Tag Archives: jeremy lin

Linsanity jakieś 1,5 roku później

Właśnie wróciłem z poczty:

Jeremy Lin

Mój powrót do zbierania kart miał miejsce krótko przed eksplozją formy Jeremy’ego Lina, więc jego autograf w barwach Knicks stał się moim pierwszym karcianym Świętym Graalem. Potrzeba było podpisania umowy z Rockets i pełnego, dość średniego sezonu aby Linsanity przebrzmiało i karty Lina zeszły cenowo do poziomu jaki uważam za górną granicę tego ile mogę wydać na autograf średniej klasy point guarda, który nie gra już w mojej ulubionej drużynie. Paradoksalnie koniec mody na Lina i jego odejście z Nowego Jorku dodaje powyższej karcie specyficznego uroku – „kto był ten wie” i takie tam.

W każdym razie cieszę się, że z listy największych karcianych zachcianek mogłem wykreślić kolejną pozycję, nawet jeśli nie jara mnie ten fakt tak bardzo jak jarałby 1,5 roku temu. Jak dobrze pójdzie to może za następne 1,5 roku pochwalę się autografem Patricka Ewinga (niestety odejście do Seattle i Orlando nie zaszkodziło cenom jego kart).

Otagowane ,

Lone-LIN-ess

Jeremy Lin

Ha! Wreszcie udało mi się wymyślić swój pierwszy nagłówek-kalambur apropos Linsanity. Szkoda, że dopiero w dniu kiedy jej pierwotne wcielenie dobiegło końca. Długo próbowałem nazwać uczucie, które towarzyszy mi od momentu gdy pojawiły się plotki, że Knicks zamierzają wyprzeć się odchowanej na kanapie Landry’ego Fieldsa globalnej ikony i jedynego od ponad 10 lat lubianego i nie wyśmiewanego poza Nowym Jorkiem swojego zawodnika. W końcu stwierdziłem, że tytułowa samotność jest chyba najbliżej prawdy. To nie złość ani pogodzenie z losem. Próbowałem się bowiem wkurzać a także wmawiać sobie, że to dobrze, ale argumenty za żadną z tez do mnie nie przemawiają. Bo wcale nie jestem przekonany, że Lin będzie gwiazdą, a z drugiej strony wątpię, żeby miał gorszą karierę niż Raymond Felton…

Perspektywa oglądania jak Lin jako gracz Rockets występuje w pierwszej piątce Meczu Gwiazd boli, ale równie bolesne byłoby oglądanie jak wali on głową w mur jakim stoją za Carmelo Anthonym trenerzy i działacze Knicks. Nie jest co prawda powiedziane, że Lin nie rozwinąłby skrzydeł w zorientowanym na wygranie teraz-zaraz systemie Knicks, tak jak nie jest powiedziane, że w Teksasie nie okaże się nierówny i kontuzjogenny. Pewne jest tylko to, że wystąpi w pierwszej piątce Meczu Gwiazd. Zadbają o to ci kolesie, razem z resztą 1,3 miliarda fanów Rockets w Chinach:

Trochę się brzydzę myślą, że będę zmuszony źle życzyć karierze Jeremy’ego (niestety nie jestem w stanie cieszyć cudzym szczęściem), z drugiej strony wiem, że w Houston będzie mu najlepiej na świecie jeśli chodzi o wsparcie fanów, co powoduje, że nie będę miał wyrzutów sumienia trzymając kciuki za to by Rockets 82 razy w sezonie grali z Miami Heat.

Hmm… To wideo to chyba najlepszy towarzysz w mojej „linsamotności”. No właśnie. Bo do tego cały czas zmierzam. Do samotności i dlaczego to jest teraz dla mnie dominujące doznanie. Bo mam wrażenie, że nie wyrównanie oferty Houston to kolejny z licznych w ostatnich 10 latach dowodów na to, że moja ulubiona drużyna ma mnie w dupie. Jedyny constans w ruchach transferowych Knicks od 2000 roku to bezlitosne pozbywanie się graczy, do których się przywiązałem, graczy, którzy, choć nie zawsze byli najlepsi w kosza, to dla mnie byli sercem drużyny – postaciami, które stawały się elementem krajobrazu, a nie panoszyły się po nim z maczetami jak nabytki w stylu Melo czy Marbury’ego. Równie mocno odczuwam samotność z powodu braku Lina, co przez oddanie do Portland Jareda Jeffriesa jak i wcześniejsze „znikniena swoje” Renaldo Balkmana, Wilsona Chandlera, Danilo Gallinariego, Davida Lee, Nate’a Robinsona, Trevora Arizy, że już o Latrellu Sprewellu i Patricku Ewingu nie wspomnę.

Siedzę więc sobie nad tym zbliżającym się do końca tekstem, sam jak ten palec, który mam nadzieję, że szybko złamie Jeremy Lin co przeszkodzi w rychłym udowodnieniu, iż Knicks nie mogli wybrać gorszego momentu by nagle stać się finansowo odpowiedzialni. To „lone-lin-ess” nie potrwa jednak zbyt długo bo przypomnę sobie wreszcie, że przecież jest jeszcze do kogo w niebiesko-pomarańczowych barwach czuć sympatię – w końcu wrócił Marcus Camby, wrócił Kurt Thomas a w zimę wróci na boisko także Iman Shumpert. Jakoś to będzie, zwłaszcza jeśli Knicks faktycznie okażą się równie silni co podczas pierwszych wspólnych lat Camby’ego i Thomasa w Nowym Jorku. Towarzystwo, dajmy na to, finalistów Konferencji Wschodniej wiosną 2013, będzie, dla Knicks i dla mnie, najlepszym towarzystwem do wypełnienia luki po Linsanity. Zanim ktoś mnie wyśmieje za taką prognozę wyników NYK to chciałem przypomnieć, że czuję się teraz samotny więc mogę udawać, że nikt nie widzi jak ją snuję. W takich warunkach mogę nawet bez wstydu oglądać zdjęcia nagiego Ricka Barry’ego w wannie.

Rick Barry

W sumie to przyszła mi jeszcze do głowy jedna myśl (sporo myślę odkąd zdjęcie nagiego Ricka Barry’ego sprawiło, że straciłem wzrok), której nie przeczytałem w żadnej z 1069 analiz sytuacji pojawiających się w każdej godzinie ostatnich kilku dni. Skoro chcąc nie chcąc Knicksi zafundowali sobie trzyletnie okienko na wygranie tytułu, do którego poprowadzić ma ich Carmelo Anhtony a nie Jeremy Lin, to Lin zostając w Nowym Jorku byłby przede wszystkim (ewentualnym) wspaniałym początkiem wyznaczonej na lato 2015 przebudowy (gdy Knicks znów będą dużo poniżej poziomu salary cap). Jeśli więc Lin faktycznie okaże się w Houston gwiazdą, to zgadnijcie, kiedy kończy mu się kontrakt…

Ta wizja daje jakąś nadzieję, że kolejny błąd popełniony przez New York Knicks nie będzie mnie prześladował całe życie. Oczywiście złudną, jak wszystkie nadzieje dawane przez Nowojorczyków swoim kibicom, ale to zawsze coś.

A skoro już wmówiłem sobie tę samotność, to warto na zakończenie tego tekstu i kariery Jeremy’ego Lina w New York Knicks skorzystać z faktu, że na temat samotności jest wiele piosenek, z których niektóre nawet trochę pasują do sytuacji.

Otagowane

Z Archiwum XXI: 2011-12 Panini Hoops Box Break

Box 2011-12 Panini Hoops

To co prawda blog o starych kartach NBA, ale tak naprawdę jest to blog o renesansie mojej miłości do nich, który to kiedyś postanowiłem uczcić zakupem boxa z nowymi kartami. Wreszcie się udało, co z kolei postanowiłem upamiętnić krótką relacją z jego otwarcia. Mój wybór padł na box najtańszy z ledwie paru obecnie dostępnych pozycji (bo i tak na reanimację mojego hobby wydałem już tyle pieniędzy, że James Dolan za czasów menadżerki Isiah Thomasa byłby pod wrażeniem), zawierający 36 paczek po 8 kart box Panini Hoops.

Tak – okazuje się, że obecnie jedyną firmą posiadającą prawa do drukowania kart ze zdjęciami jest właśnie znane lepiej z albumów z naklejkami „Panda” Panini (lider z czasów dokumentowanych na tym blogu, Upper Deck, obecnie wydaje karty, na których zawodnicy noszą stroje z college’u). Innymi słowy, trochę od czasu gdy ostatni raz zbierałem karty NBA zmieniło. Kiedyś jak brałem do ręki paczuszkę produktów Panini, marzyłem o perkozie kapturniku, dziś marzyłem o autografie Jeremy’ego Lina.

Oczywiście karty z autografem Lina (który jest wart co najmniej dwa razy tyle niż cały box) nie trafiłem, ale i tak zrobiłem cieszynkę Steve’a Novaka, gdy wyciągnąłem podstawową wersję jego karty – jego pierwszej w barwach Knicks.

Jeremy Lin

Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo (w wyniku połączenia być może kończącej obecny sezon kontuzji i niepewności co do wymagań finansowych Jeremy’ego przez sezonem przyszłym), że to jednocześnie ostatnia karta Lina w barwach Knicks (nie licząc tych, które pojawią się w innych tegorocznych seriach oczywiście).

Co do kart z autografami, to Panini gwarantuje, że każdy box zawiera dwie. Zaiste dwa autografy znalazłem. Niestety nie trafiłem żadnego bardzo cennego*:

Wayne Ellington i Da'Sean Butler

No chyba, że np. za rok wybuchnie Da’Seanity (póki co Da’Sean Butler idzie w ślady Lina, bo, tak jak on w pierwszym sezonie, nie może sobie znaleźć miejsca w NBA).

W tej sytuacji najcenniejszą kartą jaką wyjąłem, a jednocześnie drugą najbardziej mnie cieszącą po własnym Linie, była pierwsza karta Carmelo Anthony’ego jako gracza Knicks. Najcenniejsza, bo jedyna na świecie:

Carmelo Anthony

Limit 1/1 – ha! Co prawda karta jest niemalże identyczna co masowo produkowana regularna karta Melo od Panini Hoops, a także jej nieco bardziej ekskluzywna wersja równoległa z dopiskiem „Artist’s Proofs” (o ile się nie mylę powstała aby podkreślić mające ostatnio miejsce zmiany barw klubowych), ale jakby nie patrzeć drugiej dokładnie takiej karty Carmelo, z czarnym (a nie srebrnym jak zwyczajna „AP”) napisem „Artist’s Proofs”, nie ma na całym świecie. Brzmi to idiotycznie, ale limit 1/1, to limit 1/1.

Zoidberg forever

Skoro już jesteśmy przy wyciąganiu kart Knicks, jako ich fan, jarałem się każdą znalezioną:

NYK Lot

A skoro jednocześnie jesteśmy przy wyciąganiu kart w wersjach alternatywnych, to wyciągnąłem także „zwykłe” „Artist’s Proofs” Sundiaty Gainesa (choć srebrna, odbijająca światło czcionka na moim skanerze i tak wychodzi jak czarna)…

Sundiata Gaines

… oraz dwie równoległe karty glossy (znów – nie widać tego na skanie, ale są znacznie bardziej połyskliwe niż regularne karty):

Michael Redd i Ed Davis

W ten oto sposób, trzy najbardziej bezsensowne użycia skanera mam już za sobą.

Nie chce mi się już pokazywać wszystkich rodzajów insertów w tej serii, dlatego ograniczę się do najfajniejszych – kart Slam Dunk Champion…

Slam Dunk Champion

…oraz insertu „Courtside” z Kevinem Durantem (niech to będzie dobra wróżba przed Finałami NBA):

Kevin Durant

Gdyby nie wybuch Linsanity, to zawodnikiem, na którego karty wszyscy by w boxach Panini Hoops polowali byłby Ricky Rubio, dlatego łezkę radości uroniłem także nad pierwszą kartą Hiszpana w trykocie drużyny NBA:

Ricky Rubio

Łezkę smutku z kolei uroniłem nad prawdopodobnie ostatnią kartą w trykocie drużyny NBA Grega Odena:

Greg Oden

W końcu doczekałem się także swojej pierwszej karty Marcina Gortata:

Marcin Gortat

Na tym nie koniec fajnych kart jakie skrywał mój box (zresztą muszę powiedzieć, że choć nie jestem fanem designu nowoczesnych kart, to Hoops pod tym względem bardzo mi odpowiada), ale daruję sobie skanowanie wszystkich, poza debiutanckim karcianym ujęciem Chrisa Paula w barwach Los Angeles „Tak – kiedyś zarządzała nami prostytutka. Serio” Clippers – dla wszystkich tych, którzy jeszcze nie dowierzają:

Chris Paul

I zanim skończę tę chaotyczny box break, chciałem wyróżnić trzy najdziwniejsze karty jakie z niego wyciągnąłem. Po pierwsze DeSagana Diop i nagroda dla najmniej schlebiającej fotografii użytej na karcie 2011-12 Panini Hoops (chociaż nie jest ona nawet w połowie tak zła jak sposób wykonywania przez Diopa osobistych):

DeSagana Diop

Po drugie – obczajcie czoło Johana Petro:

Johan Petro

Wow. Biorąc pod uwagę, że w Nets gra też czoło Sheldena Williamsa…

czoło Sheldena Williamsa

…to Nets w swojej nowej hali na Brooklynie mogliby nie stawiać klasycznych konstrukcji koszy, tylko postawić po obydwu stronach parkietu Petro i Williamsa z przyczepionymi do skroni obręczami.

I w końcu po trzecie – kim do cholery jest Armon Johnson?

Armon Johnson

Ponieważ takie długie teksty warto jakoś podsumować, to wspomnę tylko, że choć mojemu sercu najbliższe są jednak karty z lat 90., to ciężko oprzeć się urokowi tego co w dziedzinie kart wydarzyło się w XXI wieku. 2011-12 Panini Hoops to seria, która ten urok podaje w bardzo oldschoolowej formie i dlatego cieszę się, że właśnie z niej pochodzącym boxem uczciłem założenie tego bloga.

A co do *, czyli gwiazdki, która być może umknęła Wam w tekście, a pojawiła się przy zdaniu mówiącym o tym, że wśród dwóch gwarantowanych na 36 paczek autografów nie trafiłem żadnego cennego, to kieruje ona do tego oto przypisu dopełniającego mojej kolekcji 2011-12 Panini Hoops. Chciałem w nim wspomnieć, że oprócz boxu, kupiłem także luzem 4 paczki i na przekór matematyce udało mi się ustrzelić kolejny autograf, który, o ile jego właściciel nie zmarnuje swojego talentu, powinien być dość wartościowym elementem mojej kolekcji.

DeMarcus Cousins

Otagowane , , ,

Jak będzie wyglądał Slam Dunk Contest 2012

Iman Shumpert

Dopiero się zorientowałem, że liga ogłosiła już składy konkursów, które będą rozegrane w czasie All Star Weekend, wśród nich skład konkursu wsadów, który jest chyba najmniej ciekawy w historii tego konkursu. Chase Budinger, Paul George, Iman Shumpert, Derrick Williams. To raczej nie jest skład, który zajara przeciętnego fana NBA, który ma być przecież głównym elementem tego konkursu (to fani przez internet wybiorą zwycięzcę). Ja jednak przeciętnym fanem do końca nie jestem, dlatego jaram się, że po raz pierwszy w historii konkursu wystąpi świński blondyn, że będzie ktoś z moich Knicks, że Williams wreszcie będzie mógł coś pokazać bez nadmiaru forwardów Wolves wokół i że pierwszy raz w życiu zobaczę w akcji Paula George’a, o którego istnieniu do tej pory praktycznie nie miałem pojęcia. A że się jaram, to pozwolę sobie na krótką prognozę tego, czego spodziewam się po tym konkursie, a konkretniej jakich wsadów po każdym z uczestników (dodam, że w tym roku będzie tylko jedna runda z trzema wsadami i na jej podstawie internauci wybiorą wygranego).

Chase Budinger – w pierwszym wsadzie przeskoczy nad jedynym białym zwycięzcą Slam Dunk Contest, Brentem Barrym. W drugim przeskoczy nad kolektywem wszystkich bardzo białych graczy, którzy kiedykolwiek grali w Rockets z Mattem Bullardem, Mattem Maloneyem i Richardem Petruską na czele. W trzecim zapakuje z linii rzutów wolnych, bo każdy biały dunker chce pokazać, że to potrafi.

Paul George – nie wykona ani jednego wsadu, bo internauci swoim głosami zdecydują, że nie chcą oglądać w akcji relatywnie mało znanych graczy Indiany Pacers.

Iman Shumpert – przy swoich wsadach skorzysta z pomocy Jeremy’ego Lina, a w jednym nawet zapakuje Linem do kosza zamiast piłki.

Derrick Williams – asystujący przy jego próbach Ricky Rubio, skończy konkurs z trzynastoma asystami.

Tak to mniej więcej widzę. Głosami fanów zwycięzcą tegorocznego Slam Dunk Contest zostanie Jeremy Lin.

Otagowane , , , , , , ,

Human Lowlight Film: Wypadki chodzą parami, a Tracy McGrady jest stary

Zoidberg: You should feel bad

Jakby gracze Golden State Warriors nie mieli w ostatnich latach dość problemów ze zmobilizowaniem się do gry w defensywie, to Ty Lawson niedawno pokazał im, że czasem brak obrony to najlepsza obrona. Dwa razy.

Z kolei Tracy McGrady pokazał, że koszykarze niekoniecznie są jak wino. No chyba, że brać pod uwagę to, że butelka wina też ma problemy z chwyceniem piłki.

A ponieważ żaden tekst o NBA w ostatnim czasie nie ma racji bytu bez tego rodzaju wzmianki, to dodam, że oczywiście Jeremy Lin skończyłby obydwie te akcje. Z zamkniętymi oczami i poprzestrzelanymi kolanami a może nawet i z Carmelo Anthonym na boisku.

Otagowane , , ,

Anthony Mason

Anthony Mason

Fun Fact: Anthony Mason rządzi. I żywi się szarżującymi nosorożcami.

Poza tym: Prezentuję kartę Anthony’ego Masona, ponieważ w pewnym stopniu kojarzy mi się on z historią Jeremy’ego „To jednak nie był zwykły fart, w drugim meczu miałem 28 punktów i 8 asyst” Lina. Mason też został przygarnięty przez Knicksów po tym jak nikt go w NBA nie chciał i to w Madison Square Garden udowodnił swoją wartość. Podobnie było zresztą z Johnem Starksem. I mam nadzieję, że Lin także stanie się ważnym elementem składu Knicks na długie lata.

Otagowane ,

King Jeremy the wicked ruled his world

Jeremy Lin

Tytułu nie dopasowałem do sytuacji sam, cytatem z Pearl Jama zarzucił ktoś na twitterze Alana Hahna, ale pasuje. Rzadko komentuję wprost bieżące wydarzenia w NBA, ale tym razem nie mogłem się powstrzymać – oto najlepszy mecz w karierze Jeremy’ego Lina.

Kibice Knicks słyną m.in. z tego, że są ślepo zakochani w niesprawdzonych graczach z końca ławki. Są zawsze święcie przekonani, że drzemie w nich ogromny potencjał, któremu trzeba tylko dać szansę. W 99% to mrzonki, ale Jeremy Lin w meczu z Nets nie tylko spełnił te mające niewiele wspólnego z rzeczywistością oczekiwania, ale połamał im kostki żwawym dryblingiem, wyminął i zdobył punkty layupem. New Jersey może nie są zbyt wymagającym przeciwnikiem, ale Madison Square Garden jest. Lin pewnie już nigdy nie zagra na tym poziomie, ale i tak się jaram.

Otagowane