
Fun Fact: Harold Miner lubi dotykać rzeczy nosem.
Dotykać rzeczy nosem.
Piłkę.
Ściany.
Blaty stołów.
Siedzenia w samolocie.
Ramiona kolegów.
Asystenta trenera. W czasie meczu.
Gdyby mógł, a był tak skoczny, że naprawdę niewiele mu brakowało, dotykałby nosem także obręczy.
Jego dotykanie rzeczy nosem zostało nawet uwiecznione na nielicencjonowanej karcie koszykarskiej.

Ale natręctw było więcej. Zwykł przystawiać do ucha dłoń i pocierać kciukiem o palec wskazujący, bo lubił ten dźwięk. W trakcie treningów lub meczów schylał się, by przeciągnąć ręką po parkiecie, co w pewnym momencie podchwycili jego koledzy z drużyny uniwersyteckiej i imitowali ten gest podczas prezentacji przedmeczowej. Zanim oddał rzut osobisty, odgrywał wręcz małą scenkę. Zawsze musiał odbić piłkę trzykrotnie oraz potrzeć ją rękoma. Z czasem nieodłącznym elementem stało się, jakże by inaczej, dotykanie piłki nosem. Także trzykrotne.
Na lotniskach miał w zwyczaju chodzić przy ścianach, bo czuł potrzebę wodzenia po nich palcami. Wychodząc z pomieszczenia, musiał w odpowiedni sposób dotknąć drzwi i klamki. Jeśli nie był zadowlony, wracał i powtarzał wszystkie gesty, czasem nawet kilkakrotnie.
Jego zaburzenia obsesyjno-kompulsywne pomogły mu jednak w rozwoju sportowym – w końcu treningi to powtarzanie do upadłego różnych czynności. Jako dziecko, zawsze gdy przechodził przez ulicę, musiał doskoczyć do sygnalizacji świetlnej lub krawędzi znaku „STOP”, fundując sobie pierwsze ćwiczenia na poprawę wyskoku.
Koszykówka była nie tylko jego miłością, ale też obsesją, dlatego tak trudno było mu się odnaleźć po przedwczesnej emeryturze, na którą wysłały go, do spółki, kontuzje kolana oraz rozczarowanie ligowymi realiami.
Harold Miner na lata stał się człowiekiem widmo. Zerwał kontakty prawie ze wszystkimi znajomymi, bo – jak później wyznał – wspominanie jego kariery koszykarskiej było zbyt bolesne. W domowym zaciszu zaczęła się jego terapia – najpierw od rozmów ze swoją matką, potem także ze swoją żoną, Pam. Przełamanie nastąpiło po narodzinach dzieci – Kami i Braydena. To wtedy Harold zaczął otwierać się na świat (przypadkiem też zdiagnozował u siebie OCD, co także pomogło mu lepiej zrozumieć siebie). Z koszykówką przeprosił się właśnie dzięki synkowi, który lubił oglądać mecze razem z tatą, ale coś dawno zapomnianego obudziło się w nim za sprawą córki, która odziedziczyła po nim talent sportowy i sprężyny w nogach. Wybrała tylko inną dyscyplinę – siatkówkę. Miner został jej osobistym trenerem i odnalazł zagubioną lata temu pasję, a Kami została tym samym jego najlepszą terapeutką.
Polecam przeczytać artykuł ESPN o Kami, Haroldzie ich wyjątkowej więzi, w której szczególnie symboliczny jest dla mnie jeden wątek: tata Miner został gwiazdą NCAA jako „Baby Jordan”, naśladowca Michaela, z kolei Minerówna gwiazdą NCAA stała się jako pionierka – jedna z nielicznych czarnoskórych na pozycji rozgrywającej, zdominowanej w USA przez białe zawodniczki.
I choć Harold Miner przez 27 lat wciąż jeszcze nie do końca poradził sobie z rozczarowaniem, jakim była jego własna kariera, to gdyby nie jej przedwczesne zakończenie, mogło nie być Kami ani Braydena, a już na pewno nie mógłby spędzać z nimi tyle czasu i rozniecić w córce sportowy ogień. Mogło też w ogóle nie być małżeństwa z Pam. Dodatkowo, w 2004 roku, mama Harolda, Marylin Miner, zmarła na raka wątroby. Diagnozę usłyszała ledwie kilkanaście dni wcześniej. Po jej śmierci Harold uświadomił sobie, że gdyby został w NBA, spędzałby swój czas na ciągłych podróżach i treningach, tracąc 8 lat wspólnych chwil z mamą, z którą mieszkał w Los Angeles po zakończeniu kariery, a potem, po ślubie, był jej sąsiadem w Las Vegas.
„Nie zmieniłbym ani jednej rzeczy” – podsumowuje swoje dotychczasowe życie Harold w tekście ESPN, dodając, że jego córka jest lepsza w siatkę, niż on kiedykolwiek był w kosza.
Myślę, że czas skończyć z myśleniem o Haroldzie Minerze jako o niewypale.
Natomiast zdecydowanie należy zacząć o nim myśleć, jako o kolesiu, który dotykał nosem rzeczy
Birthday Fact: Tak się składa, że równo 12 lat temu opublikowałem pierwszy wpis na tym blogu. Było o karcie Orlando Woolridge’a, którą odrobinę za długo trzymałem w portfelu. Karta Orlando Woolridge’a odrobinę za długo trzymana w portfelu, dotykana przez nos autora bloga o latach 90. w NBA, wygląda tak:

Fajnie że akurat na tej karcie Orlando jest w tym modelu stroju Sixers… jeden z najlepszych w historii, w sensie modeli strojów, szkoda że tak krótko w nich grali, tylko 2 albo 3 sezony😃
Moim zdaniem też totalnie underrated strój. Był idealny na lata 90.
Świetny tekst. Dzięki
👍
[…] Znacznie bardziej bezpośrednio skomentowały niezawodne w takiej sytuacji nieoficjalne karty Skinnies (które niedawno przywoływałem też w poście o Haroldzie Minerze): […]