1991 – cała reszta zawodników Pistons niesławnie odmówiła symbolicznego uścisku dłoni rywalom.

Wiedział po prostu, że ma zazwyczaj tylko kilka minut na to, by dać swojej drużynie kopa i często najlepszym sposobem była odrobina staroświeckiego zastraszenia przeciwnika – łokieć tu, odepchnięcie tam, twarda zasłona siam. Gong w krągłe pagórki twarzy leżącego Charlesa Barkleya to była wisienka na torcie (tudzież posolenie z łokcia pieczołowicie masowanej sztuki mięsa).

Zresztą, gdy jego Miami Heat przegrywali mecz za meczem i ktoś go zapytał co zrobić, żeby beniaminek odmienił swój los, jednym z punktów jego trzyetapowego szczwanego planu było wszczynanie bójek ze wszystkimi przeciwnikami, którzy mają średnią powyżej 20 punktów i tym samym prowokowanie sędziów do wyrzucenia ich z boiska. Pozostałe dwie rady Hastingsa? Ściągnąć Magica Johnsona, Michaela Jordana i Karla Malone’a oraz ciężko pracować.

Oczywiście Scott był ulubieńcem kibiców, kolegów i trenerów w trakcie trudnego inauguracyjnego sezonu Heat. Jeszcze zanim wzniósł na wyższy poziom sztukę grzania ławy w Detroit Pistons, dbał z powodzeniem o morale zespołu, który wygrał jedynie 15 spotkań w rozgrywkach 1988/89. Z jego inicjatywy w szatni Heat był zawsze pełno dmuchanych lalek i śmiesznych gadżetów, do tego lubił tańczyć i śpiewać na klubowych imprezach promocyjnych i w każdej sytuacji potrafił znaleźć sposób na rozładowanie napięcia.

Gdy Heat zaczęli sezon od 16 kolejnych porażek, ustanawiając rekord NBA, podekscytowany Hastings biegał po szatni i prosił wszystkich o podpisanie dla niego protokołu meczowego, który zamierzał oprawić i powiesić na ścianie swojego sportowego baru w Atlancie (potem Miami przegrało jeszcze po raz siedemnasty, a ich rekord równo 10 lat później wyrównali Clippers, a pobili – dopiero 21 lat później – New Jersey Nets, których 0-18 w 2015 roku stało się też udziałem Philadelphia 76ers).

(Scott Hastings ma na swoim koncie jeszcze jeden rekord NBA, który dla odmiany wciąż jest niepobity: między 16 grudnia 1989 i 11 lutego 1992 roku rozegrał 65 kolejnych spotkań bez ani jednego przechwytu, co pokazuje przy okazji w jak wielu spotkaniach nie wystąpił nawet przez sekundę).

Czas w Miami to też jednak chyba jedyna rzecz, której Hastings żałuje ze sportowego punktu widzenia.

To była jego szansa, żeby wreszcie wychodzić w pierwszej piątce i być, po raz pierwszy w karierze, zawodnikiem, który ma realny wpływ na wynik meczu. Niestety, jak sam potem przyznał, stawił się na Florydzie bez formy, tracąc zaufanie trenera Rona Rothsteina i znów zostając przygwożdżonym do ławki.

Dopiero pod koniec sezonu dostał szansę i wykorzystał ją: wychodząc od pierwszej minuty w pięciu ostatnich spotkaniach sezonu, notował po 14 punktów, trafiając 55% rzutów z pola, w tym 4 z 8 oddanych trójek. Choć wydawało się, że w kolejnych rozgrywkach ma otwartą drogę do roli podstawowego silnego skrzydłowego, to skusiła go szansa gry dla mistrzów NBA, Detroit Pistons – ruch, który dał mu tytuł, ale też zredukował czas gry do wielkości błędu statystycznego.

Hastings kończył karierę w Denver Nuggets, gdzie przez dwa sezony znów siedział na ławce, choć jego rola była jednak trochę większa niż w Tłokach. Po ostatnim sezonie został nawet wybrany przez dziennikarzy piszących o NBA do All-Interview 2nd Team. Oczywiście najwięcej głosów zebrał Charles Barkley, ale sam fakt, że panel głosujących wyróżnił przedostatniego zawodnika ligowego średniaka świadczy o jego popularności.

Przejście na sportową emeryturę ogłosił dwa dni przed Michaelem Jordanem, czego oczywiście także nie pozostawił bez komentarza:

„Większość osób nie zauważyła, ze podczas pożegnalnej konferencji prasowej mikrofon Michaela na parę minut przestał działać. Akurat w tym czasie mówił, że nie widzi sensu w kontynuowaniu kariery, skoro nie może już rywalizować ze Scottem Hastingsem. Dalsza gra nie była już dla niego wyzwaniem.”

Aha, i winien Wam jeszcze ciąg dalszy beki „Inside the NBA” z partyzanckiego ciosu Hastingsa, który wyłapał leżący na parkiecie Charles Barkley:

PS: Tym razem, po przekopaniu bazy Newspapers.com, wykorzystałem artykuły publikowane w The Atlanta Constitution, Detroit Free Press, South Florida Sun Sentinel.

Postaw kawę
Otagowane , ,

Scott Hastings

Scott Hastings

Fun Fact: Choć ma średnią punktową z całej kariery wynoszącą jedyne 2.8 punktu – co jest piątym najgorszym wynikiem wśród koszykarzy NBA z minimum 550 meczami w lidze – to wszędzie gdzie grał, był jednym z najważniejszych zawodników – sercem drużyny bijącym zazwyczaj na końcu ławki. Na parkiecie pojawiał się rzadko – prędzej czy później, trafiał na podkoszowy tłok w rotacji i ustępował bardziej „seksownym” nazwiskom – ale gdy odchodził do kolejnej drużyny, lokalne gazety zawsze publikowały ckliwe pożegnania.

Ba – pod koniec kariery miał już taką renomę, że pisać o nim chciał nawet prestiżowy magazyn „Life”, w grudniu 1992 przydzielając ówczesnemu centrowi Nuggets obstawę w postaci dwóch fotografów i dziennikarza. Tekst ukazał się dwa miesiące później, pomiędzy kroniką dwunastoletniego związku księżnej Diany i księcia Karola, a dramatycznymi wspomnieniami osób, które dwadzieścia lat wcześniej przeżyły w dramatycznych okolicznościach katastrofę lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571.

„Jestem zaszczycony. To wspaniały hołd dla jedenastu lat mojej niewidzialności”

– komentował zainteresowanie „Life” nasz bohater.

Niedługo po publikacji został zaproszony do show Davida Lettermana, bo w tekście wspomniał dla żartu, że to jego marzenie. Cały segment w jednym z najsłynniejszych amerykańskich talk shows został poświęcony nabijaniu się z przyziemnej kariery Hastingsa – oczywiście prym w tym wiódł on sam, zadowolony, że może sprzedać szerokiej publiczności swoje najlepsze żarty, w tym jego popisowe (używał już tego dowcipu wcześniej przynajmniej raz):

„Gdziekolwiek jestem, wszyscy wymieniają mnie w jednym zdaniu z Larrym Birdem. Mówią: ten Scott Hastings to żaden Larry Bird”

Kim więc jest ten gość, który pojawił się u Lettermana i w „Life” mimo, że w lidze pełnej fruwających nad obręczami atletów, on głównie siedział na krzesełku?

Przede wszystkim jest niepoprawnym żartownisiem, ale też kimś, kto odkrył, że w NBA nie chodzi tylko o grę w koszykówkę.

Wiedział, że ma ważną pracę do wykonania, nawet jeśli nikt – nawet jego własny trener – nie patrzy nigdy na koniec ławki i nie zauważa ani zawodnika, ani wysiłku włożonego, żeby na ten koniec ławki się dostać i trzymać się go przez lata.

Dlatego gdy Hastings, który w latach 1989-1991 grał (tudzież: „grał”) w Detroit Pistons, został poproszony o udział w charytatywnym roaście Chucka Daly’ego, oznajmił na początku swojego wystąpienia, że przeprasza, ale musi zacząć od chwili prywaty, bo jest na sali ktoś, kogo zawsze chciał poznać. Po czym odwrócił się do Daly’ego i powiedział „Cześć Chuck, nazywam się Scott Hastings”.

Jako zawodnik Atlanty Hawks, podczas meczu wyjazdowego w Cleveland musiał skorzystać w przerwie z ubikacji. Gdy wyszedł, okazało się, że wszyscy już sobie poszli i zamknęli go w szatni:

„Najgorsze jest to, że gdy w końcu się wydostałem w połowie trzeciej kwarty, poszedłem przeprosić trenerów, a oni nawet nie zauważyli, że mnie nie było”.

Podoba sytuacja spotkała go w Detroit. Zespół po każdym meczu gromadził się w szatni, łapał za ręce i rytualnie wymieniał między sobą słowa wsparcia. Gdy pewnego razu Hastings spóźnił się kilkanaście sekund, okazało się, że już po wszystkim – nikt na niego nie poczekał.

Takie już jest życie dwunastego zawodnika.

I Scott Hastings był z tym pogodzony.

Pozostawał tylko jeden problem: nuda w trakcie meczów.

Gdy Scott Hastings podpisywał kontrakt ze świeżo upieczonymi mistrzami NBA, Detroit Pistons, miał marzenie: zastąpić w rotacji Ricka Mahorna, który przeniósł się do Philadelphii, grać solidne minuty w ważnych meczach i wreszcie zostać dostrzeżonym i docenionym. Aby pokazać, że ten jeden, jedyny raz nie żartuje, zaproponował Daly’emu, że stawi się na camp dla debiutantów i wolnych agentów, żeby jak najwcześniej zacząć poznawanie taktyki nowej drużyny. Chuck jednak nie docenił ani jego inicjatywy, ani jego solidnego pakietu koszykarskiego, na który składała się głównie twarda obrona i niezły rzut.

Scott przez dwa sezony w stanie Michigan grywał po cztery minuty w meczu, o ile w ogóle grywał, bo łącznie na 164 okazje, jego trener wystawił go na parkiet tylko 67 razy. Zdaniem Hastingsa, to naprawdę niewdzięczna rola:

„Nawet jeśli jesteś niepoprawnym optymistą, trudno jest siedzieć i patrzeć, jak ktoś wykonuje za ciebie twoją pracę i czuć, że jest się przydatnym”.

David Greenwood, gość, który został wybrany w drafcie zaraz po Magicu Johnsonie, także myślał przed sezonem 1989/90, że po podpisaniu kontraktu z Pistons może przejąć minuty po Ricku Mahornie. On jednak też znalazł się na końcu ławki, tuż obok Hastingsa.

Dwóch znających swoją wartość weteranów, którzy na jej potwierdzenie dostają często marne 30 sekund, gdy wynik jest już dawno rozstrzygnięty i nikt nie traktuje ich poważnie. „Tak właściwie, to płacą nam za drętwienie przez dwie godziny” – opisywał sytuację Hastings.

Dlatego właśnie Hastings i Greenwood bardzo się do siebie zbliżyli i założyli dwuosobowy klub komediowy. Za ich credo można uznać słowa Scotta z wywiadu dla Detroit Free Press:

„Wszystko, co robimy jest zwariowane. Robimy to, żeby samemu nie zwariować.”

Na długiej liście ich sposobów na walkę z nudą było m.in.:

  • Wyzwanie szybkościowe podczas 20-sekundowych timeoutów, w ramach którego próbowali klepnąć w tyłek całą drużynę i wrócić na swoje miejsca zanim zabrzmi syrena oznajmiająca koniec przerwy. Zadowoleni z siebie panowie przechwalali się, że zazwyczaj udaje im się zdążyć, o ile nie wdają się z kolegami w wymiany zdań dłuższe niż rzucenie „dobra robota”.
  • Namawianie kibiców, żeby kupowali im popcorn. Zazwyczaj potem chowali go pod krzesełko, choć Hastings pewnego razu stwierdził, że zaryzykuje i weźmie garstkę. Gdy wciąż jeszcze przeżuwał, trener nagle kazał mu wejść na boisku. Od tego czasu Scott i Dave uznali, że to przynosi szczęście, więc będą jeść popcorn w każdym meczu.
  • Wykrzykiwanie obelg w kierunku sędziów. Gdy arbitrowie spoglądali na nich, odwracali się w stronę widowni i dopytywali „Kto to powiedział?”
  • Wymyślanie układów tanecznych do piosenek puszczanych na rozgrzewkach.
  • Gryzienie ręcznika, które było konikiem Hastingsa. Robił to tak długo, aż materiał zaczynał się pruć i mógł wyciągnąć zębami nitkę: „Czasami po prostu zostawiałem ją w zębach i czekałem aż ktoś krzyknie ‚Hej, nitka Ci zwisa z ust'” Scott lubił też zdmuchiwać te nitki w kierunku widowni, albo na spoconych kolegów, do których się „fajnie” przylepiały.
  • Noszenie gumowych opasek na nadgarstkach, żeby – gdy robiło się szczególnie nudno – ten drugi mógł nagle ci ją naciągnąć i strzelić krzycząc „Pobudka!”.

Dziennikarze z Detroit opisując ich wygłupy podkreślali jednak, że tandem „ScottWood” największą część swojej energii zużywał na wspieranie swoich kolegów – to okrzykiem, to dobrym słowem, to dobrą radą, bo obydwaj znali się na koszu i mieli najlepsze miejsca w hali do obserwowania wydarzeń na boisku. Jak sam Scott i David wyjaśniali, kibicują najmocniej i najgłośniej jak potrafią, bo nie po to tracą cały rok na ławce, żeby nie wygrać mistrzostwa.

I to im się udało – zakończyli swój być może najtrudniejszy z czysto zawodowego punktu widzenia sezon z pierścieniami. Hastings zagrał w playoffach pięć meczów – w tym dwa w finałach (raz wszedł na trzy minuty, raz na jedną) – i zdobył 2 punkty. Greenwood również wystąpił pięć razy w postseason i trzykrotnie w finałach, w których uzbierał 3 ze swoich 5 punktów z fazy pucharowej.

Duet rozpadł się w sierpniu 1990 roku, gdy David podpisał kontrakt z San Antonio Spurs, zapewne mając już dość grzania ławy (w Teksasie jego czas gry wzrósł trzykrotnie). Scott został na jeszcze jedną posiadówkę i rozbudował swój komediowy klubik dla znudzonych „śmieciarzy”, do którego przyjął innego podstarzałego podkoszowca, kumpla jeszcze z czasów gry w Atlancie, Tree Rollinsa, oraz debiutantów – Lance’a Blanksa i Marka Hughesa (który, jak się miało okazać, nie doczekał się ani jednej minuty gry).

Czasem nawet sam los zapewniał im rozrywkę. 14 stycznia 1991 roku spodnie drogiego garnituru Chucka Daly’ego rozerwały się na tyłku. Choć trener Pistons w ogóle się tym nie przejął, Hastings i Rollins wymyślili sobie misję: podczas każdej przerwy na żądanie ustawiali się tak, żeby zasłaniać widok kamerzystom. W końcu Daly kazał Hughesowi skoczyć do hotelu po drugiej stronie ulicy i przynieść mu nowe spodnie. „Trudno sobie wyobrazić lepszy wieczór” – kontemplował Hastings.

Oczywiście kibice uwielbiali Scotta. Zbierał zawsze ogromne brawa, gdy wchodził na boisko, ba, nawet koledzy z zespołu krzyczeli czasem z ławki, żeby podać mu piłkę. Od czasu do czasu mógł wtedy zrobić tak:

W krótkiej rozmowie telefonicznej z Mitchem Albomem z Detroit Free Press, Hastings zdobył się na całkiem poważną refleksję na temat swojej roli:

„Osobiście uważam, że bycie dwunastym zawodnikiem jest wartościowe. Ostatni zawodnik może zepsuć atmosferę w zespole równie łatwo, jak gwiazda. Gdybym był generalnym menadżerem, chciałbym mieć pewność, że dwunasty zawodnik nie ma złego podejścia. Zawsze czułem, że skoro dostaję pieniądze, to jestem drużynie coś winny – chociażby ciężką pracę na treningach i kibicowanie pierwszemu składowi.”

Po czym już bardziej w swoim stylu dodaje:

„Nigdy nie życzyłem innym kłopotów z faulami, bo moim największym lękiem było, że gdy trzeba będzie wystawić kogoś na pozycji power forwarda, to zamiast mnie sięgną najpierw po Vinnie’ego Johnsona [niewysokiego obrońcę – przyp. red].

Już po zakończeniu kariery zawodniczej – i bardzo gładkiego przejścia do kariery dziennikarskiej – sam siebie okrzyknął „Królem Garbage Time Wszech Czasów” i obiecywał stworzenie Hall Of Fame dla siebie i innych grzejących ławę kolegów.

„Dlaczego nie? W NBA jest więcej gości grających śmieciowe minuty, niż grających jak Michael Jordan.”

Amen.

I dlatego właśnie niniejszym ogłaszam Tydzień Scotta Hastingsa na blogu.

W najbliższych dniach opublikuję jeszcze parę tekstów nawiązujących w ten, czy inny sposób do człowieka, który był zbyt dobry, żeby nie grać w NBA, zbyt pospolicie utalentowany, żeby w tej lidze się wybić i, jak sam powiedział, zbyt dziwaczny, żeby się przy tym dobrze nie bawić.

PS: Przy pisaniu tego tekstu korzystałem głównie z bazy Newspapers.com, stąd w tak wielu przypadkach nie linkuję do źródeł, bo dostęp do skanów artykułów jest płatny. Gazety, na których się opierałem, to przede wszystkim Detroit Free Press, a także The Sacramento Bee i Miami Herald.

Postaw kawę
Otagowane , ,

Kevin Pritchard

Kevin Pritchard

Fun Fact: Bum, i tym sposobem na blogu można zobaczyć wszystkie trzy istniejące karty Kevina Pritcharda jako zawodnika NBA (pomijam karty w koszulce uniwersyteckiej i wszelkie warianty językowe Upper Decków lub ich wersję ze znaczkiem „Player’s Club”). Skoro ma trzy karty, to czemu jest to czwarty post jemu poświęcony? A to dlatego, że jest jednym z dwóch (dotychczas wyłapanych) dubli na blogu.

Z grubsza o Pritchardzie wie się tyle, co o statystycznym polskim dzieciaku jarającym się NBA w latach dziewięćdziesiątych – że nosił czapkę z daszkiem z logo zespołu NBA. Wszystko przez to, że dwie z trzech jego kart pokazują to samo zdjęcie, tuż po podpisaniu kontraktu z Vancouver Grizzlies – w garniturze i z lokalnym merchem.

Kevin Pritchard

Szkoda, że producenci kart nie wykorzystali zdjęcia z początku prezentacji pierwszego w historii zawodnika Miśków – gdy wychodził z krzaków.

Nie jestem w stanie dodać dużo więcej do tego, co już napisałem o Pritchardzie – na przykład tutaj – ale udało mi się coś tam jeszcze doczytać.

Przede wszystkim dowiedziałem się, jak doszło do tego niespodziewanego zakontraktowania 28-letniego Kevina w Kanadzie. Otóż wpadł on w oko skautów Grizzlies podczas przedsezonowego campu Miami Heat w październiku 1994. Podobno grał jak drugi najlepszy point guard w drużynie, ale florydzki team nie zaproponował mu kontraktu. Zamiast tego Pritchard – który na tamtym etapie miał już za sobą epizody w Warriors, Celtics, Sixers, lidze hiszpańskiej i lidze włoskiej – zakotwiczył w CBA, w drużynie Quad City Thunder.

Tam został wybrany do pierwszej piątki ligi i zaliczał średnio 15.8 punktu oraz 7.7 asysty. Dyrektor scoutingu w Grizzlies, Larry Riley, wspominał swoją rozmowę z szefem trenerów CBA, Mauro Panaggio, który podobno powiedział, że gdyby miał zacząć budować nową drużynę od jednego zawodnika z CBA, to wybrałby właśnie Pritcharda.

Jak powiedział, tak generalny menadżer Vancouver, Stu Jackson, zrobił.

Przy czym ten dość zaskakujący ruch został sprowokowany przez Heat. Klub z Miami ściągnął Kevina pod koniec sezonu 1994/95 i trenerzy byli zadowoleni z tego, co pokazał w 14 meczach (grywał w nich po 11 minut i rzucał po 3 punkty), ale znów nie zaoferowali mu kontraktu, bo wtedy musieliby go wystawić w expansion drafcie, a zależało im, żeby jedynym niechronionym aktywem była niechciana umowa Johna Salleya. Po cichu liczyli, że potem po raz kolejny zaoferują mu miejsce w składzie, ale Grizzlies postanowili wykorzystać okazję i przechwycić rozgrywającego, którego upatrzyli sobie już rok wcześniej.

Cała kariera Pritcharda w Vancouver trwała raptem pół treningu. Już na pierwszej sesji złapał kontuzję pachwiny, przegapił cały preseason i został wysłany do Orlando przed rozpoczęciem rozgrywek. Dwa mecze w Bullets i jeden sezon w Bayerze Leverkusen później, był już na zawodniczej emeryturze.

Reasumując, na zawodowstwie nie liznął nawet prestiżu jaki stał się jego udziałem, gdy w 1988 roku był podstawowym rozgrywającym mistrzów NCAA, drużyny Kansas, której gwiazdą był wówczas Danny Manning. Z ciekawostek – jednym z jego kolegów z uniwersyteckiego skład był ojciec Lauriego Markkanena, Pekka, znany z tego, że był dryblasem, który – podobnie jak Hakeem Olajuwon – wykorzystywał na parkiecie zwinność nabytą w roli bramkarza piłkarskiego.

Ojciec Pritcharda, Steven, był prężnie działającym impresario, który oprócz organizowania festiwali i koncertów chełpił się także, że załatwił pierwszą płatną pracę amerykańskiej gwieździe familijnych sitcomów, Roseanne Barr, i był promotorem zespołu muzycznego Kansas.

Jedyne co mu się nie udało, to rozbujać kariery zespołu swojego syna, o którym wiem tylko tyle, co w artykule Sport’s Illustrated powiedział sam Steven: że byli muzycznym odpowiednikiem znanych standuperów, Rodneya Dangerfielda i Billa Cosby’ego, co próbował uzasadnić tym, iż zespół Kevina potrafi robić show bez pomocy świateł i pirotechniki (miejmy nadzieję, że to jedyne co ich łączyło z modus operandi Cosby’ego). Cóż, gdyby późniejsi pracownicy Vancouver Grizzlies byli pod koniec lat 80. na jakimś koncercie kapeli Kevina Pritcharda, to pewnie w 1995 roku od razu zakontraktowali by ich także do grania hymnów przed meczami.

Tyle.

Niniejszym ogłaszam, że do śmierci, podatków, klątwy Clippers i kolejnego sequelu „Szybkich i wściekłych” na liście rzeczy pewnych dołącza brak kolejnego posta o Kevinie Pritchardzie na tym blogu.

Dzięki Kevin, w tych stronach zawsze będziesz legendą.

Otagowane ,

Vinny Del Negro

Vinny Del Negro

Fun Fact: Pięć lat temu biłem się w pierś za pierwszą – jak mi się wtedy wydawało – zdublowaną kartę w historii bloga: nieśmiertelny kartonik z pierwszym graczem Vancouver Grizzlies, który nie zagrał dla nich nawet jednego meczu, tylko wcisnął czapkę na strzechę czarnych włosów i wyszczerzył kwadratową szczękę w obecności przynajmniej jednego fotografa.

Wtem! Parę dni temu odkryłem, że pierwszy karciany dubel w historii tej stronki miał miejsce nie pięć, a dziewięć lat temu.

Nie wiem, co poszło nie tak – w końcu mam znacznie więcej kart Vinny’ego Del Negro niż Kevina Pritcharda. Na szczęście na to sprostowanie warto było poczekać prawie dekadę, bo teraz mogę powiedzieć, że mam o jedną więcej kartę Włoskiego Ogiera i jest to właśnie ta karta powyżej. Karta idealna, bo przedstawiającego go w pełnej krasie – nie udającego zawodowego koszykarza, tylko po prostu wyglądającego jak wuefista z ogólniaka.

Poniekąd czasem też tak go traktowano.

Choć Del Negro był podstawowym zawodnikiem jednej z najlepszych drużyn NBA lat 90., to ciągle truto mu nad głową, że backcourt – którego był częścią zarówno jako point guard, jak i shooting guard – jest najsłabszym ogniwem San Antonio Spurs.

Gdy w drugim sezonie w Teksasie (wcześniej Vinny przez dwa lata reprezentował Sacramento Kings, a przez kolejne dwa wymiatał w lidze włoskiej mając za klubowego kolegę Toniego Kukoca), Del Negro wywalczył na stałe miejsce w pierwszej piątce, zespół, który zaczął rozgrywki od bilansu 15-11, wygrał 40 z kolejnych 56 spotkań, wyrównując drugi najlepszy wynik w historii klubu.

Rok później rekord wygranych został pobity (62), a Del Negro nadal biegał po boisku we wszystkich najważniejszych momentach. Gdy David Robinson wykręcał swoje quadruple-double, Vinny dorzucił 23 punkty i 7 zbiórek. Gdy David Robinson rzucał 71 punktów, Vinny, tak jak wszyscy inni, nie rzucał tylko podawał do swojego centra, będąc liderem Spurs w tamtym meczu pod względem asyst (6).

W kolejnym sezonie, 1995/96, Ostrogi wjechały na pełnej w wiosnę, wygrywając 17 kolejnych spotkań (w tym wszystkie 16 meczów w marcu). W tym okresie Vinny Del Negro – po zaokrągleniu – notował średnio 16 punktów, 5 asyst i 4 zbiórki, trafiając ponad 50% rzutów z gry.

Solidną grę kontynuował nawet wtedy, gdy nie miało to znaczenia – w trakcie straconego sezonu 1996/97 notował standardowe dla niego 12+ punktów na mecz, choć opuścił prawie 30 spotkań. Dopiero w kolejnym sezonie Gregg Popovich ograniczył jego rolę.

Koniec końców okazało się, że Ostrogom nie brakowało dużo lepszego obrońcy, tylko brakowało Tima Duncana. Swoje pierwsze mistrzostwo zdobyli bowiem z tym samym gościem, który przez te wszystkie lata pałętał się po obwodzie z Vinnym (często zastępowali siebie nawzajem w pierwszej piątce) – Averym Johnsonem – a następcą Del Negro, który pechowo opuścił Teksas tuż przed mistrzowskim sezonem, był podstarzały Mario Elie, posiadający jednak w odróżnieniu od VDN’a rzut za trzy oraz reputację defensora.

No dobra, w obronie powolny Vinny może nie błyszczał – ba, jego indolencja defensywna była w San Antonio legendarna jeszcze wiele lat później, ale w latach 1992-1998 tylko Admirał i Sean Elliott rzucili dla Spurs więcej punktów niż Del Negro.

Przede wszystkim był jednak człowiekiem, który znał swoje miejsce na boisku. A już na pewno potrafił bezbłędnie rozpoznać kiedy jest nie na miejscu.

Otagowane