Reggie Miller

Reggie Miller

Fun Fact: Meldowanie się w hotelach pod zmyślonymi nazwiskami to w świecie zawodowego amerykańskiego sportu dość długa tradycja, a na pewno istniała już w latach 90., co dokumentuje felieton Sports Illustrated z listopada 1997 roku.

Czytamy w nim m.in., że Reggie Miller zwykł korzystać z nazwiska Jamesa Browna, co w czasie jego pobytu w Chicago z okazji treningów trzeciego Dream Teamu doprowadziło do zabawnej sytuacji, gdy pewnego dnia do hotelu Millera przybył prawdziwy James Brown.

Inne ciekawe ksywki przywołane w tekście SI:

Z innych źródeł słyszałem, że Michael Jordan lubił wpisywać się w hotelowy rejestr jako „Clark Kent” lub „Bugs Bunny”, Charles Barkley wśród swoich licznych ksywek miał także idealnie pasującego „Homera Simpsona”, Tim Hardaway używał przydomka „Speedy Gonzalez” a John Crotty (point guard w pierwszej piątce graczy, o których jeszcze nie pisałem na blogu, choć już dawno powinienem) składał hołd Looney Tunes jako T. Devil (choć moja ulubiona historia dotycząca hotelowych aliasów nie wywodzi się z lat 90., a jej bohaterem jest Patrick Beverley, który przed sezonem 17/18 musiał zmienić swoją przykrywkę, bo wcześniej podawał się za Milosa Teodosicia – swojego nowego kolegę z drużyny).

Po co ta zabawa? Cóż, myślicie, że gdyby Reggie Miller wpisał się jako Reggie Miller w jakimś nowojorskim hotelu w czasie playoffów, to zamawiając posiłek do pokoju nie dostałby od kibicujących Knicks pracowników „czegoś extra”? (Chodzą plotki, że Kobe Bryant wpisał się swoim własnym nazwiskiem w hotelu w Sacramento w czasie playoffów 2002 i zatruł się dostarczonym do pokoju burgerem). Choć patrząc na posturę Reggie’ego można było mieć wątpliwości czy jadał coś poza złamanymi sercami kibiców drużyny przeciwnej w sosie z łez Spike’a Lee i potu Johna Starksa

To wcale jednak nie jest mój ulubiony „clutch-moment” w karierze „Jamesa Browna” (i wcale nie dlatego, że ucztował on tamtego wieczora na moim sercu). Za znacznie bardziej dobitny uważałem game-winner z czwartego spotkania finałów konferencji z Bulls w 1998:

Ten moment gdy bezpardonowo przepchnął największą gwiazdę koszykówki w historii i potem wbił mu w pierś symboliczny sztylet tak niezbornym rzutem, jaki tylko Reggie potrafił uskuteczniać, był dla mnie Millerem w pigułce. Gościem, którego nogi w dzieciństwie przez pięć lat tkwiły w szynach korygujących jak u Forresta Gumpa i który – choć zazwyczaj najchudszy na parkiecie – nie bał się wkurzyć nikogo (pamiętam anegdotę, że w czasie wspominanych już przygotowań do Igrzysk w Atlancie, Reggie uczył się przekleństw w językach krajów, z którymi USA miało grać). To odepchnięcie Jordana może i było faulem, ale karma wynagrodziła to Mike’owi w finałach tamtych playoffs, gdy kończył karierę game-winnerem także poprzedzonym kontrowersyjnym kontaktem z obrońcą.

Wątpię żeby było jakieś boiskowe wspomnienie, które irytuje fanów Bulls z lat dziewięćdziesiątych (bo w końcu i tak przecież to oni wygrywali), ale jeśli przeszkadza wam powyższy rzut Millera, zawsze możecie sobie przypomnieć jak cztery lata wcześniej cieszył się przedwcześnie…

Fanom Knicks niestety pozostaje tylko wyśmianie jego wyglądu.

Otagowane

2 thoughts on “Reggie Miller

  1. Juggernaut pisze:

    Czekam na Johna Crotty’ego. 🙂

  2. […] podającemu piłki na meczach Pacers, żeby miał czym pojechać na bal maturalny. Do tego lubi podawać się za Jamesa Browna, jego flat top z początku lat 90. był jedną z najciekawszych wersji tej […]

Dodaj komentarz