
Fun Fact: Zawsze twierdziłem, że jedynym, co mogło sprawić, że kariera Michaela Jordana byłaby jeszcze bardziej legendarna, było posiadanie w latach 90. arcyrywala, który – jak to robili sobie nawzajem Magic Johnson i Larry Bird – motywowałby MJ’a do bycia jeszcze lepszym.
Tyle, że im więcej o tym myślę, tym bardziej sobie uświadamiam, że to nierealny scenariusz, no bo kto mógłby dorównać Jordanowi talentem i siłą charakteru, a na dodatek mieć równie mocny zespół, by ich pojedynki mogły rozgrywać się na najwyższych szczeblach rozgrywek? Plus Magic i Bird byli naprawdę specjalną historią – dwoma naprawdę równymi sobie zawodnikami, w dwóch zdecydowanie najlepszych drużynach, których kariery były idealnie symetryczne.
No i to nie jest tak, że Jordan nie miał nemesis, po prostu żaden z nich nie wytrzymywał tempa narzuconego przez Mike’a.
Sami Magic i Bird na pewno byli dla niego godnymi rywalami, ale ich kariery, z powodów zdrowotnych, w latach dziewięćdziesiątych były w fazie schyłkowej lub zostały brutalnie przerwane. W efekcie obydwaj raczej przekazywali Jordanowi pałeczkę niż o nią walczyli. Idealnym przeciwnikiem był dla MJ’a Isiah Thomas, bo nie tylko była tam zła krew za kulisami, ale także prawdziwe wojny na parkiecie, toczone z Detroit Pistons. Kto wie, czy gdyby nie Bad Boys, Air Jordan wzleciałby na takie wyżyny, na jakich widzieliśmy go w latach 90. Dzieło Złych Chłopców kontynuowali New York Knicks, którym jednak brakowało wybitnej indywidualności (sorry Patrick), no i pierwsza emerytura Mike’a przerwała przedwcześnie tę rywalizację (która, dodatkowo, była jednostronna). Z kolei gdy Jordan wrócił do formy po przerwie, Bulls byli chyba już zbyt dobrzy. Dwa finały z Utah Jazz dostarczyły ikonicznych chwil, ale to był zbyt nudny rywal, żeby po latach uznać te starcia za markowe i definiujące karierę Jego Powietrzności.
Jordan w latach 90. stoczył sporo pamiętnych bojów, ale mimo wszystko mam wrażenie, że po pokonaniu Pistons, Michaelowi zabrakło takich naprawdę wielkich wyzwań, czy indywidualnych, czy drużynowych – stąd te moje wcześniejsze uwagi o braku własnego Birda czy Magica.
Myślę, że on się trochę nudził, dlatego musiał sobie sam wymyślać wrogów, żeby znajdować motywację do walki o kolejne sukcesy, lub po prostu dla własnej uciechy. No bo weźcie i spróbujcie stworzyć listę największych rywali Michaela Jordana. Takich, o których się do dziś mówi najwięcej. Okazuje się ona zbieraniną dość przypadkowych postaci i epizodów, z których trudno wybrać tego jednego, arcywroga.
Jednak Isiah Thomas? A może Jerry Krause? Drugoplanowi koledzy z drużyny podczas treningów? Pizza z Salt Lake City? LaBradford Smith ten jeden raz, o którymś z jakichś powodów ciągle mówimy? Toni Kukoc na igrzyskach w Barcelonie (choć wtedy w zasadzie wrogiem też był Jerry Krause)? Dominique Wilkins w trakcie konkursów wsadów? Clyde Drexler? Reggie Miller? Charles Barkley? John Starks? Czy też, od biedy, ten Patrick Ewing, choć centrzy i obrońcy prowadzą zbyt niebezpośrednie starcia, żeby kwitła między nimi rywalizacja indywidualna?
I tu docieramy do prawdziwego powodu powstania tego wpisu – skoro już stworzyliśmy na kolanie galerię łotrów Michaela Jordana, to chciałbym ją oficjalnie poszerzyć.
Nowy pretendent był powodem trosk Jego Powietrzności przez minimum dwa lata. Mike publicznie życzył mu śmierci więcej niż raz. W ośmiu kolejnych meczach ten adwersarz utrzymywał skuteczność Jordana na poziomie 36,7% (można spokojnie założyć, że nie udało się to nikomu innemu – dla porównania, sprawdziłem jaka była jego najgorsza rzutowo sekwencja ośmiu kolejnych meczów sezonu regularnego przeciwko jednej drużynie i wyszło, że 39.2% w starciach z Pacers w latach 1993-1996).
O kim mowa?
O hali United Center.

Mike nienawidził budynku, do którego Byki przeniosły się, gdy był na pierwszej emeryturze. W swoim debiucie w nowym obiekcie miał skuteczność 7-23. W kolejnym występie na własnym boisku było już lepiej – 8-17 – ale potem było 5-19, 9-27, 8-27 i 8-19.
I choć później, w tym w playoffach, jego skuteczność wzrosła (choć te 36.7% z pola uwzględnia także te lepsze występy z samego końca regular season), to Jordan nie mógł się przyzwyczaić do nowej hali. Twierdził, że nie trafia rzutów bo zmieniony układ trybun miesza mu w głowie, a do tego tęsknił za hałasem, który deprymował rywali w Chicago Stadium – w nowoczesnej przestrzeni United Center okrzyki fanów nie wybrzmiewały aż tak głośno.
Jeszcze w trakcie sezonu wspomniał, że chętnie nacisnąłby przycisk detonujący ładunki wybuchowe zrównujące z ziemią nową halę. Przed pierwszym starciem playoffowym na własnym parkiecie powiedział, że chciałby grać, jak najwięcej meczów poza United Center. Gdy Bulls odpadli z postseason po porażce 102:108 – oczywiście u siebie – Jordan (8-19 z gry tamtego wieczoru) wychodząc z hali podobno zajrzał na chwilę do pustoszejącego centrum prasowego, wszedł na podium i powiedział do wciąż włączonego mikrofonu: „Powinni spalić to miejsce”.
I choć w rozgrywkach 1995/96, Byki wygrały 72 mecze, w tym 39 z 41 we własnej hali i zdobyły tytuł mistrzowski, w styczniu 1997 Michael powiedział: „Nadal chcę ją wysadzić w powietrze. Jeszcze się w niej nie zakochałem”. Artykuł z tamtego czasu ujawnia, że nie tylko MJ ciągle narzekał na nowy budynek. Nawet Phil Jackson go krytykował, szukając problemów m.in. w ustawieniu reflektorów, sztywności obręczy i właściwościach tablic. Jordan dodał, że wolał stary i zimny budynek, bo przeciwnikom było w nim niewygodnie, a do nowego przyjeżdżają jak do centrum handlowego.
W każdym razie prawie dwa lata (a zapewne więcej, mówimy tu o udokumentowanych przypadkach) narzekania Michaela na United Center musi uczynić z niej jednego z największych wrogów Jego Powietrzności.
Ah! I nie zapominajmy też o dopisaniu do listy łotrów Clockworka Delaronge’a, Short Johna Silvera, kapitana Nemo Ipanemę, doktora Lobe’, Gargantusa, Carlotty, Ice’a Mancuso, Rattlesnake Ricka, gangu Pontiac Hoods, The Kinga i jego bandy kieszonkowców oraz Paulie’ego Sludgera, z którymi Jordan mierzył się w kreskówce „Pro Stars” razem z Wayne’em Gretzkym i Bo Jacksonem.
Nie mam pojęcia czemu ta kreskówka, wyglądająca jak połączenie „Mission Impossible”, „Kapitana Planety”, „Scooby Doo” i „Żółwi Ninja” z „NBA Action”, nigdy nie trafiła do polskiej telewizji. Przecież to przepis na idealny sobotni poranek dla 10-latka na początku lat 90.












