
Fun Fact: Lata 90. zastały Roberta Reida w roli skrzydłowego-weterana na ławce rozgrywających swój drugi sezon w NBA, Charlotte Hornets. Grał tam już w inauguracyjnym sezonie, i nawet był trzecim strzelcem, ale ponieważ był starawy, grubawy i chciał nowy kontrakt, Szerszenie wysłały go do Portland za Richarda Andersona. Nikt raczej nie był z tego transferu zadowolony, bo Blazers zwolnili Reida już dwa miesiące po transakcji, a Hornets postanowili go znów sprowadzić, próbując wcześniej wcisnąć komuś Andersona, w celu zwolnienia miejsca w składzie.
Ale to tak na marginesie.
My chcemy dziś spojrzeć we wsteczne lusterko, w którym można zobaczyć dość nietypową karierę Reida.
Robert trafił do NBA po cichu, z 40 numerem draftu 1977, ale z miejsca wywalczył sobie stałe miejsce w rotacji Rockets, a jego pozycja była mocniejsza z każdym kolejnym sezonem. Gdy w 1979 roku trenerem został Del Harris, dołożył mu obowiązki związane z dystrybucją piłki, czyniąc go jednym z pionierów pozycji „point forward” (grał zresztą w zespole z innym pionierem – Rickiem Barrym). Reid radził sobie z „playmakerką” dość dobrze, a do tego był szybki, miał dobry rzut i bardzo solidne umiejętności defensywne. W rozgrywkach 80/81 rzucał prawie 16 punktów w każdym meczu, zbierał po 7 piłek, rozdawał po 4 asysty. Do tego miał średnio 2 przechwyty i prawie 1 blok. W tamtym sezonie, prowadzeni przez Mosesa Malone’a Rockets doszli aż do finału (mimo zakończenia sezonu zasadniczego z bilansem 40-42), przegrywając w nim 2-4 z Boston Celtics. To był coming out Reida, który w defensywie doskonale radził sobie z Larrym Birdem, ograniczając Legendę do 15 punktów w meczu, w tym dwóch występów 8-punktowych ze skutecznością poniżej 30%.
Wiecie w czym jeszcze Reid był dobry poza defensywą i rozgrywaniem piłki z pozycji skrzydłowego? W imprezowaniu. Co prawda nie pił, nie palił i nie wciągał, ale bardzo lubił dziewczyny. Z wzajemnością.
Robert ruszył kiedyś w miasto z Juliusem Ervingiem i jego żoną, Turquoise. W łazience klubu, w którym spędzali czas, pani Ervingowa była świadkiem jak około ośmiu kobiet kłóci się o to, która z nich poderwie dziś gracza Rockets.
Cóż. Lata osiemdziesiąte to był dobry czas dla facetów z loczkami.
Nie wiem czy nocne życie odbijało się na jego formie, ale zdecydowanie odbijało się na jego psychice. Toczyła się w niej walka między miłością do dobrej zabawy a miłością do Boga, miłością do matki i babci – dwóch gorliwych zielonoświątkowczyń, które prowadziły własny kościół – oraz miłością do dziewczyny/przyszłej żony (a już wkrótce także do syna i córeczki). Szczególnie dwie pierwsze kobiety były nieprzejednane, nieustannie przypominając mu, że zbyt mało czasu poświęca rozwojowi duchowemu.
„Bobby Joe” stracił radość z gry. Już w sezonie 1981/82 opuścił kilka meczów, żeby się pozbierać oraz spędzić czas z przyjaciółmi i rodziną. Kariera koszykarska stała się grzechem. Na dodatek jako młoda wschodząca gwiazda i bożyszcze fanów, ale też pobożny, nieco naiwny chłopak, był wyśmiewany przez zazdrosnych weteranów. Doszło do tego, że – jak sam wspomina – w czasie ligi letniej 1982 roku grał jak szalony, rzucając się na piłkę i przeciwników, licząc, że złapie kontuzję, dzięki której odpocznie od koszykówki.
Niestety los nie chciał za niego zadecydować. Po odejściu Mosesa do Sixers, Reid wiedział, że przypadnie mu w udziale większa boiskowa rola, a jemu już po prostu się nie chciało. Latem 1983 roku, po rozmowie z generalnym menadżerem, 26-letni skrzydłowy postanowił porzucić zawodowe uprawianie sportu.
Przez kolejny rok próbował ułożyć sobie życie na nowo. Zatrudnił się w sklepie odzieżowym w złej dzielnicy Miami i szybko awansował na menadżera, ale i tak zarabiał prawie 30 razy mniej niż w NBA. A właściwie to jeszcze mniej, bo zwykł zatrudniać dzieciaki z najbiedniejszych rodzin w zamian za darmowe ciuchy, które potem opłacał z własnych pieniędzy. Na porządku dziennym były też włamania, Robertowi zdarzyło się patrzeć w otwór lufy pistoletu, dlatego w końcu postanowił zmienić pracę. Zatrudnił się w fabryce cementu a po powrocie z 14-godzinnych zmian uczył się, żeby zostać strażakiem.
I wtedy zadzwonili Rockets.
Reid, już wcześniej zaczął myśleć o powrocie. Uznał, że koszykówka nie tylko nie odciąga go od wiary, ale wręcz jest z nią zgodna. Matka i babcia protestowały, ale Robert tym razem nie dał się przekonać. Razem z żoną i dwójką dzieci wrócił do Houston i wywalczył swoje miejsce w składzie.
Nowy trener, Bill Fitch, nie miał co prawda dla Reida miejsca w pierwszej piątce, ale pozostał kluczowym zawodnikiem rotacji.
Gdy John Lucas – podstawowy rozgrywający w składzie, w którym byli też już Akeem Olajuwon i Ralph Sampson – udał się na swój kolejny odwyk, trwał w najlepsze sezon 1985/86, trzecia kampania Reida po powrocie (Lucas mówił potem, że ta decyzja – niełatwa, bo Rakiety rozgrywały świetny sezon, ale wspierana przez trenera i kolegów – uratowała mu życie). Zmiennik Johna, Allen Leavell, złapał kontuzję niewiele później i Houston zostało bez rozgrywającego. Właśnie wtedy Fitch zapytał Reida, czy chce zamienić rolę point forwarda z ławki na rolę point guarda pierwszego składu. Haczyk był jeden – Robert straci szansę na tytuł Sixth Man Of The Year i znaczącą nagrodę pieniężną. „Trenerze, bądź ze mną szczery, czy jeśli wystawisz mnie na rozegraniu to mamy szansę na mistrzostwo?” – zapytał wtedy Reid. „Tak, uważam, że poprowadzisz nas do mistrzostwa” – odpowiedział Fitch. Robert dłużej się nie wahał, a coach niewiele się pomylił.
Rockets awansowali do finału, w którym ulegli znów – tak jak w 1981 roku – Boston Celtics (i znów w sześciu meczach) i w zgodnej opinii wielu osób właśnie brak Johna Lucasa był decydującym czynnikiem tej porażki. Jedną z tych osób był sam Reid:
„Radziłem sobie dobrze jako point guard, ale nie byłem w stanie wykręcać tych 12 asyst, które Lucas dawał nam z łatwością, dorzucając jeszcze 12 punktów. Kierowałem naszym atakiem, ale nie byłem Magicem.”
(Trzeba jednak przyznać, że średnie Roberta z finałów – 14 punktów i prawie 9 asyst (uwzględniające 17 asyst z meczu numer 6) – nie odstawały tak bardzo o 12/12, a równie bolesny jak brak wsparcia na rozegraniu była słabsza postawa Sampsona, który przeciw Celtics rzucał tylko po 14 punktów w meczu na skuteczności 43%.).
Houston trafiło do finałów po wielkim zwycięstwie nad broniącymi tytułu Lakersami 4:1 i wydawało się, że mistrzostwo jest kwestią czasu (pamiętacie tego nieprawdopodobnego „series-winnera” Sampsona? Zanim do niego doszło, do remisu – na kilkanaście sekund przed końcem – doprowadziła trójka Roberta Reida).
Niestety, zespół padł ofiarą wojny wytoczonej przez Davida Sterna narkotykom (i kontuzji Ralpha Sampsona). Przez ligę przetoczyła się fala testów, w których pozytywny wynik skutkował automatycznym wyrzuceniem z ligi, nawet jeśli ktoś wcześniej nie miał problemów z niedozwolonymi substancjami (ukarani mieli prawo odwołać się od decyzji po dwóch latach). Dwaj kluczowi zawodnicy Rakiet, Lewis Lloyd i Mitchell Wiggins, spędzili noc po meczu z Mavs w klubie. Gdy zbierali się do wyjścia, ktoś do nich podszedł i zaproponował „rozchodniaka” w postaci białego proszku. Następnego dnia rano przywitali ich na treningu pracownicy biura ligi z przymusowym testem na obecność narkotyków.
Ludzie związani z Rockets wierzyli, że ktoś ich wrobił, podstawiając Lloydowi i Wigginsowi narkotyki dosłownie pod nos w przeddzień niezapowiedzianego testu. Właściciel, Charlie Thomas, przyjaźnił się z Davidem Sternem, ale przyznał, że nie wypadało mu zapytać od kogo dostał cynk. Reid z kolei uważał, że to sama liga zaaranżowała dyskwalifikację obrońców Rakiet:
„Rozbili nas celowo, bo chcieli rywalizacji Birda i Magica. Wiedzieli, że L.A. nas nie pokona.”
Sezon 86/87 Rakiety zakończyły na drugiej rundzie fazy pucharowej, ale zespół nie zdołał się pozbierać. Na kolejną wygraną serię playoffs, fani ekipy z Houston musieli czekać do 1993 roku.
Ogólnie polecam lekturę niegdysiejszego tekstu z serwisu Grantland, który przybliża historię tamtych Rakiet:
A wracając do rocznej przerwy Roberta Reida.
Choć artykuły, na których oparłem ten tekst – jeden z Los Angeles Times, a drugi z Washington Post – skupiają się na duchowych aspektach decyzji Reida, ich główny bohater po latach zmienił jednak śpiewkę.
Ot, chociażby w wywiadzie Krzysztofa Janika opublikowanym na łamach Z Krainy NBA w sierpniu 2019, mówi o straconym sezonie:
„Moses Malone zdecydował się na powrót do Philadelphii, a Rockets nie chcieli o niego walczyć. Byli zainteresowani tylko i wyłącznie pozyskaniem pierwszego wyboru w drafcie, Ralpha [Sampsona]. Nie chciałem grać po to, by przegrywać, więc odszedłem z zespołu. Myślę, że niczego nie straciłem.”
Były nawet głosy, że ta roczna przerwa była ustawką mającą na celu zmaksymalizowanie szans Rakiet na zdobycie pierwszego picku w drafcie 1983.
W każdym razie w świetle opowieści, jak to życie nocne w Houston oddalało go od Boga, dość zabawny jest fakt, że jednym z biznesów rozkręconych przez Reida na sportowej emeryturze był klub nocny.
Bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem ten wpis. Reid to była jedna z najfajniejszych postaci w tamtych Rockets. Czy tamte 17 asyst nie było nawet krótko rekordem finałów NBA?
W połowie wpisu przypomniałem sobie o tym, że ta jego przerwa w karierze przez wielu uważana była za plan w tankowaniu Rockets, ale widzę, że też o tym wspomniałeś. Jak zwykle kapitalny research. 😉 Ten tekst z „Grantlandu” to jeden z moich ulubionych i chyba najlepszych, jakie pojawiły się na tym portalu.
[…] W sumie jednak dobrze, że wpadłem na Wigginsa szukając karty Thorpe’a, bo tym samym możemy dokończyć jeden z wątków poruszonych w niedawnym wpisie na temat Roberta Reida. […]