Scott Hastings

Scott Hastings

Fun Fact: Choć ma średnią punktową z całej kariery wynoszącą jedyne 2.8 punktu – co jest piątym najgorszym wynikiem wśród koszykarzy NBA z minimum 550 meczami w lidze – to wszędzie gdzie grał, był jednym z najważniejszych zawodników – sercem drużyny bijącym zazwyczaj na końcu ławki. Na parkiecie pojawiał się rzadko – prędzej czy później, trafiał na podkoszowy tłok w rotacji i ustępował bardziej „seksownym” nazwiskom – ale gdy odchodził do kolejnej drużyny, lokalne gazety zawsze publikowały ckliwe pożegnania.

Ba – pod koniec kariery miał już taką renomę, że pisać o nim chciał nawet prestiżowy magazyn „Life”, w grudniu 1992 przydzielając ówczesnemu centrowi Nuggets obstawę w postaci dwóch fotografów i dziennikarza. Tekst ukazał się dwa miesiące później, pomiędzy kroniką dwunastoletniego związku księżnej Diany i księcia Karola, a dramatycznymi wspomnieniami osób, które dwadzieścia lat wcześniej przeżyły w dramatycznych okolicznościach katastrofę lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571.

„Jestem zaszczycony. To wspaniały hołd dla jedenastu lat mojej niewidzialności”

– komentował zainteresowanie „Life” nasz bohater.

Niedługo po publikacji został zaproszony do show Davida Lettermana, bo w tekście wspomniał dla żartu, że to jego marzenie. Cały segment w jednym z najsłynniejszych amerykańskich talk shows został poświęcony nabijaniu się z przyziemnej kariery Hastingsa – oczywiście prym w tym wiódł on sam, zadowolony, że może sprzedać szerokiej publiczności swoje najlepsze żarty, w tym jego popisowe (używał już tego dowcipu wcześniej przynajmniej raz):

„Gdziekolwiek jestem, wszyscy wymieniają mnie w jednym zdaniu z Larrym Birdem. Mówią: ten Scott Hastings to żaden Larry Bird”

Kim więc jest ten gość, który pojawił się u Lettermana i w „Life” mimo, że w lidze pełnej fruwających nad obręczami atletów, on głównie siedział na krzesełku?

Przede wszystkim jest niepoprawnym żartownisiem, ale też kimś, kto odkrył, że w NBA nie chodzi tylko o grę w koszykówkę.

Wiedział, że ma ważną pracę do wykonania, nawet jeśli nikt – nawet jego własny trener – nie patrzy nigdy na koniec ławki i nie zauważa ani zawodnika, ani wysiłku włożonego, żeby na ten koniec ławki się dostać i trzymać się go przez lata.

Dlatego gdy Hastings, który w latach 1989-1991 grał (tudzież: „grał”) w Detroit Pistons, został poproszony o udział w charytatywnym roaście Chucka Daly’ego, oznajmił na początku swojego wystąpienia, że przeprasza, ale musi zacząć od chwili prywaty, bo jest na sali ktoś, kogo zawsze chciał poznać. Po czym odwrócił się do Daly’ego i powiedział „Cześć Chuck, nazywam się Scott Hastings”.

Jako zawodnik Atlanty Hawks, podczas meczu wyjazdowego w Cleveland musiał skorzystać w przerwie z ubikacji. Gdy wyszedł, okazało się, że wszyscy już sobie poszli i zamknęli go w szatni:

„Najgorsze jest to, że gdy w końcu się wydostałem w połowie trzeciej kwarty, poszedłem przeprosić trenerów, a oni nawet nie zauważyli, że mnie nie było”.

Podoba sytuacja spotkała go w Detroit. Zespół po każdym meczu gromadził się w szatni, łapał za ręce i rytualnie wymieniał między sobą słowa wsparcia. Gdy pewnego razu Hastings spóźnił się kilkanaście sekund, okazało się, że już po wszystkim – nikt na niego nie poczekał.

Takie już jest życie dwunastego zawodnika.

I Scott Hastings był z tym pogodzony.

Pozostawał tylko jeden problem: nuda w trakcie meczów.

Gdy Scott Hastings podpisywał kontrakt ze świeżo upieczonymi mistrzami NBA, Detroit Pistons, miał marzenie: zastąpić w rotacji Ricka Mahorna, który przeniósł się do Philadelphii, grać solidne minuty w ważnych meczach i wreszcie zostać dostrzeżonym i docenionym. Aby pokazać, że ten jeden, jedyny raz nie żartuje, zaproponował Daly’emu, że stawi się na camp dla debiutantów i wolnych agentów, żeby jak najwcześniej zacząć poznawanie taktyki nowej drużyny. Chuck jednak nie docenił ani jego inicjatywy, ani jego solidnego pakietu koszykarskiego, na który składała się głównie twarda obrona i niezły rzut.

Scott przez dwa sezony w stanie Michigan grywał po cztery minuty w meczu, o ile w ogóle grywał, bo łącznie na 164 okazje, jego trener wystawił go na parkiet tylko 67 razy. Zdaniem Hastingsa, to naprawdę niewdzięczna rola:

„Nawet jeśli jesteś niepoprawnym optymistą, trudno jest siedzieć i patrzeć, jak ktoś wykonuje za ciebie twoją pracę i czuć, że jest się przydatnym”.

David Greenwood, gość, który został wybrany w drafcie zaraz po Magicu Johnsonie, także myślał przed sezonem 1989/90, że po podpisaniu kontraktu z Pistons może przejąć minuty po Ricku Mahornie. On jednak też znalazł się na końcu ławki, tuż obok Hastingsa.

Dwóch znających swoją wartość weteranów, którzy na jej potwierdzenie dostają często marne 30 sekund, gdy wynik jest już dawno rozstrzygnięty i nikt nie traktuje ich poważnie. „Tak właściwie, to płacą nam za drętwienie przez dwie godziny” – opisywał sytuację Hastings.

Dlatego właśnie Hastings i Greenwood bardzo się do siebie zbliżyli i założyli dwuosobowy klub komediowy. Za ich credo można uznać słowa Scotta z wywiadu dla Detroit Free Press:

„Wszystko, co robimy jest zwariowane. Robimy to, żeby samemu nie zwariować.”

Na długiej liście ich sposobów na walkę z nudą było m.in.:

  • Wyzwanie szybkościowe podczas 20-sekundowych timeoutów, w ramach którego próbowali klepnąć w tyłek całą drużynę i wrócić na swoje miejsca zanim zabrzmi syrena oznajmiająca koniec przerwy. Zadowoleni z siebie panowie przechwalali się, że zazwyczaj udaje im się zdążyć, o ile nie wdają się z kolegami w wymiany zdań dłuższe niż rzucenie „dobra robota”.
  • Namawianie kibiców, żeby kupowali im popcorn. Zazwyczaj potem chowali go pod krzesełko, choć Hastings pewnego razu stwierdził, że zaryzykuje i weźmie garstkę. Gdy wciąż jeszcze przeżuwał, trener nagle kazał mu wejść na boisku. Od tego czasu Scott i Dave uznali, że to przynosi szczęście, więc będą jeść popcorn w każdym meczu.
  • Wykrzykiwanie obelg w kierunku sędziów. Gdy arbitrowie spoglądali na nich, odwracali się w stronę widowni i dopytywali „Kto to powiedział?”
  • Wymyślanie układów tanecznych do piosenek puszczanych na rozgrzewkach.
  • Gryzienie ręcznika, które było konikiem Hastingsa. Robił to tak długo, aż materiał zaczynał się pruć i mógł wyciągnąć zębami nitkę: „Czasami po prostu zostawiałem ją w zębach i czekałem aż ktoś krzyknie ‚Hej, nitka Ci zwisa z ust'” Scott lubił też zdmuchiwać te nitki w kierunku widowni, albo na spoconych kolegów, do których się „fajnie” przylepiały.
  • Noszenie gumowych opasek na nadgarstkach, żeby – gdy robiło się szczególnie nudno – ten drugi mógł nagle ci ją naciągnąć i strzelić krzycząc „Pobudka!”.

Dziennikarze z Detroit opisując ich wygłupy podkreślali jednak, że tandem „ScottWood” największą część swojej energii zużywał na wspieranie swoich kolegów – to okrzykiem, to dobrym słowem, to dobrą radą, bo obydwaj znali się na koszu i mieli najlepsze miejsca w hali do obserwowania wydarzeń na boisku. Jak sam Scott i David wyjaśniali, kibicują najmocniej i najgłośniej jak potrafią, bo nie po to tracą cały rok na ławce, żeby nie wygrać mistrzostwa.

I to im się udało – zakończyli swój być może najtrudniejszy z czysto zawodowego punktu widzenia sezon z pierścieniami. Hastings zagrał w playoffach pięć meczów – w tym dwa w finałach (raz wszedł na trzy minuty, raz na jedną) – i zdobył 2 punkty. Greenwood również wystąpił pięć razy w postseason i trzykrotnie w finałach, w których uzbierał 3 ze swoich 5 punktów z fazy pucharowej.

Duet rozpadł się w sierpniu 1990 roku, gdy David podpisał kontrakt z San Antonio Spurs, zapewne mając już dość grzania ławy (w Teksasie jego czas gry wzrósł trzykrotnie). Scott został na jeszcze jedną posiadówkę i rozbudował swój komediowy klubik dla znudzonych „śmieciarzy”, do którego przyjął innego podstarzałego podkoszowca, kumpla jeszcze z czasów gry w Atlancie, Tree Rollinsa, oraz debiutantów – Lance’a Blanksa i Marka Hughesa (który, jak się miało okazać, nie doczekał się ani jednej minuty gry).

Czasem nawet sam los zapewniał im rozrywkę. 14 stycznia 1991 roku spodnie drogiego garnituru Chucka Daly’ego rozerwały się na tyłku. Choć trener Pistons w ogóle się tym nie przejął, Hastings i Rollins wymyślili sobie misję: podczas każdej przerwy na żądanie ustawiali się tak, żeby zasłaniać widok kamerzystom. W końcu Daly kazał Hughesowi skoczyć do hotelu po drugiej stronie ulicy i przynieść mu nowe spodnie. „Trudno sobie wyobrazić lepszy wieczór” – kontemplował Hastings.

Oczywiście kibice uwielbiali Scotta. Zbierał zawsze ogromne brawa, gdy wchodził na boisko, ba, nawet koledzy z zespołu krzyczeli czasem z ławki, żeby podać mu piłkę. Od czasu do czasu mógł wtedy zrobić tak:

W krótkiej rozmowie telefonicznej z Mitchem Albomem z Detroit Free Press, Hastings zdobył się na całkiem poważną refleksję na temat swojej roli:

„Osobiście uważam, że bycie dwunastym zawodnikiem jest wartościowe. Ostatni zawodnik może zepsuć atmosferę w zespole równie łatwo, jak gwiazda. Gdybym był generalnym menadżerem, chciałbym mieć pewność, że dwunasty zawodnik nie ma złego podejścia. Zawsze czułem, że skoro dostaję pieniądze, to jestem drużynie coś winny – chociażby ciężką pracę na treningach i kibicowanie pierwszemu składowi.”

Po czym już bardziej w swoim stylu dodaje:

„Nigdy nie życzyłem innym kłopotów z faulami, bo moim największym lękiem było, że gdy trzeba będzie wystawić kogoś na pozycji power forwarda, to zamiast mnie sięgną najpierw po Vinnie’ego Johnsona [niewysokiego obrońcę – przyp. red].

Już po zakończeniu kariery zawodniczej – i bardzo gładkiego przejścia do kariery dziennikarskiej – sam siebie okrzyknął „Królem Garbage Time Wszech Czasów” i obiecywał stworzenie Hall Of Fame dla siebie i innych grzejących ławę kolegów.

„Dlaczego nie? W NBA jest więcej gości grających śmieciowe minuty, niż grających jak Michael Jordan.”

Amen.

I dlatego właśnie niniejszym ogłaszam Tydzień Scotta Hastingsa na blogu.

W najbliższych dniach opublikuję jeszcze parę tekstów nawiązujących w ten, czy inny sposób do człowieka, który był zbyt dobry, żeby nie grać w NBA, zbyt pospolicie utalentowany, żeby w tej lidze się wybić i, jak sam powiedział, zbyt dziwaczny, żeby się przy tym dobrze nie bawić.

PS: Przy pisaniu tego tekstu korzystałem głównie z bazy Newspapers.com, stąd w tak wielu przypadkach nie linkuję do źródeł, bo dostęp do skanów artykułów jest płatny. Gazety, na których się opierałem, to przede wszystkim Detroit Free Press, a także The Sacramento Bee i Miami Herald.

Postaw kawę
Otagowane , ,

One thought on “Scott Hastings

  1. […] Jeśli zadajecie te pytania, znaczy, że przegapiliście pierwszą odsłonę cyklu: zapraszam TUTAJ. […]

Dodaj komentarz