Dopiero się zorientowałem, że liga ogłosiła już składy konkursów, które będą rozegrane w czasie All Star Weekend, wśród nich skład konkursu wsadów, który jest chyba najmniej ciekawy w historii tego konkursu. Chase Budinger, Paul George, Iman Shumpert, Derrick Williams. To raczej nie jest skład, który zajara przeciętnego fana NBA, który ma być przecież głównym elementem tego konkursu (to fani przez internet wybiorą zwycięzcę). Ja jednak przeciętnym fanem do końca nie jestem, dlatego jaram się, że po raz pierwszy w historii konkursu wystąpi świński blondyn, że będzie ktoś z moich Knicks, że Williams wreszcie będzie mógł coś pokazać bez nadmiaru forwardów Wolves wokół i że pierwszy raz w życiu zobaczę w akcji Paula George’a, o którego istnieniu do tej pory praktycznie nie miałem pojęcia. A że się jaram, to pozwolę sobie na krótką prognozę tego, czego spodziewam się po tym konkursie, a konkretniej jakich wsadów po każdym z uczestników (dodam, że w tym roku będzie tylko jedna runda z trzema wsadami i na jej podstawie internauci wybiorą wygranego).
Chase Budinger – w pierwszym wsadzie przeskoczy nad jedynym białym zwycięzcą Slam Dunk Contest, Brentem Barrym. W drugim przeskoczy nad kolektywem wszystkich bardzo białych graczy, którzy kiedykolwiek grali w Rockets z Mattem Bullardem, Mattem Maloneyem i Richardem Petruską na czele. W trzecim zapakuje z linii rzutów wolnych, bo każdy biały dunker chce pokazać, że to potrafi.
Paul George – nie wykona ani jednego wsadu, bo internauci swoim głosami zdecydują, że nie chcą oglądać w akcji relatywnie mało znanych graczy Indiany Pacers.
Iman Shumpert – przy swoich wsadach skorzysta z pomocy Jeremy’ego Lina, a w jednym nawet zapakuje Linem do kosza zamiast piłki.
Derrick Williams – asystujący przy jego próbach Ricky Rubio, skończy konkurs z trzynastoma asystami.
Tak to mniej więcej widzę. Głosami fanów zwycięzcą tegorocznego Slam Dunk Contest zostanie Jeremy Lin.
Tytułu nie dopasowałem do sytuacji sam, cytatem z Pearl Jama zarzucił ktoś na twitterze Alana Hahna, ale pasuje. Rzadko komentuję wprost bieżące wydarzenia w NBA, ale tym razem nie mogłem się powstrzymać – oto najlepszy mecz w karierze Jeremy’ego Lina.
Kibice Knicks słyną m.in. z tego, że są ślepo zakochani w niesprawdzonych graczach z końca ławki. Są zawsze święcie przekonani, że drzemie w nich ogromny potencjał, któremu trzeba tylko dać szansę. W 99% to mrzonki, ale Jeremy Lin w meczu z Nets nie tylko spełnił te mające niewiele wspólnego z rzeczywistością oczekiwania, ale połamał im kostki żwawym dryblingiem, wyminął i zdobył punkty layupem. New Jersey może nie są zbyt wymagającym przeciwnikiem, ale Madison Square Garden jest. Lin pewnie już nigdy nie zagra na tym poziomie, ale i tak się jaram.
Żarty o tuszy Olivera Millera, Eddy’ego Curry, Shawna Kempa, Charlesa Barkleya, ŚP Tractora Traylora, ŚP Kevina Duckwortha, Jerome’a Jamesa, Glena Davisa czy Bryanta Reevesa słyszał każdy. Mogliście nawet słyszeć dowcip o Michaelu Sweetneyu (aktualne foto powyżej), który przed tym sezonem starał się o powrót do NBA w barwach Celitcs (heh – pamiętam, że gdy grał w Knicks, na forach internetowych byli tacy, którzy twierdzili, że gdy dostanie więcej minut będzie graczem 20/10), ale nie wiem czy z ludzi ważących powyżej 200 kilogramów wypada jeszcze żartować. Tak czy siak ten tekst nie zawiera dowcipów z brodą, bo traktuje o mniej znanych grubasach, których drogi w różny sposób krzyżowały się z drogami NBA.
Dexter Pittman. Ci, którzy wiedzą, że ktoś taki w ogóle gra w NBA (i to po siedem minut na mecz w barwach Miami Heat) mogą pomyśleć „eee tam, przesada z tym grubasem, ot 140 kilo konkretnego centra”.
I w sumie będą mieli rację, tyle, że Pittman jeszcze parę lat temu wyglądał tak (Pittman po prawej nawet mimo tego, że gość po lewej ma na koszulce napis „Pitt”):
Zanim Dexter trafił na University of Texas ważył 180 kilo. Gdy pojawił na kampusie schudł już poniżej 170, ale i tak z powodu wagi nie był w stanie w pełni trenować. A jak trenował, to wyglądało to zapewne tak:
Ostatecznie dzięki bardzo ciężkiej pracy udało mu się schudnąć i znaleźć miejsce w NBA. Brawo. Na tym jednak koniec dobrych wiadomości.
Thomas Hamilton. Choć oficjalnie jego waga to 150 kilogramów, gdy jako Celt debiutował w NBA w sezonie 95/96 (miało to miejsce dopiero pod koniec sezonu, ponieważ wcześniej był albo kontuzjowany albo zawieszony albo akurat jadł) ważył sporo ponad 160. Nie wiem ile ważył gdy w 2002 roku próbował wywalczyć miejsce w składzie New Orleans Hornets.
Mimo swojej nadwagi w sezonie 99/00 udało mu się po 4 latach przerwy zahaczyć w NBA i nawet wystąpić siedem razy w pierwszej piątce Houston Rockets. Oczywiście szybko poddały się jego plecy i Hamilton już na parkiety NBA nie wrócił. Gdy jest się w hali NBA i wytęży się słuch podobno można usłyszeć oddech ulgi owych parkietów.
John Williams. Wiesz że masz problemy z wagą, gdy dzielisz ksywę z przenośną kuchenką.
Co prawda oficjalnie John „Hot Plate” Williams (nie mylić z Johnem „Hot Rodem” Williamsem) ważył „tylko” 107 kilo ale przy jego wzroście (203 cm) i fakcie bycia zawodowym atletą wystarczyło to, aby być głównym obiektem żartów o grubasach w latach 80 tak naprawdę (przy wzroście nieco ponad dwóch metrów) zdarzało mu się ważyć do 133 kilogramów (które jednak nie przeszkodziły mu w udanej karierze, zwłaszcza w barwach Bullets w latach 86-91 i oczywiście nie przeszkodziły mu w byciu głównym obiektem żartów o grubasach w latach 80. i na początku lat 90.).
Stanley Roberts. Gdy Roberts grał w Rockets i ważył ponad 140 kilogramów, ówczesny kolega z zespołu, Charles Barkley, powiedział mu: „Wiesz Stanley, mógłbyś być świetnym graczem, gdybyś nauczył się dwóch słów: jestem najedzony.”
Zastanawiałem się, czy Roberts to w tym towarzystwie nie jest zbyt wyświechtanym przykładem grubasa, ale za to cytaty z Charlesa Barkleya nie zestarzeją się nigdy.
DeAndre Thomas. Mam do wszystkich Czytelników wielką niczym sam Thomas prośbę. Nie czepiajcie się. Nie teraz. Bo, widzicie, DeAndre Thomas nigdy nie miał większych związków z NBA poza kilkoma dniami w 2010 roku spędzonymi jako zawodnik Fort Wayne Mad Ants. Jest to jednak okaz zbyt dorodny aby pominąć go na takiej liście.
Na dodatek jest to być może jedyny profesjonalny koszykarz, który został wywalony z drużyny w przerwie meczu. Ostatnio tułający się za koszykarskim chlebem po różnych dziwnych miejscach Thomas był zawodnikiem zespołu grającego w Premier Basketball League, Lawton-Fort Sill Cavalry. W przerwie jednego z meczów, ważący 145 kilo przy wzroście 203 cm skrzydłowy pokłócił się z trenerem, byłym graczem NBA, Michaelem Rayem Richardsonem a ten mając już dość leniwego i wyszczekanego DeAndre postanowił zwolnić go w trybie natychmiastowym.
Daniel Artest. Podobnie jak DeAndre Thomas, Daniel Artest, brat Metta World Peace’a, nigdy nie zagrał w NBA (ba – w zasadzie to nigdy nie grał w zorganizowaną koszykówkę poza epizodem w 3. lidze niemieckiej), ale był w 2007 na testach w Sacramento Kings, co wystarczy aby zaliczyć mu udokumentowany związek z ligą. Aby przyjąć go w poczet grubasów wystarczy zaś odnotować, że gdy był na owych treningach w Sacramento, to przy wzroście ledwo ponad 190 centymetrów ważył 135 kilo.
I jeszcze twierdził, że jest szybki i zamierza grać jako shooting guard, czym samym stworzył nowe standardy niedorzecznych wypowiedzi sportowców. A potem je zjadł (przepraszam, miało nie być dowcipów z brodą).
BONUS: Renardo Sidney i Joshua Smith. Obydwaj będą próbować niedługo swoich sił w drafcie (Sidney pewnie w 2012, Smith może dopiero w 2013) i obydwaj mają spore szanse na wybór więc na upartego można im flirt z NBA zaliczyć już teraz. O Sidneyu (127 kg) mówi się, że to Oliver Miller naszej generacji…
W 1993 roku wydawnictwo Dark Horse wypuściło na rynek komiks „Charles Barkley vs Godzilla”. Dziś przyjrzymy się bliżej temu arcydziełu.
Komiks zaczyna się sceną na Pacyfiku, u wybrzeży Kalifornii. Japoński statek zostaje rozdarty na pół przez Godzillę. Akcja przenosi się na niedaleki stały ląd – poznajemy Matthew – małego, ciemnoskórego chłopca, który jest największym fanem Charlesa Barkleya. Tak się składa, że Sir Charles jest akurat w pobliżu, razem ze swoją świtą, która nie dopuszcza chłopca w pobliże koszykarza. Nieco bardziej otwarta na nowe znajomości okazuje się Godzilla, która chwilę później atakuje chłopca na plaży. Matt ledwo uchodzi z życiem dzięki przytomności umysłu jego dziadka, który parę stron wcześniej wręcza wnuczkowi srebrną magiczną monetę obiecując, że dzięki niej dokona wielkich rzeczy.
Po ucieczce przed Godzillą Matt postanawia namówić Barkleya na walkę z japońskim potworem.
Swoją drogą ciekawe co by było gdyby Phoenix Suns rok wcześniej nie ściągnęli Charlesa Barkleya i z Godzillą mieliby walczyć Jeff Hornacek, Andrew Lang i Tim Perry. Nie wspominając już o tym jak Matt musiałby ich namawiać. „Ale Jeff, tylko ty możesz zatrzymać Godzillę, bo jak rzucasz wolne to się głaszczesz po grzywce”?
„Krągły Pagórek Zbiórek” choć rusza z chłopcem na spotkanie Godzilli jest jednak sceptyczny jeśli chodzi o chytry plan aby ziejącego promieniami śmierci dinozaura miał pacyfikować niewysoki power forward – w końcu Godzilla to nie Benny The Bull. Impuls do działania daje mu jednak magiczna moneta Matta, która sprawia, że Charles nagle rośnie o 2993 stopy i 6 cali.
I tak Sir Charles i Godzilla stają twarzą w twarz.
Tę sytuację, w skali 1:1, odtwarzał później Oliver Miller za każdym razem gdy stawał przed lustrem. Ówczesny MVP ligi oraz japońska gadzina postanawiają rozstrzygnąć losy Kaliforni w meczu koszykówki na terenie bazy lotniczej. Za tablicę i kosz służy im lekko zmodyfikowany radar. Rozpoczyna Godzilla.
Barkley szybko jednak przejmuje inicjatywę. Na postawę w obronie Godzilli w tym okresie gry musiała się zapatrzeć mama Amare Stoudamire’a gdy była z nim w ciąży.
Ponieważ ciężko od mitycznego potwora niszczącego regularnie Japonię wymagać aby potrafił przegrywać, Godzilla używa swoich nadprzyrodzonych mocy, żeby zamienić piłkę w dość wierne przedstawienie tego jak wygląda mózg statystycznego gracza Washington Wizards.
Godzilla dostaje burę od Sir Charlesa, który tym samym kończy mecz. Dostrzega jednak w jaszczurze potencjał i postanawia nauczyć go gry w koszykówkę. Organizuje mu gdzieś w stanie Utah treningowy kanion i nawet sprawia buty do kosza. Odchodząc nakazuje Godzilli wykonanie miliona rzutów kelnerskich. A, że Godzilli dwa razy powtarzać nie trzeba…
Barkley po starciu z Godzillą wraca do dawnych rozmiarów i do Matta, aby oddać mu magiczną monetę. The end. Komiks nie wyjaśnia jakie były dalsze losy potwora, ale jedna z najbardziej prawdopodobnych teorii mówi, że wykonanie miliona rzutów kelnerskich zajęło jej 2 lata, po których Godzilla postanowiła nadal grać w koszykówkę w stanie Utah.
Byron Mullens jeszcze do niedawna był uważany nie tylko za najgorszego gracza w NBA, o czym mogło świadczyć przyznanie mu najgorszego ratingu ze wszystkich zawodników w grze NBA 2k12, a także za jednego z najbrzydszych, o czym może świadczyć powyższe zdjęcie.
…ehhh…
Miałem zamiar pod tym wstępem napisać niewielki tekst o tym jak to Mullens od gracza, który w dwóch dotychczasowych sezonach NBA w Oklahomie zagrał w 26 meczach zdobywając łącznie 39 punktów, zmienił się w (od 3 meczów) gracza pierwszej piątki Charlotte Bobcats notującego 13 punktów i 5 zbiórek na mecz i mającego w ostatnich 3 spotkaniach zdobycze w tychże kategoriach 20/7, 18/7, 21/4. O tym, że nadal potrzebuje stylisty, ale na pewno nie do upiększania jego rzutu z dystansu, który pomimo iż Mullens ma gabaryty rasowego centra, jest jego najgroźniejszą bronią (poza nierasową jak na centra mobilnością). Na pewno także wspomniałbym o tym, w ramach szukania powodów nagłego wybuchu formy Byrona innych niż wydostanie się z kolejki do gry we frontcourcie Thunder, jak to w czasie lokautu trenował grywając sparingi z więźniami z zakładu karnego w Ohio. Innymi słowy miałem napisać dość zwarty tekst, z upchniętym pomiędzy główne myśli żartem lub dwoma, o tym jak to Byron Mullens jest moim kandydatem do nagrody Most Improved Player.
Ale niestety nie napiszę tego tekstu, bo po wstukaniu wstępu postanowiłem znaleźć jakieś wyjątkowo niekorzystne zdjęcie Mullensa do ilustracji tezy o byciu jednym z najbrzydszych koszykarzy w NBA. I tak trafiłem na zdjęcie Mullensa siedzącego nago na sedesie.
Internet wisi mi przeprosiny i artykuł. Z chęcią mu wtedy oddam dwie litery w nawiasie, które pod jego wpływem dodałem do tytułu.
Jestem fanem New York Knicks co boli od ponad dekady. Nie jestem fanem Toneya Douglasa jako point guarda pierwszej piątki New York Knicks co boli od kilku meczów, ale wystarczająco aby wykonać powyższą laurkę.