Fun Fact: Zawsze się zastanawiałem, czy Kurt Thomas mógł zostać kimś więcej niż tylko specem od zbiórek i rzutu z półdychy. Czy jego zawodowym „sufitem” rzeczywiście był zadaniowiec?
Moje wątpliwości wywodzą się jeszcze z czasów, gdy byłem dwunastolatkiem i logiczne było dla mnie, że jeśli ktoś był liderem NCAA (a konkretnie jej najbardziej prestiżowej jednostki organizacyjnej, Division I) pod względem średniej punktów i zbiórek, to musi mieć papiery na bycie Kimś w NBA.
Był wówczas – i pozostaje nim po dziś dzień – dopiero trzecim w historii liderem Division I zarówno w punktach, jak i zbiórkach. Jego poprzednikami byli legendarny i nieodżałowany Hank Gathers oraz Xavier McDaniel, przez lata jeden z najbardziej ekscytujących skrzydłowych ligi.
Kurta Thomasa nikt jednak nie nazwałby ekscytującym. Solidny? Tak. Twardy? Oczywiście. Pożyteczny? Jak najbardziej. Ale ekscytujący?
Co więc poszło nie tak?
Czy w ogóle coś poszło nie tak? Koszykówka tak zorganizowana jak w NBA weryfikuje przecież szybko rolę byłych gwiazd podrzędnych szkół.
No właśnie.
Thomas przystępował do Draftu 1995 ze średnimi 28.9 PPG i 14.6 RPG za jego ostatni sezon w koszulce Texas Christian University, ale Horned Frogs nie byli zbyt prestiżowym programem, dlatego trudno było doszukać się jego nazwiska w czołówce mock draftów.
Do tego jego akademicka kariera trwała aż 5 lat, bo stracił całe rozgrywki 92/93 z powodu złamanego piszczela. Miał też złamany kciuk i kostkę. Złamana kostka przytrafiła mu się też w szkole średniej. Podwyższone ryzyko kontuzji obniżało jego notowania, a na dodatek Thomas wyrobił sobie opinię dupka znacznie przesadzając z trash talkiem i pyszałkowatością.
Nikt jednak nie mógł odmówić mu niesamowitego rozwoju w czasie gry w NCAA. Z nieznanego gościa, który zaczął regularnie grać w kosza dopiero w połowie liceum, stał się autorem jednego z najrzadszych statystycznych osiągnięć w koszu akademickim.
Docenili to Miami Heat, wykorzystując na Kurta swój dziesiąty pick. Nie wiem czy ten ruch miał już błogosławieństwo Pata Rileya, który oficjalnie trenerem i prezydentem Heat został dopiero dwa miesiące później, lecz rileyowską czystkę nie tylko przetrwał, ale Brylantynowy Pat w drugiej połowie sezonu uczynił z niego podstawowego power forwarda (wcześniej robiąc mu miejsce poprzez transfery Kevina Willisa i Billy’ego Owensa). W grudniu 1995 był nawet taki okres 11 meczów, w których pierwszoroczniak z Teksasu notował po 17 punktów i prawie 8 zbiórek na spotkanie.
Rookie Kurt od czasu do czasu robił nawet takie, zupełnie nie kojarzące się z jego późniejszą karierą, rzeczy…
Niestety po obiecującym sezonie debiutanckim przeddraftowe obawy zaczęły się potwierdzać. Thomas po raz trzeci w karierze doznał kontuzji kostki i zakończył rozgrywki 96/97 po 18 spotkaniach. Heat dochodzącego do siebie skrzydłowego wyekspediowali do Dallas w ramach transferu Jamala Mashburna, ale w rodzinnym mieście także się nie nagrał – uraz kostki się odnowił i mogliśmy go w koszulce Mavs obejrzeć tylko 5 razy przez cały sezon 97/98.
Tu ciekawostka – Donowi Nelsonowi tak było żal Kurta, że zaoferował mu posadę asystenta trenera. Nie żałował go jednak tak bardzo, by latem zaoferować mu wieloletni kontrakt, dlatego Thomas wybrał ofertę z Nowego Jorku, gdzie został lajtową wersją Charlesa Oakleya i udowodnił, że problemy zdrowotne to przeszłość.
Jesienią 1999 roku powiedział, że jego celem indywidualnym są średnie na poziomie double-double i dopóki ich nie osiągnie, nie będzie miał poczucia, iż wykorzystuje pełnię swoich możliwości. Swoje ambicje wypełnił w sezonie 04/05, ale myślę, że ostatecznie bardziej dumny jest z utrzymania się w NBA aż przez 18 sezonów.
Nieźle, jak na kontuzjogennego dupka z mało ważnego uniwerku.
A wracając do pytania otwierającego ten wpis… Gdyby Kurt Thomas trafił do drużyny mniej zorientowanej na natychmiastowe wygrywanie niż Miami Heat, a jednocześnie nie zdemoralizowanej brakiem sukcesów i gdyby był zdrowszy – i nie mówię tu tylko o straconym drugim i trzecim sezonie w NBA, ale też o ciągłych urazach w szkole średniej i wyższej, bez których rozwój Kurta mógł być jeszcze bardziej imponujący – to moim zdaniem mógłby zbliżyć się do poziomu All-Star (jeśli w naszej wersji rzeczywistości potrafił wykręcać 14/9, to 20/10 w rzeczywistości nieco bardziej mu sprzyjającej nie wydaje się wygórowanym oczekiwaniem).
Tyle, że to gdybanie nie ma sensu (gdyby babcia miała Consy, to by była Larrym Johnsonem), bo powinniśmy być zadowoleni z tej wersji Kurta Thomasa, którą dostaliśmy (choć wielu fanów Knicks z połowy lat zerowych mogłoby się nie zgodzić).
Ta liga pełna jest gości, którzy mogą grać jak gwiazdy, jeśli są pierwszą opcją ataku, jak KT w Texas Christian. Prawdziwego zawodowca poznacie jednak po tym, że poza swoją – wybaczcie kołczingowy bulszit – „strefą komfortu” wciąż potrafi odnosić sukcesy.
Są tacy gracze NBA, którzy w drogę do sportowego spełnienia wyruszyli limuzyną lub wyścigówką, ale Kurt nie miał problemu, że wręczono mu kluczyki do ciężarówki. Siedząc wygodnie w jej kabinie mógł nie raz patrzeć z góry na porzucone na poboczu bardziej luksusowe auta.