
Fun Fact: Równo jedenaście lat temu opublikowałem na tym blogu pierwszy tekst. Jak co roku – chyba, że akurat przegapię rocznicę – staram się przypominać Wam o lecących latkach, bo długowieczność tego blogaska, to dla mnie powód do dumy.
Staram się też wyrazić wdzięczność wszystkim czytającym to osobom.
To nadal dla mnie miejsce, gdzie mogę ulżyć mojemu nostalgicznemu Tourette’owi i odrdzewiać stare uczucia. I choć zdarzają mi się przestoje, to zapewniam Was, że wciąż bawię się przednio wyszukując ciekawostki sprzed 30 lat.
Postanowienia na kolejny rok?
Jak zawsze – pisać częściej, może poprzez powrót do formuły z początków istnienia blogaska, czyli króciutkich wpisów, które przeplatałyby się z bardziej rozbudowanymi postami. Wymierny cel to dobić w tym roku do wpisu numer 1000 (brakuje na ten moment pięćdziesięciu kilku sztuk).
Poza tym – wykosztować się wreszcie na nowy skaner, bo stary niestety zakończył karierę (albo spróbować przerzucić się ze skanów na zdjęcia kart).
Do tego – przeczytać tę stertę książek o koszykówce, które nabyłem w roku ubiegłym i najlepsze anegdoty sprzedać na blogu.
Koniecznie – zrobić nową serię MMJK NBA Trading Cards. Albo i dwie.
Ponieważ nie za bardzo mam możliwość zrobienia tego gdzie indziej, chciałem też z tego miejsca podziękować tym kilku osobom, które w ostatnich miesiącach postawiły mi kawę w napiwkowym serwisie Buycoffee. Wasze zdrowie!
A co do Bryce’a Drew, to pasuje na ozdobę wpisu na jedenaste urodziny, bo grał z numerem jedenastym na koszulce i wyglądał jakby miał jedenaście lat…
…
No dobra…
Miałem nie pisać już nic więcej (w ramach postanowienia powrotu do króciutkich fun factów, no i co tu dużo pisać o Brycie Drew), ale raz się żyje.
Bryce Drew zanim jeszcze zaczął karierę uniwersytecką był po trzech operacjach serca i na lekach trzymających w ryzach jego tachykardię (to samo schorzenie zmusiło do nagłego zakończenia kariery LaMarcusa Aldridge’a, a w latach 90. grał z nim Terry Cummings). Na uniwerku spędził 4 lata jako największa gwiazda mało prestiżowej reprezentacji Valparaiso – przede wszystkim dlatego, że był świetnym strzelcem i ogólnie kumatym grajkiem, ale pewnie też trochę dzięki temu, że trenerem był jego stary, Homer, a asystentem trenera – jego brat Scott. Trudno jednak wypominać tu nepotyzm, bo rodzina Drew poprowadził Valpo do największego sukcesu w historii – awansu do Sweet Sixteen w 1998 roku, a Bryce, w meczu pierwszej rundy NCAA Tournament, był autorem jednego z najbardziej pamiętnych uniwersyteckich game winnerów.
(Szacuneczek także dla gościa, który podawał z autu, czyli niejakiego Jamiego Sykesa)
Naspidowany tym sukcesem przebił się do pierwszej rundy draftu NBA, gdzie Rockets wybrali go z numerem 16. Był jednym z trzech rookies (obok Michaela Dickersona i Cuttino Mobleya), którym przypadło trudne zadanie rozkręcenia imprezy seniorskiej, której wodzierejami byli Hakeem Olajuwon, Scottie Pippen i Charles Barkley. Ten ostatni po debiutanckim sezonie Drew powiedział nawet, że Bryce będzie miał najlepszą karierę z całej trójki (to było tak samo nieładne wobec pozostałych kolegów z zespołu, jak i nietrafione).
Jako rookie, Bryce Drew wystąpił w 34 spotkaniach skróconego sezonu 1998/99, grając średnio po 13 minut oraz zaliczając po 3.5 punktu i 1.5 asysty na spotkanie. W trzecim meczu kariery miał 8 punktów i 8 asyst, a w połowie kwietnia rzucił 18 punktów Grizzlies i w zasadzie to tyle, jeśli chodzi o jego wyczyny w inauguracyjnym sezonie. W drugim miewał przebłyski typu 20/10 i 20/6 w dwóch kolejnych spotkaniach…
…ale ogólnie Ci fani Rockets, którzy liczyli na „lepszego Matta Maloneya„, nie doczekali się – Drew jesienią 2000 przeszedł do Bulls za dwa picki drugorundowe i w słabiutkim zespole został podstawowym point guardem (choć wystąpił tylko w 48 meczach). Kolejne trzy lata występował w koszulce Hornets, a już w 2005 roku dołączył do sztabu szkoleniowego Valparaiso, nadal kierowanego przez jego ojca, kończąc tym samym karierę.
Bryce w ogóle swoją koszykarską przygodę przeżył w rodzinnej atmosferze. Jednym z jego rywali w sezonie debiutanckim (choć nigdy nie spotkali się na boisku) był Casey Shaw – ówczesny chłopak siostry Bryce’a i center Philadelphia 76ers (przez 9 meczów), a przyszły szwagier i, między innymi, gracz Anwilu Włocławek (przez 2 mecze). Do tego w 2001 i 2002 roku jedną z cheerleaderek Atlanta Hawks była jego żona Tara. Gdy w 2016 obejmował stanowisko głównego trenera uczelni Vanderbilt (wcześniej na pięć lat przejął od ojca posadę head coacha Valpo), zatrudnił nikogo innego jak Casey Shawa (pewnie zatrudniłby i brata Scotta, ale on był już wtedy, i jest do dziś, trenerem Baylor University).
OK, starczy.
Czas zacząć dwunasty sezon blogowania.
Dobra wiadomość na ten rok jest taka, że nie będzie już wpisów na ponad 3000 znaków o Brycie Drew.
Wszystkiego najlepszego z okazji okrągłej jedenastej rocznicy, obyś dociągnął do co najmniej 50-tej. A wpis super, zwłaszcza że zapomniałem zupełnie że kiedykolwiek istniał taki koszykarz jak Bryce Drew, dzięki za przypomnienie.
Jak zdrowie dopisze, to czemu nie 🙂 Dzięki za życzenia i dobre słowo!
I dlaczego na jego karcie jest napis MVP?
To nazwa serii kart 🙂
Spóźnione, ale rzecz jasna najszczersze życzenia z okazji urodzin bloga! 🙂 Z leci jak w mordę strzelił i MMJK będzie za jakiś czas pełnoletni.
Dołączam do grona dziękujących za wpis, bo Bryce’a Drew to już powoli tylko z nazwiska zacząłem kojarzyć i początków w Houston. A tu w bonusie także niczego sobie akcja z NCAA z gościnnym udziałem Ansu Sesaya. 😉
Uszanowanie!
Dziękuję, cieszę się, że mamy tu tylu fanów Bryce’a, niestety podtrzymuję, że to ostatni wpis o nim 😉