Fun Fact: Domyślam się, że przez ostatnie 20 lat, parę osób mogło zapomnieć o cegiełkach jakie ten obrońca dołożył do krótkotrwałego, ale jakże ekscytującego związku Kevina Garnetta i Stephona Marbury’ego w Minnesocie. A jak już Chris Carr dokładał cegiełkę, to zazwyczaj z góry:
Spuścizna Carra to przede wszystkim powyższy wsad nad Mutombo (oraz parę innych widowiskowych wykończeń akcji Wolves w latach 1996-1998), drugie miejsce (za Kobe Bryantem) w Slam Dunk Contest 1997 (choć nie był to jakiś wiekopomny występ) oraz całkiem solidny sezon 97/98 (średnio 9.9 PPG), po którym został jednak oddany – na początku kolejnych rozgrywek – do New Jersey Nets, jako część nieszczęsnego transferu Starbury’ego. Trzy lata później był już poza NBA, choć na początku 2000 roku zakotwiczył – po serii dwóch 10-dniowych kontraktów – w Chicago, gdzie rzucał po 9.8 punktu w 50 meczach. Tyle że byli to Bulls, którzy wygrali 17 spotkań, a 9.3 punktu rzucał dla nich niejaki Rusty LaRue, 7.7 punktu niejaki Corey Benjamin, 7.6 punktu niejaki Dedric Wiloughby a 6.5 punktu – the one and only – Kornel David.
Tego lata myślałem o Chrisie najwięcej od 1998 roku, oto bowiem jego nazwisko pojawiło się nagle w artykułach o moim najbardziej nieodżałowanym obecnie niespełnionym talencie – okazało się, że Carr jest mentorem próbującego dostać jeszcze jedną szansę w NBA Royce’a White’a. Na razie praca z trenerem szkoły średniej w minnesockim Eden Prairie załatwiła White’owi miejsce w lidze letniej, ale występy w składzie Clippers miał raczej marne i nie zaktowiczył na żadnym obozie treningowym drużyny NBA.
A wracając do spuścizny Chrisa Carra to został on kiedyś ukarany przez NBA za noszenie zbyt długich spodenek.

