
Fun Fact: Przeciętny człowiek nie byłby zadowolony, gdyby miał ksywę „Świnia”, ale nie Anthony „Pig” Miller, który nawet wytatuował sobie wieprzka na ramieniu.
Będę szczery: zawsze myślałem, że przydomku dorobił się ze względu na oryginalną urodę, ale podobno powodem był duży apetyt. A jak ktoś dużo je, to musi też radzić sobie z niesfornymi resztkami jedzenia, i może właśnie dlatego Pig Miller nie rozstawał się z wykałaczką.
Nierozerwalni byli do tego stopnia, że bardziej pracowity niż utalentowany skrzydłowy Lakers, Rockets oraz Hawks (i przez jeden mecz Sixers) nie wyjmował jej z zębów nawet w czasie meczów… Nie wiem co mnie bardziej zaskakuje – czy sam pomysł, żeby uprawiać kontaktowy sport z kawałkiem ostrego drewienka w ustach, czy fakt, że ktoś zwrócił uwagę na tę głupotę dopiero w 2000 roku, czyli ponad dziesięć lat po tym jak zaczął to robić. Trzeba było oficjalnego ligowego bana, żeby Pig przestał folgować swojej fiksacji oralnej podczas meczów. „Uważają, że mogę kogoś dźgnąć” – streścił Miller swoją wizytę na ligowym dywaniku. „NO SHIT” – streszczam swoją reakcję ja.
Koszykarz dodał też, że inni zawodnicy oraz sędziowie dopytywali potem, gdzie się podziała jego wykałaczka. Pig sugerował chyba w ten sposób, że za nią tęsknią, ale moim zdaniem wszyscy zadający to pytanie myśleli „może w końcu ją połknąłeś, deklu”, albo „o Boże, o Boże, na pewno jest w moim oku”.
W moim osobistym rankingu najśmieszniejszych rzeczy związanych z Anthonym Millerem, wykałaczka jest jednak dopiero na drugim miejscu. Bardziej mnie bawi fakt, że agentem gościa nazywającego się Świnia był gość o nazwisku Ubój (niejaki Frank Slaughter).
Jeśli zastanawiacie się, jak się gra w kosza z wykałaczką w gębie, to wygląda to mniej więcej tak:
Że też nikt w LA nie wykorzystał tego do jakiegoś plakatu wzorowanego na Marionie Cobrettim. 😉 Swoją drogą jedna z bardziej pasujących ksyw w historii zawodowego sportu.